Artykuły

Jerzy Stuhr - Mistrz i jego fanrepublika

Pamiętam, jak kiedyś Krzysztof Zanussi w opinii o Jerzym Stuhrze jako twórcy napisał, że zawsze jest on wierny etosowi inteligenckiemu. A to znaczy, precyzował Zanussi, że dba o niezależność myśli, o pracę u podstaw, o chronienie substancji i tworzenie nisz dla wolności ducha. Przypomniałam sobie o tym, słuchając Stuhra w Grotesce. Wszystko się zgadzało - o spotkaniu z aktorem pisze Maria Malatyńska w miesięczniku Kraków.

Mogło być tak, jak przy każdym spotkaniu z tym najpopularniejszym, wciąż uwielbianym aktorem: przepełniona widownia, gotowość reakcji na każde słowo i każdy uśmiech Bohatera Wieczoru. Zwłaszcza że to już nie fanklub, a cała fanrepublika zgromadziła się w Teatrze Groteska. Ale przecież musiało być inaczej, jeśli kolejne spotkanie z cyklu "Kod Mistrzów" było szansą na przepytywanie, drążenie, znalezienie punktów ważnych i odejście od celebryckiej popularności w stronę mądrości i doświadczenia.

Gdy przedstawia się sylwetkę Jerzego Stuhra, pierwsze zaskoczenie bywa zawsze podobne: oszołomienie bogactwem dokonań. Wszak obok 170 ról teatralnych i ponad 80 filmowych to także mnóstwo reżyserskich realizacji telewizyjnych i teatralnych, praca w radio, audiobooki dla dzieci i dorosłych, reżyseria własnych, autorskich filmów dla kina, a jest tych filmów już siedem, od debiutanckiego "Spisu cudzołożnic" z 1994 roku do czekającej nas jesienią premiery, owej "syntezy życia całego pokolenia", czyli filmu "Obywatel". Jest gigantyczna działalność pedagogiczna, tytuł profesora wraz ze sprawowaną przez 12 lat funkcją rektora PWST, doktorat honoris causa Uniwersytetu Śląskiego...

Są wreszcie, obok mnóstwa scenariuszy, trzy najprawdziwsze, autorskie książki: "Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce", "Stuhrowie" - genealogiczna wędrówka po austriackich korzeniach rodziny, i wreszcie najbardziej niezwykła księga, niepodobna do żadnej innej, dziennik choroby, zatytułowany prosto "Tak sobie myślę". Rzecz w sposób naturalny uniwersalna, której sam los dodał optymistyczną kompozycję, wychodząc od śmiertelnego zagrożenia życia autora, a dochodząc do uzdrowienia - równoczesnego z pojawiającym się nowym życiem, czyli urodzeniem się wnuczki.

Właśnie w tej ostatniej książce jest pewne zaskakujące wyznanie, od którego zaczęło się spotkanie. Napisał Stuhr: "Podskórnie mam chęć pokazania, że jestem innym człowiekiem, niż większość ludzi w tym kraju sobie mnie wyobraża, utożsamiając mnie z rolami, które zdobyły historyczny już rozgłos, i z charakterami bohaterów przeze mnie kreowanych"...

Czy to znaczy, że Jerzy Stuhr chciałby się dzisiaj ludziom na nowo przedstawić? Inaczej? Lekką ręką odrzuca Maksia z "Seksmisji" czy osiołka ze "Shreka"? Wstydzi się ich jednoznacznej popularności? Jest inny? A może to wlokący się za nim cień Wodzireja budzi od czasu do czasu chęć "odcięcia się" od zbytniej jednoznaczności ról popularnych?

Nie trzeba się jednak inaczej przedstawiać, bo jest z czego wybierać.

Najważniejsze w jego całej pracy artystycznej były, jak twierdzi, spotkania z ludźmi. Zawsze to doceniał. "To ludzie, których spotkałem w życiu, pchnęli mnie na te tory, którymi szczęśliwie podążałem przez te wszystkie lata, czyli od rozpoczęcia dorosłego życia w 1965 roku, kiedy zdałem maturę".

Lata szkolne spędził w Bielsku, w szkole był "humanistą", występował na akademiach, recytował wiersze, odgrywał skecze, ba, wystąpił nawet na scenie prawdziwego bielskiego teatru, owej uroczej miniaturki naszego Teatru im. Słowackiego, z którego Bielsko do dziś jest dumne. Droga do krakowskiej szkoły teatralnej była więc drogą naturalną. Ale Stuhr poszedł na... polonistykę, na UJ. Mówi o tym tak: "Było tradycją w naszej rodzinie, że każdy z jej członków powinien skończyć najpierw studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wszystko jedno jakie, a potem niech robi w życiu, co chce, i podąża, gdzie chce, własnymi drogami".

Ale wybór polonistyki też był wyborem naturalnym. Już w dzieciństwie Jerzy Stuhr rozmiłował się w książkach. "Nie było telewizji, ani internetu" - mówi dzisiaj z radością. Zaczęło się "chłopięco" od "Winnetou", "Trzech muszkieterów" i "Serca" Amicisa. Gdy "chłopiec" zaczął wyrastać - rozmiłował się w dylematach Josepha Conrada. A potem przyszła kolej na "Lalkę", którą do dziś uważa za najwspanialszą polską powieść. Potem Tomasz Mann, do którego można wciąż powracać, bo jego powieści, na czele z "Czarodziejską górą", są mądre i piękne.

Czy już wtedy szlifował swoje wyrafinowane spojrzenie literackie, które pozwoliło mu skojarzyć "Przygody dobrego wojaka Szwejka" z eschatologicznymi strachami Franza Kafki? Tak, w określonym aspekcie, który określił przed widownią jako specyficzny wyróżnik kulturowy mieszkańca Europy Środka, za jakiego się zawsze uważał. Ma prawo więc powiedzieć, że "mamy w sobie coś, czego nie mają ludzie ani na Zachodzie, ani na Wschodzie, ani nawet na Północy, czy na Południu naszego kontynentu: mamy w sobie strach Kafki i kretynizm wojaka Szwejka".

Polonistyka otwarła późniejszego aktora tak bardzo na literaturę, że nadal smakuje nowości, odkrywa wielkości, do dziś jest np. wyznawcą Umberto Eco, wychwala i wielbi Kunderę, jest blisko wszelkich nowych zjawisk literackich. A nawet - od czasu do czasu ma wątpliwości, czy przypadkiem nie minął się z powołaniem, by zamiast aktorem - zostać... pisarzem?

Ale nie omieszka "poskarżyć się" nieco na brak czytelniczego czasu: "Chyba aż w 90 procentach moje obecne lektury są wymuszone, bo muszę czytać scenariusze, i te przychodzące do mojej Komisji Ekspertów Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, i te w różnych jurorskich pracach, i scenariusze moich studentów. Czekam więc na taki czas, kiedy przeczytam to, co lubię". Bo przecież od zawsze, jak wyzna: "literatura, powieść, nowela, jest dla mnie najbardziej inspirująca ze wszystkich sztuk".

Do dziś Stuhr chwali polonistykę jako receptę na życie. Do dziś uważa, że polonistyka to podstawa humanistyki. Do dziś jest pewny, że to polonistyka najlepiej otwiera człowieka, daje mu umiejętność myślenia, kojarzenia, rozumienia zjawisk, wyciągania wniosków. Ba, jest nawet świetnym punktem wyjścia do innych studiów, do innych zawodów. Bo może być podstawą "wszystkiego".

Dla niego stała się podstawą studiów aktorskich i kontaktów z teatrem. Imponująca jest teatralna droga Jerzego Stuhra: zaczęło się od Teatru STU - jeszcze wtedy, gdy był studentem polonistyki. "To dlatego - mówi dzisiaj widowni - że Teatr STU chciał uzasadnić, iż jest rzeczywiście studenckim teatrem międzyuczelnianym, a więc angażuje nie tylko studentów PWST". Jednak potem i dla Stuhra zaczęły się studia w szkole teatralnej i najgłośniejsza scena ówczesnych lat, czyli Stary Teatr. A tam wielka literatura, wielka klasyka i wielkie nazwiska reżyserskie: od Konrada Swinarskiego i jego "Dziadów" (w nich rola Belzebuba) do Andrzeja Wajdy ("Biesy" i "Zbrodnia i kara" Dostojewskiego, "Noc listopadowa" Wyspiańskiego, "Hamlet" Szekspira), poprzez najważniejszego dla jego ówczesnej edukacji mistrza Jerzego Jarockiego. Powie dzisiaj: "Profesor Jerzy Jarocki był moim nauczycielem nie tylko w szkole teatralnej. W Starym Teatrze byłem jego asystentem przez długie lata. Reżyserii uczyłem się przy jego największych wówczas przedstawieniach jak Proces, Wiśniowy sad i tyle innych".

I nagle, w to wielkie zaczadzenie młodego aktora wielką literaturą, wielkimi nazwiskami, wielką sceną - wkracza skromny reżyser filmów dokumentalnych Krzysztof Kieślowski i proponuje współpracę. "Nie znałem wówczas jego filmów, ba, chyba niespecjalnie interesowałem się w ogóle dokumentem. A jednak okazało się, że to właśnie Kieślowski stał się dla mnie najważniejszy. On ukształtował moje życie - powiada aktor. - Zaczęliśmy się wzajemnie uczyć swoich zawodów. Krzysztof uczył się pracy z aktorem zawodowym - w jego debiucie fabularnym, w "Bliźnie" byliśmy z panem Franciszkiem Pieczką pierwszymi jego zawodowymi aktorami - ja zacząłem się na jego filmach dokumentalnych uczyć kina: sposobu pokazywania rzeczywistości, istnienia na jej tle człowieka, który zawsze będzie najważniejszy. Krzysztof był mi drogowskazem i prawdziwym przyjacielem. "Blizna", "Spokój", "Amator"... a w tzw. międzyczasie zagrałem jeszcze u innego młodego wówczas twórcy, u Feliksa Falka w "Wodzireju". I nagle okazało się, że te nazwiska - i jeszcze kilku innych twórców z tego samego pokolenia - tworzą kino moralnego niepokoju, a ja jestem w jakimś stopniu twarzą tego kina. [...] Po tym doświadczeniu stałem się kimś zupełnie innym. Wkroczył w moje życie film i on stał się dla mnie czymś najważniejszym. Czułem, że wraz z tym rodzajem sztuki mogę inaczej, pełniej patrzeć na ludzi, mogę naprawdę o nich mówić. Banalnie nazywa się to prawdą o człowieku, ale to rzeczywiście chodzi o to, by się do człowieka zbliżać. By dać mu nadzieję. Tego mnie nauczył Krzysztof". Ciekawe, czy od początku Stuhr zauważył, że "za pomocą filmu" można dyskutować z człowiekiem, wyrażać wartości, o coś walczyć, otwierać duszę... Chyba tak, bo opowiadał, jak Kieślowski "przymuszał go", by patrzył uważnie na twarz i w oczy zwyczajnego człowieka z filmu dokumentalnego: "patrz, jaki jest samotny, patrz, jak się boi" - mówił Kieślowski. Stuhr właśnie wtedy zaczął patrzeć inaczej na ludzi. Poprzez kamerę?

A na czym polega według niego aktorstwo? Jerzy Stuhr lubi definiować to krótko: "Zapamiętać stany nerwowe i umieć je odtworzyć w każdej chwili, gdy jest to potrzebne". Ale to tylko technika. W gruncie rzeczy aktorstwo, to "pochwała takich zdolności, które pozwalają aktorowi wciąż się transformować tak, aby widz uwierzył w postać, która przed nim staje. To się dawniej nazywało kunszt aktora. I ja się tego uczyłem, podglądając Tadeusza Łomnickiego, Tadeusza Fijewskiego, Ignacego Gogolewskiego, z którym mam teraz zaszczyt grać". Ale, równocześnie, gdy patrzy się na taką umiejętność transformacji, widać, ile to wymaga pracy, ile bezwzględnego oddania się, jak szczególnej dyspozycji, tej wrażliwości, którą wciąż trzeba w sobie ćwiczyć. "Ja nie miałem w sobie tyle determinacji" - przyzna ze skruchą - może dlatego, że zarówno teatr, jak i film zaczęły go interesować od różnych stron? Wkrótce miało się okazać, że samo aktorstwo mu nie wystarcza, poczuł, że bardziej może się zrealizować jako reżyser, a najchętniej pisałby książki. "Formułę Witkacego - powie dzisiaj - można zastosować do każdego rodzaju twórczości. Bo sztuka ma zadawać pytania. A są dwa pytania podstawowe: kto i po co? Jest jeszcze pytanie trzecie: jak?, bo to pytanie o formę". Ale Witkacy, wyznawca czystej formy, odpowiada: "Jeśli nie wiesz, kto i po co, to wszystko jedno - jak".

"Reżyser musi wszystko przewidzieć. A dlaczego? Żeby widz miał klarowność opowiadania. A obecny teatr o tej prawdzie zapomniał. Teatr jakby gardził swoim widzem, zlekceważył go, jakby powiedział: ważniejsze jest to, co ja mam do powiedzenia, niż to, jak ktoś mnie zrozumie. To jest największy grzech współczesnego teatru: zauważyć tylko własny pomysł, bez woli wciągnięcia w to widza. Tymczasem ja muszę widzowi dać tę szansę, bo widz przychodzi, ale ma swoje problemy, jego wrażliwość może być ukierunkowana zupełnie gdzie indziej".

Z reżyserem filmowym sprawa jest bardziej prosta. "Krzysiek Kieślowski mówił, że wstęp filmu jest zawsze właśnie po to, by przekonać widza do naszej wiarygodności. Mamy na to 20 minut. I pamiętam, jak to było budowane, gdy trzeba było pokazać zwyczajną, ciepłą uczciwość Filipa Mosza w Amatorze". A chodziło o ważną sprawę: aby aktor "odzyskał twarz" jednoznacznie "unurzaną" w niegodziwości i cynizmie Wodzireja. Genialna rola u Feliksa Falka miała swoje konsekwencje: Stuhr się tak mocno utożsamił publiczności z "Wodzirejem", że mógł wtedy, na początku drogi kinowej "pozostać aktorem jednej roli". Musiał o twarz zawalczyć. A między premierą "Wodzireja" i "Amatora" upłynęło zaledwie 16 miesięcy.

Powiedział Kieślowski: "W 20 minut muszą ci widzowie uwierzyć, że jesteś Filipem Moszem, a nie Wodzirejem. Zrobię wszystko, żeby ci w tym pomóc. I wszystkie siły poszły tylko w to, żeby widzowie uwierzyli, iż jestem uczciwym, prowincjonalnym człowiekiem, któremu urodziło się dziecko. Prawdziwy film zaczął się dopiero po tym wstępie. Przedtem rodziło się więc dziecko, a jeszcze wcześniej młody małżonek niósł żonę do szpitala, bo nie było taksówki, a tu wody odeszły i zaczynał się poród, a potem już szczęśliwy świętował z kolegami i wreszcie kupił kamerę, żeby filmować dziecko od początku jego życia. Jaki to był ukłon w stronę widza! I po tych 20 minutach - cokolwiek bym nie zrobił - już ja tego widza prowadziłem, bo on mi uwierzył. Teraz często widzę i w teatrze, i na filmach, że nikt mi nie daje szans, żebym się do bohatera przekonał".

Zaczęła się w życiu Stuhra wielka "obfitość". Obok teatru - był film. Obok grania - była reżyseria, obok Polski - były Włochy. A tam: i granie, i reżyseria, i film, i teatr. I ogromna wierność sztuce... Wszak, gdyby nie był wierny sztuce i swoim wyborom, czy potrafiłby przez 28 lat grać monodram Patricka Süskinda "Kontrabasista"? Reżyserował tę sztukę i grał ją już ponad 600 razy od 1985 roku. Dojrzewał z nim i "starzał się", jak dziś mówi. Inny był rodzaj samotności młodego kontrabasisty, który jeszcze miał nadzieję, że kiedyś uda mu się "wyjść przed orkiestrę" albo przynajmniej "zagrać pierwsze skrzypce". Inna jest samotność i brak perspektyw u człowieka starego.

Czy w tych wszystkich zawodach i różnorodnych formach działania artystycznego i twórczego, w których Stuhr jest tak aktywny, znajduje się jakaś wspólna wartość, która jest najważniejsza? Która się wszędzie sprawdza?

"Jest coś takiego - odpowie Stuhr - Ale po latach doświadczenia widzę, że to nie zawsze zależy od artysty, a nieraz jest jakimś niespodziewanym zrządzeniem czy nawet darem losu. Chodzi o idealne trafienie w swój czas. I nie chodzi o publicystyczne trafienie w epokę. Ale o ten czas, który ma się w sobie, i ten, którego odbiorcy od człowieka oczekują. To jest ten jedyny, idealny cel, któremu oddaje się własną predyspozycję, a więc własną fizyczność, psychikę, intelekt. Może dlatego najlepiej widać to na aktorach, bo jest to natychmiast sprawdzalne w odbiorze. To wtedy i właśnie mówimy: jak idealnie trafił w postać... Albo: jest ona jak dla niego stworzona. Dzieje się tak i wtedy, gdy trafia się wiekiem, osobowością, temperamentem, umiejętnościami na tę akurat postać. Czasem aktor całe życie czeka na takie idealne zestrojenie się roli z postacią. Taka Nina Andrycz na Marię Stuart trafiła raz i to by nawet wystarczyło. A przecież zagrała w swoim długim i pełnym sukcesów życiu ogromnie wiele postaci. I zagrała znakomicie, ale to idealne trafienie zaowocowało tylko raz. Ten genialny, celny strzał zdarzył się i pamięta się o nim do dziś". "Dziwny mamy albo nawet zawsze mieliśmy dziwny stosunek do tego, co polskie. Bo z jednej strony: Rejtan, rozdarta koszula na piersi, kto się nie zgadza, to wróg i zdrajca, a z drugiej strony brak zaufania do polskich ludzi, polskiej sztuki, polskich produktów. To taka specyfika charakteru narodowego, czy brak świadomości?

Mamy wprawdzie sporo społecznej bylejakości, a nawet krótkowzrocznej głupoty, która w niektórych okresach historycznych uznawana bywała za wizytówkę naszego charakteru, ale mamy także sporo doświadczeń dobra, na których można coś wybudować. Mamy wolność - a to jest podstawa. Jesteśmy od zawsze, może nawet genetycznie uwrażliwieni na to pojęcie, a jednak, gdy się patrzy na nasze codzienne życie, to można rzeczywiście podejrzewać, że się nam wolność pomyliła z anarchią. A więc może zadanie społeczne polegać powinno na tym, aby przypomnieć sobie, co trzeba robić, gdy ma się w rękach tak czułą i kruchą wartość jak wolność? Może trzeba wciąż o niej myśleć? Może trzeba obudzić w sobie jakiś szczególny rodzaj świadomości? Różni różnie do tego podchodzili. Zawsze pamiętam, jak Havel mówił, że wolność wymaga od człowieka gigantycznej dyscypliny. Bo w wolności właśnie trzeba się naprawdę pilnować. Aby nie zaprzepaścić. Pewnie o to trudno, bo my nie lubimy dyscypliny.

Druga wartość podstawowa: mamy język. Ja wiem, każdy naród ma swój język, a miarą kultury jest to, co potrafi w nim i z nim zrobić. W naszym powstawała wielka literatura, oszałamiająca głębią, czułością i erudycją, ale i powstawała zwykła codzienność. Informacyjna i emocjonalna. Od pewnego czasu możemy wprawdzie czuć się trochę zdezorientowani, bo nasz język niespodziewanie służy do... zabijania. A więc służy do pomówień, do rozsiewania kłamstw i plotek. Ja wiem, kłamstwa i plotki istniały zawsze, tylko że na naszych oczach stały się bezkarnym sposobem tłamszenia i upokarzania ludzi. Często zresztą bezinteresownego, dla samej radości wypróbowania mocy słowa. Świadomego i cynicznego. A nie od dziś wiadomo, że słowem można zabić.

Wielkie zadanie ma więc sztuka do spełnienia. Nieraz, gdy patrzę na współczesny teatr, to widzę prowokację, bunt, obrazę, wyśmianie wszystkiego, a nie wiem, jakie jest przesłanie pozytywne. W sztuce najważniejsze przecież jest to, by nieść przesłanie pozytywne. Nawet wielkie tragedie Szekspira niosły nadzieję, bo przecież Makbet został ukarany, lady Makbet zwariowała itd. Zawsze, gdy pisałem scenariusz, to drżała mi ręka, gdy zbliżałem się do finału opowieści: bo chciałem dać nadzieję, ale nie pouczać. W najsmutniejszym moim filmie, gdzie tyle zła zrobił bohater, czyli w "Tygodniu z życia mężczyzny", w finale dziennikarka pyta go, dlaczego śpiewa w tym kościelnym chórze? A on po zastanowieniu odpowiada: bo jak śpiewam, to wydaje mi się, że jestem lepszy. A więc chociaż tyle. Takie maleńkie przesłanie, potrzeba poczucia się lepszym. Polskie kino w ostatnich latach sięga po ważne tematy, choć jeszcze rzadko. Namawiałem młodych reżyserów, aby spojrzeli zwłaszcza na naszą historię, jest tyle tematów do odkrycia, do wzięcia, ale oni - jakby powiedział Gombrowicz - ciamkają się ze sobą.

A drugą ważną potrzebą, jeśli idzie o sztukę, o film, jest ta, która uczy empatii, tolerancji, zwrócenie uwagi na dobro. Otóż myślę sobie, że jakimś, może maleńkim, ale jednak ratunkiem dla kontaktu człowieka ze sztuką może być znajdowanie na własną rękę małych enklaw dobra. Po to, by pisać o nich, popularyzować je, odnajdywać efekty ich społecznych reakcji i pokazywać, pokazywać, wskazywać palcem. Mówię może naiwnie, ale takie kropelki dobra też mogą wydrążyć ową przysłowiową skałę złośliwości, niechęci, nienawiści. Często przecież każdy z nas spotyka na swojej drodze takie krople szlachetności, coś z nimi trzeba zrobić. Podawać do publicznej wiadomości? Promować? Zauważać je?".

Spotkanie ze Stuhrem trwało długo. A mogłoby trwać jeszcze znacznie dłużej. Bo dobrze się z nim rozmawia, jest otwarty, zwierza się, jest bystrym obserwatorem, lubi ludzi i wciąż jest głodny świata. A poza tym ma znakomitą, nie tylko zawodową świadomość. Każdego gestu i każdego słowa. Widownia pytała go niemal o wszystko: o sztukę, jej funkcję, oczekiwania, o wychowywanie młodego odbiorcy poprzez sztukę, ale i o niego samego: czy jest idealistą? (odpowiedział, że raczej realistą), czy to prawda, że każdy twórca musi być egoistą? (przyznał rację, mówił, że egotyzm jest wpisany w tworzenie, bo twórca musi w sobie znajdować tematy i sposoby ich przekazywania, wartości, wątpliwości, dobro i zło). Dużo było tych pytań...

Pamiętam, jak kiedyś Krzysztof Zanussi w opinii o Jerzym Stuhrze jako twórcy napisał, że zawsze jest on wierny etosowi inteligenckiemu. A to znaczy, precyzował Zanussi, że dba o niezależność myśli, o pracę u podstaw, o chronienie substancji i tworzenie nisz dla wolności ducha. Przypomniałam sobie o tym, słuchając Stuhra w Grotesce. Wszystko się zgadzało.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji