Artykuły

Krótki kurs sutenerstwa

"Poskromienie złośnicy" to jedna z najbardziej lubianych komedii Szekspi­ra. W pamięci zapisały mi się szczegól­nie dwie wersje, obie krakowskie: świet­na inscenizacja Zygmunta Hubnera w Starym Teatrze (z Anną Polony i Woj­ciechem Pszoniakiem) i błyskotliwa - Jerzego Stuhra w Teatrze Ludowym. Oglądałem też znakomity film Franka Zeffirellego (z Elizabeth Taylor i Richar­dem Burtonem). Autor przemawiał w nich pełnym głosem swego niezaprze­czalnego talentu. Żeby mi się jednak od tych odczytań klasyki nie poprzewraca­ło w głowie, otrzymałem ostatnio post­modernistyczne pomieszanie z popląta­niem.

Reżyser najnowszej premiery "Po­skromienia złośnicy" Krzysztof Warlikow­ski usiłuje mnie przekonać, że jest to utwór mroczny, ponury, męczący i nud­ny. Petruchio (na przekór językowej po­prawności nazywany tu Petrucziem nie Petrukiem) jest w nim ponadepokowym alfonsem, a złośnica Kasia poręcznym materiałem na ponadepokową kokotę. Komedia Szekspira dostarczyła reżysero­wi materiału na krótki kurs sutenerstwa. Tedy i nie dziwota, że mało komu było do śmiechu. Przedstawienie w Teatrze Dramatycz­nym zaczyna się wtargnięciem na wi­downię pijanego pseudowidza (Adam Ferency), który po krótkiej utarczce z bi­leterką wtacza się na scenę, by już pozo­stać na niej do końca. Dla pańskiej fana­berii przechodzącego akurat dziedzica (Marcin Troński), osobnik zatopiony w pijackim stuporze, zostaje przebrany (ze zgrzebnego współczesnego ubioru) w wytworne szaty (sprzed circa czte­rech wieków) człowieka szlachetnie urodzonego. Gorliwa, gotowa na każde skinienie służba utwierdza kpa po przebudzeniu w jego rzekomo wielkopań­skiej kondycji. Służący chwytają się w tym celu najrozmaitszych sposobów, z wideoprojekcją hardporno włącznie. Argument trafia do przekonania...

Tenże "z chłopa król" zostaje zapro­szony na spektakl teatralny. Świta dzie­dzica, zajmuje miejsca w lożach, będą­cych zwierciadlanym odbiciem sali Dram atycznego. Nieco pokątnym - jakby to odbicie określił Tadeasz Kantor - bo przy pełnym świetle loże i balkony w swojej lada jakiej deseczkowej kon­strukcji, pomalowanej na biało, a zwień­czonej czerwonym pluszem, przywodzą na myśl arenę sposobną do walk byków, ale i cyrkową.

Na tej arenie (dziejów?) nasz prze­bieraniec pojawia się w nowej roli - roz­juszonego brutala Petruchia, wciąż biją­cego sługę po twarzy. Brutal zmieniać będzie stroje na coraz bliższe naszym czasom. A wraz z nim zadziorna Kata­rzyna (Danuta Stenka) - usidlana i tłam­szona samczą władzą, która z każdą chwilą przybiera na sile i wyuzdaniu - zmuszona będzie przebierać się w stroje coraz rozmyślniej dziwkarskie.

W końcowej scenie Warlikowski ka­że Kasi wypowiadać apoteozę życia mał­żeńskiego tonem postaci z tragedii. Przy­wdziana jak na ironię biała suknia ślub­na kryła bowiem kobietę pozbawioną złudzeń. Świadomą swego miejsca i roli trochę jakby z plakatów o zupie, co to była za słona... - zaszczutą przez dam­skiego boksera i cynicznego nuworysza. Nawet nie przez prostaka czy chama, lecz, nie miejmy złudzeń, alfonsa i gang­stera.

W kształtowaniu rzeczywistości sce­nicznej Warlikowski pozostaje pod przemożnym wpływem niemieckiej estetyki. Widać jego fascynację pracami Petera Steina i Heinera Mullera. Podobnie jak u nich wizualnymi dominantami czyni kontrast bieli i czerni, z ostrymi akcenta mi czerwieni. Lubuje się w mafijnych atrybutach: czarnych garniturach, ciem­nych okularach, kapeluszach, cygarach, broni (tu: krótka). Ich użycie w przedsta­wieniach Niemców miało zawsze - ba­gatela! - głębokie uzasadnienie. Reżyser polskiego spektaklu zda się nie pamię­tać, że "Poskromienie złośnicy" to jed­nak co innego niż "Kariera Artura Ui". Bo czegóż nie mamy w jego spektaklu? Kryzy, koronki i żaboty. Fraki i smokingi. T­shirty i dżinsy. Halki i gacie. Lodówka i tele­wizor. Fortepian jako lutnia. Ślub niby z te­lewizyjnego cyklu "Śmiechu warte". Bez­radnego polskiego policjanta i zaradnych transwestytów. Zapach dymu z cygar i du­szący smród spalin po rundkach skutera. Zapewne to prawda, że świat w sporej, jeśli nie zasadniczej części jest zdeprawowany, zdegenerowany, zmierza w złym kie­runku. Że z kagańcem raczej, niż z kagan­kiem, szuka się dziś człowieka. Tylko, na Boga, co ma do tego komedia Szekspira?

Pod koniec tego dziwowiska przestron­ne zrazu miejsce akcji zamieniło się w cia­sną, zatęchłą szulernię. Z kart poszły wió­ry. Z Szekspira także.

Szkoda rzetelnej pracy aktorów i na­prawdę świetnej, granej "na żywo" sakso­fonowo-akordeonowej muzyki Pawła My­kietyna.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji