Artykuły

Klata: Są skargi, śliskie podgryzania, donosy. Normalnie

- Teatr powinien budzić emocje. Cudownie. Chodzi o to, żeby emocje były ugruntowane na jakiejś wiedzy na temat tego, co każdego wieczoru zdarza się na scenach Starego Teatru. Tam odpowiadamy na zarzuty. Rozmowa z Janem Klatą, reżyserem, dyrektorem Starego Teatru w Krakowie.

Gabriela Cagiel: Trochę ponad rok temu spotkaliśmy się przy okazji premiery "Pocztu Królów Polskich" Krzysztofa Garbaczewskiego. Powiedział pan wtedy: "Niech Kraków huczy! To mu nie zaszkodzi"*.

Jan Klata: Jasne. Teraz wiemy już nawet, jak huczy.

Nie obyło się bez afer.

- Nazwałaby to pani aferą? Nie użyłbym do opisania niczego, co się zdarzyło w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy, słowa "afera".

Co to było pana zdaniem?

- To były premiery, awantury, nieporozumienia. Jakieś zupełnie chore akcje medialne. Różne rzeczy, ale nie afery. Były huczki - jeden, drugi, trzeci huczek. Zmiany budzą niechęć dotychczasowych beneficjentów bezwładu. Co jest zresztą normalne, to mnie nie zaskoczyło. Zaskoczyła mnie raczej skala zjawiska.

A mnie to, że jednak tyle osób interesuje się teatrem!

- Zaiste. Zwłaszcza późną jesienią ubiegłego roku mieliśmy zjawisko typu: nie wiem, ale się wypowiem. Bardzo dużo osób, które nie mają zielonego pojęcia o tym, co dzieje się w teatrze, wypowiadały się, i to niejednokrotnie w sposób nader apodyktyczny.

Były i skargi na pana.

- Są skargi, śliskie podgryzania, są donosy. Normalnie, życie.

Spodziewał się pan tego wszystkiego?

- Trochę tak. Ale nie spodziewałem się, że różne gesty dobrej woli, które były otwarte i niezwykle szczere, będą interpretowane w jakiś chory sposób. Podaję przykład. W absolutnie spontanicznej reakcji zespołu, artystów, pracowników technicznych, właściwie wszystkich osób pracujących w teatrze, zrobiliśmy akcję dotyczącą wydarzeń na Ukrainie. Chcieliśmy zebrać pieniądze, koce i leki, ale wyrazić się również w sposób artystyczny. Skrzyknęliśmy się naprędce, dosłownie w ciągu kilku godzin. Wykorzystaliśmy nasze kontakty międzynarodowe, w tym ukraińskie, żeby mieć świadectwa z pierwszej ręki. Na placu Szczepańskim zgromadziły się tłumy, widzowie równie poruszeni jak my. A pierwszy komentarz, który się pojawił: "Nie godzi się zamieniać w tani teatr ludzkiej tragedii". Paranoja.

Skoro jesteśmy przy emocjach...

- Teatr powinien budzić emocje, cudownie. Chodzi o to, żeby emocje były ugruntowane na jakiejś wiedzy na temat tego, co każdego wieczoru zdarza się na scenach Starego Teatru. Tam odpowiadamy na zarzuty.

Emocji nie zabrakło i przy okazji prób do "Nie-Boskiej komedii". Podobno spektakl jednak powstanie.

- Oczywiście. Przecież w oświadczeniu podpisanym przez cały zespół artystyczny, więc zjawisku bezprecedensowym przy wielorakich różnicach, które przecież wewnątrz zespołu w naturalny sposób występują, poinformowaliśmy, że próby zawieszamy. Teraz na progu nowego sezonu mogę powiedzieć, że "Nie-Boska komedia" Zygmunta Krasińskiego (to podkreślam) w Starym Teatrze powstanie i będzie miała swoją premierę w grudniu, a wyzwania jej realizacji podejmą się Monika Strzępka i Paweł Demirski.

Oliver Frljic wciąż zarzuca wam, że się wycofaliście, ugięliście.

- Jestem chyba ostatnią osobą w teatrze w Polsce, która nadawałaby się do roli cenzora. Może przypomnę chociażby, że wyreżyserowałem kontynentalną prapremierę "Jerry Springer the Opera". Jest mi przykro, że pan Oliver Frljic wykorzystuje każdą okazję, żeby opowiadać, jak bardzo został ocenzurowany, zamiast uderzyć się we własne piersi i zastanowić się, czy rzeczywiście próbował stworzyć spektakl "Nie-Boska komedia" Zygmunta Krasińskiego, a nie serię hucpiarskich scenek na dowolny temat. Na to nałożyła się paranoja medialna nakręcająca ewentualne akty przemocy. To nie jest tak, że jest albo - albo. Że albo ma się ostatnie stadium raka, albo ginie się w katastrofie samochodowej. Może być jedno i drugie, niestety. Przepraszam za przykre porównanie.

Poszedł pan na całość.

- Tak było wtedy w grudniu. Wielce przykro. A chodziło o normalną skądinąd sytuację w teatrze, w którym podejmuje się ryzyko artystyczne. Na przykład zapraszając Monikę Strzępkę i Pawła Demirskiego czy innych artystów, którym współpraca fantastycznie się udała, a efekty widzowie oglądają w teatrze. Z sytuacji, która zdarza się przeciętnie co kilka sezonów w każdym ambitnym teatrze, zrobiono coś absolutnie bezprecedensowego.

Sugerowano nawet, że to chwyt marketingowy z waszej strony.

- Stugębna krakowska plotka chwyta się kuriozalnych sugestii. Faktem jest, że wszystko to nie tylko przysporzyło nam nowych widzów, ale spowodowało też, że w ogóle zaczęła się dyskusja dotycząca tego, czym powinien być narodowy teatr, jaki powinien być jego repertuar, gdzie są granice artystycznego eksperymentu. Natomiast przedstawicieli tzw. środowiska teatralnego, łatwiutko zarzucających mi ugięcie się pod presją tłuszczy, kapitulację i konformizm przy okazji grudniowej rezygnacji ze współpracy z Frljicem, chciałem zapytać: gdzie byliście, kiedy w listopadzie usiłowano zerwać spektakl "Do Damaszku"? Wyrażaliście oburzenie, solidarność z artystami Narodowego Starego Teatru, wspieraliście wolność wypowiedzi artystycznej, podpisywaliście petycje przeciwko groźnemu precedensowi? Co zrobiliście, żeby to się nie powtórzyło? Pozostaliście bierni, lekceważąc zagrożenie. Teraz, w czerwcu, zbieracie efekty swojej bierności i zaniechania - w obliczu odwołania spektaklu Rodrigo Garcii na festiwalu Malta. Lawina zaczęła narastać 14 listopada zeszłego roku przy okazji "spontanicznej akcji krakowskich teatromanów zniesmaczonych kopulacją na narodowej scenie".

Jest i inny, pozytywny biegun tego wydarzenia. Jakaś energia obudziła się w tym skądinąd nieco skostniałym, prakrólewskim mieście. Spotykam się z wieloma wyrazami sympatii. Ludzie mówią, że chodzą na spektakle, że trzymają kciuki, że to dobrze, że się zmienia. Coś wartościowego może już nastąpiło, a może jest na horyzoncie. Natomiast jeśli chodzi o walkę z cenzurą - zapraszam w piątek 27 czerwca do Starego Teatru na czytanie "Golgota Picnic" Rodrigo Garcii w reżyserii Marcina Libera. Na narodowej scenie.

Sezon Swinarski dobiega końca. Zrobiliście sporo - aż dziesięć nowych produkcji. Widzowie mogą oglądać je w przeglądzie "Psss Spuść powietrze, Stary".

- Pomyśleliśmy, że ciekawie byłoby zaprosić widzów, aby opierali swoją wiedzę na temat tego, co się zdarza w Starym Teatrze, bardziej na wydarzeniach artystycznych niż na skandalizujących medialnych faktoidach. Widzowie mogą wytyczyć sobie ścieżkę zwiedzania repertuaru i zobaczyć, co działo się u nas w ciągu ostatniego roku. Przekonają się, czy było ciekawie, czy warto było tak się kłócić, czy kilkanaście nagród w sezonie jest zasłużone czy nie, czy warto dalej przychodzić - mogą sobie samodzielnie wyrobić zdanie.

Różne spektakle, różne estetyki, właściwie różne propozycje formalne. Zastanawia się pan nad tym, co się udało, a co jednak nie?

- Oczywiście. Część z tych krytycznych uwag zachowam jednak dla siebie i zespołu. Będę wyciągał z nich wnioski. Jesteśmy po rozmowach sezonowych, które były dla mnie fascynującą przygodą intelektualną. Rozmawiałem z artystami, zarówno młodymi, jak i tymi, którzy są w Starym Teatrze dłużej, niż ja żyję. Temu też służą wyjazdy festiwalowe, podczas których widzę, jak zespół się angażuje, nie tylko artystyczny zespół, jak ciężko wszyscy ci ludzie pracują. Kiedy przychodziłem do Starego Teatru, powiedziałem, że nie będę obiecywał czegoś, czego nie jestem w stanie spełnić. Obiecam mało, ale dotrzymam. Tworzymy więcej spektakli, więcej też gramy. Ponad 380 spektakli w sezonie, z tego dwadzieścia kilka na polskich i zagranicznych festiwalach. Nie wiem, ile jest teatrów w Polsce, które tak dużo grają, i które wystawiają tyle premier w sezonie. Te rzeczy udało mi się spełnić. Po rozmowach z artystami wiem już, które wyzwania im odpowiadały, które mniej.

Zaprosiliście do współpracy nowych twórców.

- Wszyscy reżyserzy po raz pierwszy mieli szansę pracować w Starym Teatrze. Wydawało mi się bardzo istotne, żeby krakowscy widzowie mieli okazję zobaczyć dzieła artystów, którzy zdążyli już zaistnieć w Polsce i w Europie. Zaprosiliśmy osoby, które czasami czekały całe dekady, żeby tutaj coś zrobić, tak jak Mariusz Grzegorzek czy Anna Augustynowicz. Zaprosiliśmy też takich artystów, jak Monika Strzępka, Paweł Demirski, Marcin Liber, Jola Janiczak i Wiktor Rubin, którzy już zdążyli wszystkie festiwale w Polsce powygrywać, pojeździć po świecie ze spektaklami, a tutaj nigdy nie dostali swojej szansy. Myślimy o widzach i aktorach. W myśleniu o teatrze repertuarowym oraz o zespole ważne jest dla mnie to, aby dać im szansę - żeby Paweł Demirski napisał specjalnie dla nich role albo żeby mogli sprawdzić, jak funkcjonują chociażby w osobnym świecie Anny Augustynowicz. Oglądając spektakle, możemy zobaczyć, jak aktorzy potrafią wyrażać się w różnych poetykach, jak to się wszystko polifonicznie układa. To wielka wartość sezonu. Pokazujemy różne rzeczy i staramy się pobudzać wyobraźnie widzów i talenty naszych artystów w różnych kierunkach.

Tegorocznym premierom towarzyszyło pewne zjawisko. Okazało się, że właściwie trudno było o nich rozmawiać, krytykować je czy chwalić, ponieważ automatycznie pozycjonowało to w jednej z dwóch grup - na potrzeby tej rozmowy nazwałabym je "pro-Klata" albo "hańba!".

- Możemy rozmawiać, właśnie to robimy. Na tym etapie, gdy pojawiła się "hańba!", byliśmy raptem świeżo po dwóch premierach w sezonie. Teraz jesteśmy po dziesięciu i chyba jasno widać, jakie było strategiczne założenie. Jeśli rozmawiamy o sezonie Swinarskiego, rozmawiajmy nie tylko o samych premierach, o wszystkim, co miało miejsce w teatrze, a nie o samych premierach. O promocjach ważnych książek o teatrze, o warsztatach aktorskich, o projektach teatralno-radiowych, o wystawach, o koncertach i tak dalej. Było tego mnóstwo. Wydaje mi się, że od bardzo wielu lat nie wydarzyło się tak dużo rzeczy opowiadających o dziedzictwie Konrada Swinarskiego. A było ono wywrotowe. Jego spektakle budziły emocje i kontrowersje. Wystarczy poczytać recenzje sprzed lat. Jestem na przykład dumny z tego, że "Na kanapie Swinarskiego" spotkali się czołowi intelektualiści europejscy, tak jak profesor Krzysztof Pomian, który przyjechał specjalnie z Paryża, aby porozmawiać z Dariuszem Kosińskim na temat tego, jak historia odbija się w teatrze. To był fascynujący dialog, który w mojej głowie pozostanie na wiele lat. Mieliśmy mnóstwo wydarzeń, dla których punktem wyjścia było bardzo wieloznaczne i wielowymiarowe dzieło Konrada Swinarskiego, a nie po prostu kolejny krakowski jubileusz.

Spektaklom zarzuca się, że ze Swinarskim za wiele wspólnego nie miały - poza tym, że te tytuły realizował albo zrealizować zamierzał.

- Będziemy mieli wspaniałe muzeum w podziemiach, na które udało nam się pozyskać bardzo duże pieniądze z funduszy norweskich. Naszym celem nigdy nie było stworzenie muzeum na scenie. Nie traktowaliśmy hasła "Sezon: Swinarski" niewolniczo, nie zamierzaliśmy dokonywać rekonstrukcji tego, co zdarzyło się 30 lat temu. Jestem bardzo zadowolony, że udało się zainspirować Annę Augustynowicz do wyreżyserowania "Edwarda II", że Mariusz Grzegorzek spotkał się z "Woyzkiem", a Łukasz Twarkowski z "Akropolis". Żaden z reżyserów nie narzekał, że coś narzucono - wręcz przeciwnie. Nawiązujemy do pewnego ducha, do niepokornego podejścia do wykonywania misji. Przed nami kolejne sezony. Przywracamy pamięć, czasami też ją odkłamujemy, bo ci artyści przez lata mogli zostać ulukrowani.

Jak w przypadku spektaklu "Geniusz w golfie"?

- Właśnie. Może za bardzo lubimy bardzo idealizować przeszłość. W konsekwencji powstaje coś na kształt lukrowanej pozłotki, a przecież warto poza to czasami wyjść poza "syndrom kremówki". I tak będziemy robić w teatrze.

Co uznaje pan za największy sukces mijającego sezonu?

- Największą artystyczną wartością dla mnie było to, że zespół Narodowego Starego Teatru miał okazję zetknąć się z różnymi estetykami i robił to w sposób nieprawdopodobnie aktywny. Odchodzimy od sytuacji, w której aktorzy całymi latami czekają na pojawienie się na scenie. Wręcz przeciwnie. Możliwie wielu artystów tworzy po kilka nowych spektakli w sezonie. Wymaga to bardzo dużej pracy, ale da się zrobić.

Nie pójdę już więcej do Starego!

- Tak? (śmiech )

Słyszał pan takie zdanie?

- Czytałem gdzieś. Mogę powiedzieć: "No cóż, wielka szkoda", ale przychodzi na myśl: "Nigdy nie mów nigdy". Słyszałem też zdanie: "Po raz pierwszy byłem w Starym, będę wracał".

Zmieniła się publiczność?

- Częściowo zmieniła, przy czym nadal jest wielopokoleniowa. Aktorzy i realizatorzy też nie są z jednego pokolenia. To nie jest tak, że zaczął się "atak pampersów". Sam nie uważam się za młodego ani początkującego reżysera. A na widowni widzę publiczność w różnym wieku.

Jak pan się teraz czuje w Starym? To nawet nie półmetek.

- Dopiero się rozpędzamy, ale to jest taki etap, że można już za siebie spojrzeć i zobaczyć, co się udało i nie udało. Jak się czuję? Bosko. A ochoty, żeby się mierzyć z potężnymi wyzwaniami, mam nawet więcej niż w momencie, gdy zaczynałem. Fascynujące, chyba najtrudniejsze zadanie, które można mieć w teatrze w Polsce.

Nie ma pan dość Krakowa?

- Gdzieżbyż. Kocham Kraków miłością żony alkoholika. Nie jest nudno. Zresztą nie ma jednego Krakowa. A że obudziło się mnóstwo demonów? Wspaniale, że wypełzły, przynajmniej wiadomo, z czym walczyć. Pojawiły się różne emocje, ale to dobrze. Możemy się spierać, aktorzy mogą odchodzić z produkcji i wracać, ważne jest, że podejmujemy trud uczciwego, możliwie bezwzględnego zmierzenia się z rzeczywistością za pomocą sztuki. Wspaniale, że huczy i trzeba powiedzieć, że rozmowa sprzed roku była dość profetyczna. A ja mogę pod koniec pierwszego pełnego sezonu zapowiedzieć: ciąg dalszy nastąpi!

* Rozmowa z Janem Klatą "Niech Kraków huczy! To mu nie zaszkodzi", "GW Kraków", 5 kwietnia 2013 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji