Artykuły

Tam gdzie rosną poziomki

- Rodzice nie byli zachwyceni moim wyborem studiów, ojciec namawiał mnie, bym wybrał bardziej pewny zawód, a wtedy nie było nic bardziej pewnego niż górnictwo. Przeraził się, gdy gdzieś usłyszał, jak Łapicki mówi, że studenci aktorstwa żyją w takiej nędzy, że muszą przerzucać węgiel na kolei - mówi ANDRZEJ CHYRA, aktor Teatru Rozmaitości w Warszawie.

Pierwsze trzy lata życia spędziłem u babci w Boguszowie koło Wałbrzycha, bo rodzice jeszcze studiowali w Krakowie. To pagórkowate, malownicze miasteczko. Pierwsze wspomnienia mieszają mi się z późniejszymi, gdy jeździłem do babci na święta, ferie i wakacje. Pamiętam stację kolejową, schodziło się do niej w dół, lubiłem patrzeć na pociągi, wtedy jeździły jeszcze parowe. Pamiętam góry, łąki, kopalnię barytu, stadion i stary cmentarz poniemiecki z porozwalanymi fragmentami grobów. Ale przede wszystkim wyprawy na poziomki; chodziłem w okolice cmentarza albo na górę zwaną Bismarck - najpierw sam, a potem z o pięć lat młodszą siostrą. Nanizywaliśmy je na długie trawy i albo jedliśmy od razu, albo gotowaliśmy niezwykle aromatyczny kompot.

Dziadek był stolarzem, miał warsztat w piwnicy, pamiętam mnóstwo wiórów i mdlący zapach kleju kościanego do drewna. I dziadka cicho gwiżdżącego pod nosem nieistniejące melodie. Wszyscy darzyli go szacunkiem. Podczas świąt siedział u szczytu stołu, dzielił opłatek. Babcia była krawcową. Dzięki niej nauczyłem się szyć. Tak zwężałem sobie spodnie, że ledwo mogłem się w nie wcisnąć. Babcia zabierała mnie do kościoła. W szkole nie chciałem chodzić na religię, kościół nieodłącznie kojarzy mi się z babcią. Pamiętam księdza mówiącego z ambony, Drogę Krzyżową, procesję na Wielkanoc. Babcia nauczyła mnie "Ojcze nasz", "Aniele Boży" i "Zdrowaś Mario", do dziś mogę je wyrecytować. Każdy zadaje sobie jakieś pytania o metafizykę, moje narodziły się dzięki babci. Wizyty w kościele i zapach poziomek to są moje drzwi do świata dzieciństwa.

Miałem pogodną, przyjaźnie do siebie nastawioną i szanującą się wzajemnie rodzinę, nie pamiętam, żeby rodzice podnieśli na siebie głos. Gdy wrócili ze studiów, zamieszkaliśmy w Złotoryi i ojciec zaczął pracować w kopalni miedzi. Kiedy skończyłem dziesięć lat, zmienił pracę i przenieśliśmy się do Polkowic.

Złotoryja była podobna do Boguszowa, malownicza, pagórkowata, Polkowice to płaskie blokowisko. W Złotoryi dostaliśmy mieszkanie w niedużym, dwupiętrowym bloku tuż nad skarpą. Mój najbliższy kolega Mirek mieszkał piętro niżej, jeździliśmy na rowerach i bawiliśmy się w ogródku jordanowskim. Nie należałem do żadnej podwórkowej bandy. Były takie i z jednej strony im zazdrościłem, z drugiej wiedziałem, że to nie dla mnie; outsiderowałem się. Co prawda w trzeciej klasie, zainspirowani serialem "Al Capone i inni", założyliśmy z dwoma kolegami gang, ale nasza działalność zakończyła się szybko i nieprzyjemnie - jak u Ala Capone.

Lubiłem szkołę, byłem wzorowym uczniem, z wyjątkiem ocen ze sprawowania. Trochę mnie nosiło, dostawałem dużo uwag, ale nie pamiętam za co. Zawsze miałem kłopot z drugim śniadaniem, którego nie chciałem jeść. Najpierw wyrzucałem je do kosza, ale zostałem przyłapany przez sąsiadkę. Potem chowałem kanapki w swoim pokoju za szafą, dopóki zapach nie naprowadził mamy na trop. Nie byłem bardzo grzecznym chłopcem. Kilka razy dostałem w skórę. Pamiętam gest wyciąganego jednym ruchem ze spodni paska.

Oboje rodzice pracowali, chodziłem więc z tzw. kluczem na szyi, obiad - na stołówce świetlicowej. Spotykaliśmy się przy kolacji. Mama to niezwykle spokojna osoba, oboje z ojcem są lubiani. Bardzo chyba szanowali swoją inność. Mieli swoje grono przyjaciół, pamiętam zasypianie za gośćmi siedzącymi na kanapie. Na ogół grali w karty, najczęściej w kanastę. Nie umiem powiedzieć, jak mnie wychowywali, po prostu żyliśmy wspólnie, a każdy wiedział, gdzie jest jego miejsce. Nawet z siostrą miałem dobre relacje, oczywiście trochę ją dręczyłem: straszyłem, zamykałem w kanapie, ale lubiliśmy się i spędzaliśmy razem dużo czasu.

W Polkowicach ku swojej wielkiej radości zostałem wcielony do orkiestry górniczej. Maszerowałem w pierwszym szeregu, grając na werblach. Poza tym grałem w piłkę. Przez całą szkołę podstawową miałem może dwóch kolegów. Kąpaliśmy się w gliniankach albo łowiliśmy karaski w poniemieckim basenie przeciwpożarowym. Obok było kino, chodziłem tam do DKF-u. Oglądaliśmy głównie komedie slapstikowe. Obejrzałem wtedy dziesiątki filmów z Haroldem Lloydem, Flipem i Flapem i Busterem Keatonem. Bardzo dużo czytałem.

Poszedłem do liceum w Lubinie (dojeżdżałem 15 kilometrów), do klasy matematyczno-fizyczno-chemicznej. Robiliśmy tam różne doświadczenia, mnie udało się nawet wino.

Nie miałem zbyt wielu doświadczeń scenicznych: w Złotoryi zagrałem liska w przedstawieniu kukiełkowym, a od chwili gdy w czwartej klasie zapomniałem wierszyka na akademii, w ogóle nie brałem już w nich udziału.

Dopiero w liceum zapisałem się do czegoś, co nazywało się "kabaret", w polkowickim domu kultury. Rozmawialiśmy, czytaliśmy wiersze z tzw. instruktorem. Żeby udokumentować jakoś naszą działalność, wysyłał mnie na konkurs recytatorski, zdobyłem nawet wojewódzkie laury.

Aktorstwo było wtedy dla mnie czymś nierealnym. Ale te konkursy spowodowały, że ta myśl fantastyczna się we mnie zrodziła. Złożyłem papiery na Akademię Teatralną w Warszawie, ale też na Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie. Zdawałem w 1983 r. To były czasy bojkotu, dopiero został zniesiony stan wojenny. Rodzice nie byli zachwyceni moim wyborem studiów, ojciec namawiał mnie, bym wybrał bardziej pewny zawód, a wtedy nie było nic bardziej pewnego niż górnictwo. Przeraził się, gdy gdzieś usłyszał, jak Łapicki mówi, że studenci aktorstwa żyją w takiej nędzy, że muszą przerzucać węgiel na kolei. W końcu - niechętnie - zaakceptowali mój wybór. Gdybym się nie dostał za pierwszym razem, na pewno zostałbym inżynierem górnictwa. Nie umiem o coś walczyć do upadłego. Jeśli los pokazuje, że to nie moja ścieżka, to nie pcham się tam na siłę.

Siostra jest anglistką, uczy w naszym liceum. Nauczycielstwo jest chyba jej powołaniem, więc zajmujemy się w życiu tym, czym chcieliśmy. Sielanka. Ale tak nas wychowano.

***

Andrzej Chyra

Ur. 1964 r., ukończył warszawską PWST, występował w Teatrze Rampa w Warszawie, potem w Teatrze Studyjnym w Łodzi. W 1994 r. w Teatrze Stara Prochownia wystawił sztukę "Z dziejów alkoholizmu w Polsce".

Na ekranie zadebiutował w 1993 r. w filmie "Kolejność uczuć" Radosława Piwowarskiego. Zagrał też w "Zawróconym" Kazimierza Kutza i telewizyjnych serialach - "Barze Atlantic" i "Miodowych latach".

Popularność i główną nagrodę aktorską na festiwalu w Gdańsku przyniosła mu rola Gerarda w "Długu" Krzysztofa Krauzego (1999). Drugie Złote Lwy otrzymał w tym roku za rolę w "Komorniku" Feliksa Falka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji