Bliżej Gombrowicza
25 lipca minie dwadzieścia lat od chwili, kiedy w miejscowości Vence na południu Francji zmarł Witold Gombrowicz. Pisarz polski, który odchodził w pełni lata, w otoczeniu wspaniałych pejzaży, morza i gór francuskiej Riwiery, w pobliżu zgiełku turystycznego szaleństwa. Odchodził w samotności. Jego pogrzeb był skromny i spokojny. W ostatniej drodze towarzyszyła mu żona, bratanek i 40 osób, które przybyły pożegnać pisarza.
Całe jego życie - od wyruszenia tuż przed wojną do Argentyny aż do powrotu do Europy i osiedlenia się w Vence - przebiegało w skrajnie trudnych warunkach, niemalże ascetycznych. Lepsze warunki życia, piękna i młoda żona, wspaniałe otoczenie, zatem wszystko, co można nazwać szczęściem, przyszło za późno, u schyłku życia, kiedy już nie mógł się tym w pełni cieszyć. Te i inne, nieznane dotąd szerszej publiczności fakty z życia pisarza prezentuje wystawa poświęcona GOMBROWICZOWI w warszawskim Muzeum Literatury. Autorom wystawy można zarzucić, że zbyt przytłacza ilością nagromadzonych źródeł, miejscami męczy (zestawem, np. dokumentów dotyczących sporów rodzinnych). Nie wiemy nawet, czy sam bohater byłby zadowolony z tonu, w jakim przedstawia się jego sylwetkę i dorobek literacki. Był urodzonym kpiarzem o naturze nader przewrotnej. Nastrój powagi i znużenia wdziera się także między cytaty z dzieł autora "Trans-Atlantyku". Pomijając jednak ten ujemny aspekt, niewątpliwym sukcesem wystawy jest to, że chociaż po dwudziestu latach od śmierci pisarza udało się przybliżyć jego postać.
Niezwykle cenna jest prezentacja filmu - to niesamowite spotkanie z Gombrowiczem "na żywo", możliwość poznania ekspresji, gestu, wypowiadanych myśli brzmiących trochę nienaturalnie, bo mówi po francusku.
Kiedy stwierdzono, że odcięty przez długie lata od Polski, tworzy jednak wciąż o Polsce, pisarz odpowiada, że trudno byłoby mu tworzyć literaturę chińską, skoro jest emigrantem polskim. Przewrotność jego charakteru ujawnia się nawet wówczas, gdy mówi o kuchni francuskiej. Wiadomo, że wszyscy zachwycają się jej specjałami, on natomiast uważa, że jest prześladowany plackiem z jabłkami i że w ogóle Francuzi nie maja wyobraźni, gdyż jedzą każdą potrawę osobno.
Interesujące są poglądy pisarza na temat sztuki twórczej i odtwórczej, wpływu Wersalu na ducha Francji, czy rozważania o Dantem. Jego zamiłowanie do piękna najlepiej potwierdza żona - urocza, młoda Kanadyjka, Rita Labrosso, która zaopiekowała się nim u schyłku życia konsekwentni realizuje wolę pisarza dotyczącą publikacji jego dzieł. (Ostatnio wydała książkę jemu poświeconą).
Na wystawie mocno wyeksponowano ziemiańskie pochodzenie Gombrowicza i jego stosunek do własnej rodziny. Nie lubił ziemiaństwa, uważał, że powinien mieć arystokratyczny rodowód...
Uderzające jest to, że człowiek, który wychował się w salonach, który początkowo właściwie nic nie musiał robić, a jednak robił tak wiele; który miał wszystko podane na tacy, lecz odrzucał to, że z całej przeszłości w małoszyckim dworze, gdzie się urodził, została kupka śmieci, a przez wybite szyby hula wiatr. Szkoda, że nikt dotąd nie zatroszczył się o miejsce urodzin jednego z największych pisarzy naszej epoki. Pisarza, który był świadom swej wartości. I choć może żartobliwie w 1958 roku "kazał się zakręcić" koło Nagrody Nobla, to na pewno już wówczas był przekonany, że to co tworzy i co jeszcze napisze, warte będzie tej nagrody.
No cóż, nie doczekał Nobla. Złośliwi twierdzą, że twórczość autora "Ferdydurke" przemawia do 10 tys. polskich intelektualistów. Przeczy temu jednak recepcja jego dzieł w świecie. Łatwo też temu zaprzeczyć gdy trafi się na dobrze zrealizowany utwór Gombrowicza w teatrze - jak przed laty "Operetkę" w reżyserii Kazimierza Dejmka, czy obecnie - "Trans-Atlantyk" w adaptacji i reżyserii Mikołaja Grabowskiego.
"Trans-Atlantyk" nie jest dramatem. "Nie jest też - jak stwierdza sam pisarz w "Dzienniku" - satyrą. Nie jest rozrachunkiem sumienia. Nie jest filozofią. Nie jest historiozofią. Czymż jest zatem? Opowiadaniem, w którym występuje między innymi Polska". Dalej wyjaśnia: "odbyłem "porachunek" nie z żadną poszczególną Polską, rzecz jasna, ale z Polską taką, jaką stworzyły warunki jej historycznego bytowania i jej umieszczeń w świecie (to znaczy z Polską słabą)".
Żadne z dzieł Gombrowicza nie wywołało tylu protestów i kontrowersji, co "Trans-Atlantyk". Obrażona tym pamfletem na Polskę była zarówno emigracja, jak i kraj. Atakom i próbom deprecjacji powieści nie było końca.
Próba przeniesienia powieści na scenę przez Mikołaja Grabowskiego powiodła się. Wierne potraktowanie tekstu, bez uproszczeń, do tego dobra jego interpretacja - sprawiają, że słowa, które padają ze sceny poruszają widownię, a sceniczny "Trans-Atlantyk" śmiało żegluje w stronę publiczności. Jest pojemny. Unosi poselstwo rządu londyńskiego w Argentynie, kawiarenkę portową i jakieś interesy polskich emigrantów, wreszcie potężną estancję Gonzaleza. Wszystko to - jest możliwe dzięki oszczędnej i sensownej scenografii. Szybko i sprawnie zmieniające się dekoracje pozwalają płynąć od przygody do przygody narratora, czyli samego autora, łącznie z pojedynkiem i absurdalnym kuligiem.
Mikołaj Grabowski przekonująco wykreował narratora, postać pełną sprzeczności. Jego spotkanie z "puto" wywołuje lawinę zdarzeń, on reżyseruje akcję, ale kluczowe machinacje pozostawia Gonzalezowi. Niezwykle dynamiczną i ekspansywną postacią jest "puto" - Gonzal, w którego coraz te inne oblicza wciela się gościnnie występujący na łódzkiej scenie - Jan Peszek. Znakomicie dysponuje ciałem, słowem, gestem. Jego pomysł zastąpienia "Ojczyzny - Synczyzną" sprowokowanie pojedynku, uczta w pałacu - tworzą cały splot groteskowych sytuacji. W poselstwie rej wodzi minister Kosiubidzki - tu Bogusław Sochnacki. Wyróżniają się też ciągle skłóceni wspólnicy od Interesu. Na uwagę zasługuje Janusz Smiłek, choć nie wypowiada słowa; swoim zachowaniem potwierdza niedojrzałość "Synczyzny". Sądzę, że słabiej wypadła rola Tomasza. Ma się wrażenie, że Władysław Dewoyno nie w pełni uosobił "Ojczyznę".
Klimat staroświeckiego języka sprawia, że uczestniczymy w świetnej zabawie, która staje się igraszką i szyderstwem z naszych narodowych przywar.
Sądzę, że niesłusznie obrażono się na Gombrowicza. Słowa mogą dotykać Polaka, ale ma się wrażenie, że pisarz uniósł się nad Polską. Spojrzał na nią z dystansu jak ktoś, kto się z niej wyzwolił nie uwikłany w żadne układy, bez nacisków i wpływów zdobył się na obiektywizm i objawił tym samym niejedną prawdę.
Myślę, że "Trans-Atlantyk" zrealizowany przez Mikołaja Grabowskiego godny jest jubileuszu, oprócz zabawy z powodzeniem ujawnia gombrowiczowskie prawdy.