Artykuły

Cenię sobie spokój

- Jestem poznaniakiem od pokoleń. Tu są moje korzenie. Tu na cmentarzach leży cała moja rodzina, od XIX wieku - mówi MARIUSZ SABINIEWICZ, aktor Teatru Nowego w Poznaniu.

W poniedziałkowy wieczór można było obejrzeć w "Jedynce" Teatr Telewizji z pana udziałem, a na "Dwójce" serial "M jak miłość".

- W tym odcinku mnie akurat nie było. Oglądałem Teatr Telewizji, chciałem zobaczyć jak to zostało zrobione. Uczestniczyłem w nagraniu, ale nie widziałem ani kawałeczka materiału.

I jak się podobało?

- Trudno mówić o sobie. Uważam, że temat był atrakcyjny, na czasie. Mimo że moje zadanie nie było duże - mam wrażenie, że było ciekawe. Bardzo miło mi się pracowało z tamtą ekipą, głównie z panią reżyser, Agnieszką Glińską. Kręciliśmy to w pięknym miejscu, nad Zalewem Zegrzyńskim, było piękne lato. Mieszkałem cały tydzień nad jeziorem, w lesie, więc po prostu miód.

Coraz więcej pana widać poza Poznaniem.

- Tak. Na szczęście.

Dlaczego?

- Oczywiście stało się tak za sprawą serialu. To pociąga za sobą także inne propozycje. W zasadzie zdecydował za mnie los. Jestem raczej człowiekiem, który nie rozpycha się łokciami, nie bierze udziału w castingach. Nigdy tego nie robiłem. Trafiłem do serialu dzięki panu Ryszardowi Zatorskiemu. Los się do mnie uśmiechnął. Od tego czasu moje życie zawodowe toczy się własnym torem i nie mam na to żadnego wpływu. Pewnie dlatego też bywam teraz częściej w Warszawie. Po prostu mam tam pracę.

Ale nie zamierza się pan przenieść?

- Nie. Absolutnie. Jestem poznaniakiem od pokoleń. Tu są moje korzenie. Tu na

cmentarzach leży cała moja rodzina, od XIX wieku. Tu mam swoją rodzinę, dzieci, przyjaciół. Ja tu po prostu mieszkam.

Aktorzy twierdzą, że przypisanie do jednej roli serialowej zamyka inne drzwi. Zostaje się wsadzonym do "szuflady" z napisem np. Norbert.

- Nie mam takiego problemu. W ogóle tego nie zauważam. Serial otworzył przede mną zupełnie inne horyzonty, nie tylko zawodowe. W ubiegłym sezonie oglądało go prawie 12 milionów widzów. Nie jestem już w tej chwili anonimową twarzą, ani w swoim środowisku, ani na ulicach, w pociągach, tam, gdzie się poruszam jestem rozpoznawalny. To jest bardzo miłe. Ten zawód między innymi, dlatego się uprawia, żeby, choć przez moment być połechtanym przez próżność, być rozpoznawanym, a poza tym mam swój teatr, w którym od wielu wielu lat gram przeróżne role. To jest właśnie przekora tego losu. Od dwudziestu lat gram w teatrach: Polskim na początku, potem w Nowym, zagrałem naprawdę dużo ciekawych ról w repertuarze romantycznym i współczesnym i nikt nie wiedział o moim istnieniu poza lokalnym środowiskiem.

W Poznaniu był pan znany cały czas. Na każdy spektakl przychodziła grupka pana fanów.

- I mnie to wystarczało. Teraz jest to zupełnie innego rodzaju popularność. Natomiast jest to dla mnie ciekawe zadanie w sensie warsztatowym. Praca z kamerą, troszeczkę inny sposób grania, który niekiedy też przydaje się w teatrze.

Pana rola także się zmienia.

- Zmienia się, ale nie mam na to wpływu. Poza tym gram jednak człowieka niepełnosprawnego. Pokazujemy bohatera, który mimo pewnych niedogodności stara się normalnie żyć. Ma rodzinę, za chwilę urodzi mu się dziecko. To spełnia może też rolę terapeutyczną, czy społeczną. Nie chciałbym używać tutaj za dużych słów.

Parę razy spotkałem się z niepełnosprawnymi, którzy siedzą na wózkach i czują się jakby wyróżnieni. I to jest miłe, a zupełnie niezamierzone z mojej strony. Po pięciu latach grania w serialu stałem się człowiekiem niezależnym. Również i finansowo. I nie ukrywam, że po prostu w ten sposób troszkę inaczej się żyje. Nie mam nacisku, że muszę grać. Mogę sobie w tej chwili parę rzeczy odpuścić, wybierać. To jest naprawdę komfortowa sytuacja. Wydaje mi się, że na nią zapracowałem przez dwadzieścia lat rzeczywiście ciężkiej pracy w teatrze. Poza tym w tej chwili prawdopodobnie gram tutaj najwięcej ze wszystkich kolegów. Tytuły, które kiedyś zrobiłem, wiele lat temu - nie chcą zejść. Nie za bardzo mogę wejść w nowy repertuar, a muszę z jednej strony dla honoru domu. Repertuar mi się poszerza, gram coraz więcej.

Jakiś czas temu mówił mi pan, że zwalnia tempo w teatrze. A z tego, co słyszę, to wręcz przeciwnie.

- Zwalniam w sensie nowych rzeczy, bo rzeczywiście teraz jest tak, że w sezonie praktycznie robię jedną premierę. Dwa lata temu była to "Kolacja na cztery ręce", a rok temu "Namiętność". W tym roku też chcę wejść tylko w jedno, i prawdopodobnie będzie to Czechow, może Calderon. Jeszcze nie wiem.

Nie brakuje panu też adrenaliny związanej z premierą w teatrze?

- Nie. Nienawidzę premier. Dla mnie to nie jest żadne święto, tylko jeden wielki stres, który z roku na rok staje się coraz poważniejszy. Dla mnie prawdziwym świętem jest przyjść do teatru i zgrać tzw. "rutynowe przedstawienie". Najlepiej to po pięćdziesiątym przedstawieniu. Wtedy rzeczywiście ja mogę coś z tą rolą robić. Premiera jest po prostu koniecznością, a nie przyjemnością. Myślę, że nie jestem oryginalny w tym, co powiem, ale taka jest aktorska prawda, że to jest niepotrzebny i nieprawdopodobny stres, odpowiedzialność, która z latami jeszcze wzrasta. Nienawidzę premier i uważam, że są to najgorsze ze wszystkich spektakli. Aktor nie ma jeszcze do końca świadomości jak to jest z rolą. Wie dopiero wtedy, kiedy nawiąże dialog z widzem, a na próbach widownia jest pusta. Na premiery przychodzi dziwna publiczność i w zasadzie pierwsze trzy spektakle spisane są na straty.

Czy ma pan teraz więcej czasu na to, żeby po prostu pożyć, poczytać, pospacerować?

- Mam i okazuje się, że nie tylko teatrem można żyć i ta świadomość coraz bardziej mi doskwiera, jestem w pułapce, aktorstwo to jest mój zawód i nic innego w życiu nie

będę robił. Wydaje mi się, że coraz pewniej czuję się na tym polu, zaczynam coraz bardziej rozgryzać ten zawód. I powiem, może nieskromnie, wydaje mi się, że to jest rzecz, którą umiem robić. Bardzo sobie cenię wolny czas i dlatego bardzo oszczędnie przyjmuję propozycje teatralne. Właśnie szkoda mi życia, tego, że np. w południe mogę sobie usiąść na tarasie i popatrzeć na ogród, czy wieczorem na gwiazdy, czy gdzieś wyjechać, zrelaksować się i na luzie przyjść zagrać spektakl. W codziennym pędzie byłem przez wiele lat: próby, spektakle, próby, spektakle... Przepłaciłem to zresztą wieloma moimi kłopotami zdrowotnymi. Zapłaciłem cenę, której już więcej nie chciałbym płacić. Wykonuję swój zawód, ale staram się nie szaleć, bo to jest mi do niczego niepotrzebne. Ani to nie zaspokoi moich ambicji, które są zaspokojone, ani mi pewnie nic takiego nie da w zawodzie. Fajna jest świadomość przy uprawianiu tego zawodu, że człowiek wybiera pewne rzeczy i rzeczywiście robi to wtedy z przyjemnością. Kiedy musi, to jest trochę gorzej.

Jest pan typowym domatorem. Nie lubi pan życia towarzyskiego.

- Jestem domatorem, Życie towarzyskie lubię bardzo, tylko w gronie przyjaciół nie związanych z teatrem.

Żonę też ma pan spoza środowiska.

- Na szczęście. Na pewno wiele nas dzieli, ale też i wiele łączy. Poznaliśmy się w liceum - 25 lat temu. Mamy dwoje wspaniałych dzieci i żona trzyma dom w garści w sensie mentalnym. Ja jestem raczej dużym dzieckiem. Znakomicie się uzupełniamy. Ona ma świetny zmysł, jeżeli chodzi o urządzanie wnętrz. Kocha stare meble, porcelanę. Urządzała cały dom i świetnie się w nim czujemy. Bywają związki, gdzie oboje partnerzy są aktorami i świetnie się dogadują, ale ja chyba potrzebuję odskoczni. Zmywam makijaż, ściągam kostium. Jestem sobą i żyję, w tzw. normalnym domu.

Nie przenosi pan teatru do domu?

- Nie. W domu bardzo rzadko na ten temat rozmawiamy. Mamy naprawdę zupełnie inne problemy, poważniejsze niż "moje kuglarstwo". Oczywiście pewne rzeczy są nieuniknione. Staram się jednak jak najmniej obciążać swoim zawodem rodzinę.

A dzieci nie są ciekawe życia w teatrze?

- One tak naprawdę do końca nie wiedziały, co ja tak naprawdę w życiu robię. Teraz, kiedy dojrzewają, oczywiście są świadome... Dopiero zaczną chodzić do teatru. Mają 16 i 14 lat. Staram się chronić ich. W tym zawodzie trzeba być rzeczywiście bardzo odpornym, żeby go wykonywać i jeszcze, nazwijmy to, odnosząc jakiś sukces, nie zgłupieć. Mam nadzieję, że oni będą zajmować się w życiu czymś innym. Chociaż dzisiaj w świecie wyścigu szczurów też może być im ciężko. Dlatego pracuję wytrwale na zasłużoną emeryturę i być może, jak Bozia da, będę im mógł trochę w życiu pomóc. Więc niech serial trwa!

A jak dzieci zareagowały, kiedy zaczęły oglądać pana na ekranie telewizorów?

- Na początku były problemy w szkole. Dzieci potrafią być okrutne i czasami rzeczywiście dokuczały mojemu synowi, ale w tej chwili i po tylu latach się uspokoiło i nawet dostrzegają w tym jakieś korzyści dla siebie. Po prostu przyzwyczailiśmy się wszyscy do tego. Nie ukrywam, że na wypady do supermarketów raczej się nie wybieram, albo zakładam czapkę i okulary.

Jako młody aktor grywał pan przede wszystkim rolę amantów, ale bardzo szybko udało się panu wyrwać z tego zaklętego kręgu i zaczął pan grać postaci dramatyczne, charakterystyczne.

- Byłem wtedy dwadzieścia kilo młodszy. Nie chciałbym być wiecznym amantem. Mam nadzieję, że ten okres mam już za sobą. Zmieniłem też warunki fizyczne, jestem teraz starszy.

Ale przecież to stało się dużo wcześniej, wcale nie z wiekiem.

- Może tak. To przyszło jakoś niezauważalnie i łagodnie. Nie ukrywam, że role, które gram teraz, są ciekawsze. Zdecydowanie teraz gram bardziej interesujące role niż te, które grałem, mając dwadzieścia parę lat.

Woli pan grać "złych"?

- To jest bardziej intrygujące. Granie dobrej postaci jest dla widza miłe, ale z punktu widzenia aktora, zupełnie nieatrakcyjne. W teatrze na ogół opowiadamy o skomplikowanych rzeczach, nie opowiadamy o rzeczach łatwych. W większości są to role, które nie pokazują człowieka

prostego, czy od jednej strony. Pokazuje się różne odcienie człowieczeństwa. Im bardziej skomplikowana jest ta postać, tym ciekawiej się ją gra. W "Kolacji na cztery ręce" gram strasznego potwora, który jednak w pewnym momencie się załamuje, pęka. Płacze, zazdrości, cierpi i przyznaje się do tego. To bardzo ciekawe zadanie, zwłaszcza, kiedy gra się z takim partnerem, jak Witek Dębicki, który gra Bacha. Zagraliśmy to przedstawienie już ok. 80 razy.

I teraz to jest prawdziwa przyjemność wychodzić na scenę.

Czyli tak naprawdę recenzenci powinni chodzić na 60-80. przedstawienie?

- Zawsze miałem pobłażliwy stosunek do krytyków, którzy zajmują się pisaniem o teatrze. Ich sądy są tak niewspółmierne do tego, co dzieje się na scenie, co dzieje się miedzy widownią a aktorami. Od wielu lat nie czytam żadnych recenzji teatralnych. Absolutnie nie ma to żadnego znaczenia i wpływu na nic. Bardzo często jest tak, że im bardziej ludzie chodzą na spektakl, tym gorzej o tym piszą. Przedstawienia, w których gram są oceniane zawsze bardo słabo, a gram je potem 300-400 razy.

I niech tak zostanie. Takie oceny do niczego nie są mi potrzebne, ale okazuje się, że widowni także. To nie ma znaczenia. Radziłbym wszystkim widzom nie sugerować się tym, co piszą dziennikarze, tylko o prostu przyjść. Często jest tak, że krytycy po prostu nie lubią teatru. Robią to z obowiązku. Od wielu lat nie przeczytałem artykułu, który świadczyłby o tym, że krytyk lubi teatr. Haendel mówi do Bacha: - Krytyk ma zawsze rację. Za to mu płacą. Tylko szkoda, że za 60 lat ktoś weźmie gazety do ręki i dowie się, że grałem tylko w niedobrych spektaklach.

Słowo pisane ma swoją siłę po latach.

- W takich momentach mieszkanie na wsi, ten oddech jest zapłatą za wszystko, odreagowaniem. W gruncie rzeczy to chyba jest najważniejsze, a nie opinie jakichś ludzi, którzy coś tam sobie piszą.

Powiedział pan, że żona ma taki niesamowity zmysł i smak w urządzaniu domu. Jaka była pana rola w budowaniu tego "gniazda"?

- Moja rola w tym wszystkim jest taka, że moje konto bankowe jest szczuplejsze.

Nie wierzę, że to była jedyna rola, jaką pan w tym odegrał.

- Zajmowałem się budową do momentu pojawienia się tynków, okien i takich rzeczy podstawowych. Do tego momentu panowałem nad tym, a potem wkroczyła moja żona. Były między nami czasem tarcia, ale w końcu zgadzałem się na jej rozwiązania. I muszę powiedzieć, teraz - z perspektywy czasu, że miała rację. Urządziła nasz dom z wielkim smakiem, bardzo gustownie, przytulnie i miło. Mam w domu mały gabinecik, który jest moją oazą. Każdy z nas ma swoją przestrzeń w tym domu. To jest zupełnie inny styl życia. Mieszka się godnie, spokojnie. Jest czas, żeby usiąść przy kominku, porozmawiać, wspólnie zjeść obiad, rozpalić grilla.

Jakim był pan dzieckiem?

- Byłem dosyć zamknięty w sobie. Mieszkaliśmy z dziadkami. Było ciasno, to rodziło różne problemy. Od dziecka byłem dużym indywidualistą. Takim troszkę odmieńcem. Może, dlatego ten zawód...

Jest pan pierwszym aktorem w rodzinie?

- Tak. Mój ojciec troszkę interesował się teatrem amatorsko. Kręcił nawet filmiki na taśmie 8 mm.

Może dzieci pójdą w pana ślady?

- Niczego im nie narzucam i niczego nie sugeruję. Ale wydaję mi się, że wybiorą inną drogę.

Jakim jest pan ojcem?

- Z tym też bywają problemy. Nie ma jakichś ustalonych reguł. Staram się, ale czasami mi nie wychodzi. Spędzamy ze sobą trochę czasu. Mają teraz 14 i 16 lat i trzeba spojrzeć w przeszłość i zobaczyć siebie w tym wieku, żeby może lepiej ich zrozumieć. Dzieci sporo nas potrafią też nauczyć. Jak się człowiek wsłucha w swoje dziecko, to widzi swoje błędy. Mam nadzieje, że się uzupełniamy i najgorzej nie jest. Kochamy się, ale zdarzają się ciężkie chwile.

Takie jest życie.

Czy był pan dobrym uczniem?

- W podstawówce nawet niezłym. Dostałem świadectwo z czerwonym paskiem. Potem w liceum zacząłem się interesować poezją, teatrem, konkursami recytatorskimi i się, z przeproszeniem, troszkę zapuściłem. Byłem w klasie matematyczno-fizycznej, a nie byłem jakimś orłem matematycznym.

Ale nie żałuję, bo dzięki temu poznałem fantastycznych ludzi, z niektórymi do dzisiaj utrzymujemy kontakt, spotykamy się. Tam poznałem moją żonę. Nie ukrywam, że było ciężko. Miałem swój świat. Wiedziałem, co chcę robić, że chcę spróbować czegoś zupełnie odmiennego - aktorstwa. I tak przyzwyczaiłem nauczycieli do tej myśli, że mnie "przekopywali" z klasy do klasy. Udało mi się napisać całkiem nieźle maturę.

Potem studia. Trafił pan na niesamowity rok. Czy udało się panu zasmakować prawdziwego, studenckiego życia?

- Bardzo się zdziwiłem, że się dostałem. Na moim roku był Czarek Pazura, Wojtek

Malajkat, Piotrek Polk, Kasia Pawlak. Rok wyżej Zbyszek Zamachowski. Jeszcze rok wyżej Ada Biedrzyńska. Całe pokolenie reżyserów, bo to była szkoła filmowa: Pasikowski, Treliński. Ludzie, którzy dzisiaj w tym środowisku bardzo wiele znaczą. Byliśmy młodzi, wszystko było przed nami. Nikt nie myślał o żadnej karierze. Każdy chciał pójść do teatru i grać. Rok był rzeczywiście fajny. Z wieloma osobami do dzisiaj utrzymuję kontakt. Bardzo często mieszkam u Wojtka, który jest dzisiaj panem profesorem na naszej uczelni, bardzo dużo gra w Teatrze Narodowym. Kiedy studiowałem, był okres stanu wojennego, 1982 rok. Wracaliśmy z zajęć natykaliśmy się na patrole milicyjne w Łodzi, na Bałutach. Mając 18 czy 19 lat, opuściłem dom, zacząłem poznawać tam wszystkie meandry życia; poznawać dokładnie i szczegółowo. Mieliśmy fajne warunki, bo mieszkaliśmy w męskim akademiku. Było oczywiście biednie, ciężko. Były kartki na wszystko, na jedzenie, na buty. Pamiętam, że wyjeżdżałem z domu z takimi wielkimi torbami pełnymi jedzenia. Oczywiście nie było pieniędzy, dostawałem jakieś stypendium, ale bardzo często było tak, że nie było, co zjeść. Ale miało to swój urok. Piło się tanie wino, paliło tanie papierosy. Byliśmy szczęśliwi, że możemy być na tej uczelni, że możemy się uczyć tego, co chcemy robić w życiu.

Rodzice strasznie załamywali ręce nad pana wyborem?

- Byli niezadowoleni, zwłaszcza ojciec. To znaczy myślę, że byli bardzo zatroskani. Na szczęście po wielu latach widzą, że to ma sens. A teraz, kiedy mam dom i samochód, to jestem bardziej przekonany, że da się z tego żyć. Oczywiście zmieniły się czasy. Ale pierwsze dziesięć lat po studiach to była rzeczywiście bieda. Mieliśmy dwójkę małych dzieci, żona przez pierwsze pięć lat nie pracowała. Latem wyjeżdżaliśmy do Norwegi, do pracy. Przez siedem lat, co wakacje. Kończyłem sezon w teatrze i jechałem do pracy fizycznej. Było bardzo ciężko, ale los nam odpłacił z nawiązką. Warto było się pomęczyć.

Mam wrażenie, że teraz smakuje pan życie, że przestał się pan spieszyć i być spięty...

- Może to jest kwestia wieku. Na pewno jest to rezultat pewnego bezpieczeństwa, na które sobie zapracowałem. To jest pewien komfort, który pozwała ładować akumulatory i bez większych obciążeń uprawiać ten zawód. W każdym z nas jest też pragnienie ochronienia rodziny, zabezpieczenia jej.

Czyli nadszedł czas na to, żeby mieć hobby?

- Może zaczniemy trochę podróżować po świecie. Marzy nam się podróż do Meksyku. Nie byłem także nigdy w Grecji. Dwa lata temu z całą rodzina wybraliśmy się do Bretanii. To cudowne miejsce, w którym można bardzo dużo obejrzeć i poczuć atmosferę średniowiecza. Bardzo cenię sobie spokój, który teraz mam, rano sobie wstaję, zawożę dzieci do szkoły, po drodze kupuję bułeczki, nie spieszę się. Poczytam, podlewam rośliny, poprasowuję.

Czy ja dobrze usłyszałam? Poprasować?

- Tak. Jestem do tego przydzielony i nawet lubię to robić. Deska, telewizorek, kaweczka i prasowanie. Robię to od lat. To dla mnie przyjemność i nikogo nie chcę do tego dopuścić, bo robię to najlepiej. Jakiś czas temu stałem jeszcze nad zlewozmywakiem, ale teraz już nie muszę, bo mamy zmywarkę. Nie gotuję. Znakomicie gotuje moja żona i nie zamierzam z nią konkurować.

To teraz czas na podbój Warszawy?

- Nie. Skąd? W gruncie rzeczy w tym zawodzie nie mamy wpływu na nic. Tym kieruje zupełnie inna siła. Nigdy się nie pcham. Do spektaklu w Teatrze Telewizji zostałem zaproszony ku mojemu zdziwieniu przez panią Agnieszkę Glińską, świetną reżyserkę. Byłem szczęśliwy, że mogę przyjąć propozycję i pracować w tak doborowym towarzystwie. Teraz zobaczymy, co się zdarzy. Mam nadzieję, że będą inne ciekawe propozycje. Na brak pracy nie narzekam.

Jest pan gwiazdą, nie ma jednak w pana zachowaniu nic z gwiazdorstwa. Czy ma pan jakiś wentyl bezpieczeństwa, który ściąga pana na ziemię i pozwala zachować normalność?

- Uważam, że byłoby to głupie gdybym się tak zachowywał. Niezgodne z moją naturą. Dlaczego mam coś udawać przed ludźmi. Staram się być przyzwoitym człowiekiem, choć też nie zawsze mi to wychodzi. Nie lubię tego niepotrzebnego blichtru. Zajmuję się tym, co do mnie należy, a cała reszta to tylko bicie piany. Szkoda mi po prostu na to energii.

Filmografia:

2004-2005: Kryminalni jako Zbyszek - negocjator Od 2000: M jak miłość - jako Norbert Wojciechowski 1999-2005: Na dobre i na zte - jako Michał Andrzejczak, mąż Krystyny 1997: Boża podszewka - jako Wiciuk Kamiński, kochanek Maryśki 1996: Deszczowy żołnierz - jako Mistrz ceremonii na imprezie charytatywnej 1988-1991: Pogranicze w ogniu - jako pracownik magazynu w Niemczech;

Teatr TV

1988 Kosmos (Witold)

1989 Normalne serce (Tommy)

1995 Szkoła uczuć. Dzieje pewnego młodzieńca.

(Fryderyk Moreau) 2005 Pieniądze i przyjaciele

Wybrane role teatralne:

Kawaler Niezłomnego Serca

w "Paradoksie o aktorze" wg Diderota

Konrada w Mickiewiczowskich "Dziadach"

w reżyserii Grzegorza Mrówczynskiego

Gucio w "Ślubach panieńskich"

Syfon w "Ferdydurke"

Don Juan Moliera

Pankracy w "Nie-Boskiej komedii"

Porfiry w adaptacji "Zbrodni i kary"

Sam ,,Crocodilia, czyli coś niesamowitego"

Brodin "Czerwone nosy"

Pan Tuu, Ziro, Eustachy, Młody mężczyzna "Maszyna do liczenia"

Kapitan ,,Androkles i lew"

Porfiry "Sny"

Dziennikarz "Wesele"

Hrabia Wacław "Fredro dla dorosłych"

Hrabia, Adam Faworski "Piękna Lucynda"

Cyryl, przyjaciel księcia "Iwona, księżniczka Burgunda"

James "Namiętności"

Haendel "Kolacja na cztery ręce"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji