Artykuły

Kochałam te swoje epizody

- Mam świadomość, że moja droga aktorska była powoluśka, ale konsekwentna - mówi KRYSTYNA FELDMAN, aktorka Teatru Nowego w Poznaniu.

Z Krystyną Feldman [na zdjęciu] rozmawia Jacek Ziemek:

Pochodzi Pani z rodziny aktorskiej - aktorów teatralnych, wybitnych i znanych. Czy zatem to było tak, że już od małego była Pani skazana na teatr?

- Chyba jednak nie. Zacznę od tego, że ojca w ogóle nie pamiętam. Mama wychodziła z założenia, że teatr jako taki i kręcenie się po teatrze podczas spektaklu za kulisami nie jest dla dzieci - w czym przyznaję jej rację. Zatem ani ja, ani mój brat nie mieliśmy pieczątki na to, że zostaniemy artystami. Mama o ojcu dużo opowiadała, jacyś jego koledzy przychodzili - to się dowiadywałam. Nie zdawałam sobie sprawy, że ojciec był tak znakomitym aktorem. Teatr mnie olśnił, kiedy mama zaprowadziła mnie do Teatru im. Słowackiego na "Pocałunek Kopciuszka". Miałam wtedy sześć lat, byłam oczarowana, to było coś wspaniałego! Ale gdyby mnie ktoś zapytał co i dlaczego - nie umiałabym na to odpowiedzieć. Dużo czytaliśmy - oczywiście nic z tego nie rozumiejąc - Szekspira. Mieliśmy taki komplet Szekspira, gdzie były wspaniałe ryciny. Nasze czytanie głównie polegało na tym, że wycinaliśmy te ryciny niszcząc tym samym książki. Mama była łagodna, pomyślała sobie - widocznie dzieci chcą wycinać, to niech sobie wycinają.

Urodziła się pani we Lwowie, ale dzieciństwo i młodość spędziła w Krakowie. Jak się mieszkało w Krakowie wtedy, fajnie było?

- Mieszkałam tylko w Krakowie, całe moje dzieciństwo to był Kraków. Piękne mieszkanie, pięciopokojowe, pełne wspaniałych mebli, książek i obrazów, bo ojciec się w tym lubował. To mieszkanie wypełniało nam całe życie, także to duchowe.

Rozumiem, Pani Krysiu, że Państwo żyli przed wojną dostatnio. Ale los aktora jest przecież zawsze niewiadomą, raz na wozie, raz pod wozem... A widzę, że Pani to wspomina z ogromnym sentymentem.

- Po śmierci ojca mama została sama. Nie wiem, jakie tam zasoby były... Dopiero 10 lat po śmierci ojca wyszła powtórnie za mąż. Ale do 10 roku życia nie odczuwałam, żeby były jakieś braki. Była kucharka, była dziewczyna do dzieci.

A Pani była grzeczna czy krnąbrna?

- Ja nie tyle byłam może krnąbrna, tylko naśladowałam brata, który był starszy o 4 lata. Był prowodyrem. I on miał niesłychane czasem pomysły. Na przykład: mama wieczorem szła do teatru - a brat, który od małego dziecka miał zdolności manualne (potem został scenografem), wpadł na pomysł, że wyklei Nowy Jork w pokoju dziecinnym. I tak się stało, z jakichś papierów, pudełek kartonowych, była Statua Wolności, tak do pół pokoju to było. Wieczorem z kolei przyszło mu do głowy, że podpali Nowy Jork! Czy on już wtedy przeczuwał tę nie tak dawną katastrofę? Wieczorem podlał to czym trzeba i podpalił, podłoga się zaczęła palić... Niańka zaczęła to gasić. Mama wróciła z teatru i pyta, co się stało. Na co niańka: Nic proszę Pani, tylko paniczyk podpalił Nowy Jork. Przy nim żadna lalka się nie utrzymała - te lalki, którym się oczka zamykały brat od razu niszczył - odkręcał głowy, chciał zobaczyć, co jest w środku. Ja się potem wolałam z nim bawić w wojny, żołnierzykami. Chciałam w spodniach chodzić. Jak Jurek wyrósł ze swoich spodenek - to chciałam w nich przynajmniej chodzić w domu. Tak było do 10 roku życia, potem się wszystko zmieniło.

Rozumiem, że to był 1930 rok. Co się działo potem?

- Mama wyszła po raz wtóry za mąż. Ojczym był zaprzysięgłym kawalerem i jeszcze w dodatku wojskowym. I chciał koszary w domu wprowadzić. To nie było ani dla Jurka, ani dla mnie. Spuśćmy na to zasłonę milczenia. Krótko: mam siostrę przyrodnią, a brat już umarł.

W latach 1937-39 występowała Pani w teatrze miejskim we Lwowie. A jak było z Pani edukacją?

- Ciężkie boje z ojczymem, który chciał żebym skończyła studia na trzyletniej szkole handlowej. Ale byłam zawsze uparta i bojowa - nie zgodziłam się, zdałam rok wcześniej maturę za pozwoleniem kuratorium. Przygotowywałam się do sztuki aktorskiej w znakomicie prowadzonym studium nieżyjącego już Janusza Stachowskiego, który przygotowywał mnie do egzaminu, który zdawałam w Warszawie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. I na tym egzaminie zaangażował mnie natychmiast dyrektor Janusz Warnecki. Do Lwowa. Czytał Pan "Mój najdłuższy monolog" Warneckiego? Tam jest dużo o moim ojcu, uwielbiał go i chyba dlatego wypatrzył mnie natychmiast na egzaminie. Mam wrażenie, że nie tylko ze względu na mój geniusz czy zdolności... Jak zobaczył coś małego i chudego o nazwisku Feldman to powiedział: A niech będzie...

Pani przyjęła tę propozycję natychmiast?

- Nie miałam innego wyjścia - mogłam go tylko w rękę pocałować. Mama mówiła: Zdasz egzamin i pójdziesz na jakąś prowincję, taka młodziutka... Martwiła się. A tu przyjeżdżam do domu i mówię: Mamo, zaangażowano mnie do lwowskiego teatru. A mama na to: Chyba żartujesz! Nie dane mi było długo w nim być, no bo wojna...

Pamięta Pani swój debiut sceniczny?

- Bajka Raorta "Kwiat paproci", gdzie - naturalnie - grałam chłopaka. Ze względu na te moje waruneczki to samych chłopaków grałam. Dzisiaj stwierdzam, że to potrzebne było.

Kogo Pani zatem jeszcze grała?

- Nawet nie wiem, kto to napisał... Młodego Indianina - okropna rola, bo mnie przez trzy akty nic, tylko przewracano, kopano, bito, na ziemię rzucano. Robiono to delikatnie i na niby - jak to w teatrze - ale jednak.

Jak z tremą?

- Na samym początku jakiegoś pastuszka grałam. Na wyjście czekam i myślę jak wlecę na scenę, jak ludzie zaczną bić brawo, z krzeseł pospadają, nadszedł moment wyjścia, mnie zamurowało, inspicjent dał kopniaka w tyłek - juuuż.

A jak z opanowaniem tekstu na pamięć? Miała Pani jakąś technikę zapamiętywania tekstu?

- Trzeba przepisać tekst do zeszytu. Wszyscy starzy aktorzy tak robili, chodziło o pamięć wzrokową, choć nie jestem wzrokowcem. Przyznam się, że nie miałam i nie mam do dzisiaj kłopotów z pamięcią.

Czy miała Pani wpadkę sceniczną, do której może się Pani przyznać i którą wspomina Pani z sentymentem?

- Radziecka sztuka, jeszcze w Łodzi, w trudnym okresie. Wszyscy niechętnie grali, na całe szczęście publiczność też niechętnie chodziła. Radziecka sztuka "Zamieć", jakiegoś Leonowa czy innego. Grałam kołchoźnicę, w której sentymenta uderzał inny kołchoźnik, którego grał Benoit. I tam była taka scena

- jakiś Piotr Piotrowicz wracał z niewoli, ale nie wiem jakiej, jakaś wojna ojczyźniana. Mówiłam, że idzie ten Piotr Piotrowicz, że "oko jedno ma zaklejone, a odzież na nim nie nasza...". A ja wpadłam na scenę i powiedziałam: "całą odzież ma zaklejoną a jedno oko nie nasze". Koledzy szeptali w garderobie i pytali: Co to znaczy - oko nie nasze. Głupi jesteście - mówię - był gdzieś w niewoli u białych, wyjęli mu jedno radzieckie oko i wsadzili drugie, inne.

W czasie wojny pracowała Pani (w latach 1939-41) w Teatrze Robotniczym w Zimnej Wodzie.

- Jak się zaczęła wojna, zgłosiłam się do teatru lwowskiego, bo tam była kupa aktorów, również przyjezdnych, którzy uciekali przed Niemcami. I kiedy na takim jednym zebraniu ogólnym wysłuchałam odczytany przez jednego kolegę aktora hołd wiernopoddańczy dla Pana Stalina, to się obróciłam na pięcie i wyszłam. Wróciłam do Zimnej Wody, gdzie mieszkaliśmy, która miała być włączona do tzw. dużego Lwowa. Mama wyprowadziła się ze Lwowa, bowiem we Lwowie było drogo, a w Zimnej Wodzie - tanio. To była taka kolonia urzędniczo-kolejowa, nazywała się Kaltwasser. Tam się osiedlili urzędnicy i pobudowali kolejarze. Każdy miał willę, no i wynajmowali o wiele taniej niż we Lwowie. Każdy miał bilet, a połączenia były takie, że co 5 minut pociąg. No więc wróciłam i mówię: Mamo, nic z tego, bo ja nie będę w takim teatrze, który się podlizuje temu bandycie...

Pani od razu wiedziała co jest grane?

- A tak, na pewno, na pewno! Wynajęłam się do robót w ogrodach przywillowych. Któregoś dnia dostałam list pisany po ukraińsku, że gdzieś mam się zgłosić do Lwowa. Idę, a tam mówią: Kak wasza familia? Proszę pana - nie rozumiem, co pan mówi. Krystyna Feldman? Tak. Wy jesteście aktorka, dlaczego nie pracujecie w teatrze? Ja mówię, że za daleko mieszkam. W odpowiedzi usłyszałam, że każdy w Związku Radzieckim pracuje w swoim zawodzie. Otworzycie teatr robotniczy w Zimnej Wodzie. Zostałam dyrektorem teatru i nie wiedziałam, co z tym zrobić.

To była - jak w "Ojcu chrzestnym" - propozycja nie do odrzucenia?

- Tak, dokładnie! Poszłam na naradę do bardzo znakomitego księdza proboszcza i pytam, co z tym zrobić. On mówi - bierz to. Dostałam Dom Kultury do dyspozycji i doradcę literackiego. Zaczynaliśmy od przedstawień takich jak "Zemsta". Nasz naczelny nazywał się Charaszczyn - był to jakiś taki chłop z Ukrainy, który nie bardzo w ogóle wiedział co i jak... Kiedy czytał, to jeszcze palcem po tekście wodził. Mamiłam go. Mówiłam: Słuchaj, Charaszczyn, wystawiamy sztukę co się nazywa "Zemsta". A o czym to jest? Był taki jeden głupi hrabia, co się Fredro nazywał. I napisał sztukę o dwóch takich innych głupich hrabiach, co się nie wiadomo o co biją? Aha, ładna, ładna - mówił. I gramy, a ludzie przychodzą.

Pani działała trochę jak taki Konrad Wallenrod - kolejna męska kreacja.

- Dokładnie! Potem wystawialiśmy "Żabusię", "Moralność Pani Dulskiej". Potem Charaszczyna wycofano i przyszedł Buchwald, Żyd rosyjski, inteligentny. Przyniósł sztukę napisaną przez jakiegoś świniopolaka w 6 czy 7 odsłonach... Zaczęło to śmierdzieć, zatem uciekłam stamtąd.

A gdzie Pani była, kiedy pojawiła się tzw. nowa Polska, Polska Ludowa.

- Wylądowaliśmy na Śląsku. Nie było innego wyjścia.

Kiedy pojawiła się komuna w 1945 roku, to Pani wiedziała, czym to pachnie, jak to będzie wyglądać?

- Bardzo dobrze, oj bardzo dobrze o wszystkim wiedziałam.

Czy miała Pani świadomość, że to się kiedykolwiek skończy?

- W 1939 roku od razu powiedziałam to się, cholera, musi zakończyć niepodległością, bo nie o takiej Polsce myślałam. Naród, który przez ponad 120 z czymś lat był w niewoli, a jednak w dużej części zachował tradycje i obyczaje, nie mógł tak skończyć.

A jak się Pani żyło w komunie?

- Obrzydliwie.

Pani skakała z jednego teatru do drugiego. Dlaczego nie została Pani w jednym, stacjonarnie?

- Za duże naciski, ze strony dyrekcji czy kogoś tam. Naciski polityczne. Byłam wierzącą przez całe życie, tak wychowana przez mamę i tatę, nie rozumiałam, co to znaczy nie iść do kościoła w niedzielę. Nie uległam, do partii się nie zapisałam. A proponowali wielokrotnie. Jeszcze po śmierci mojego męża w Teatrze Nowym mówili: Ty jesteś teraz sama, teraz w partii znajdziesz oparcie.

A jak się ułożyło Pani życie rodzinne, osobiste?

- Mój mąż był aktorem, był starszy ode mnie o 30 lat. Ale to mi wytłumaczył psycholog jakiś mądry, ponieważ ja nie znałam ojca, nie pamiętałam go. Mnie się do dzisiejszego dnia bardziej starsi mężczyźni podobają. Ja szukałam widocznie i męża, i ojca jednocześnie. Nikt mnie nie zainteresował po jego śmierci w 1953 roku.

Wtedy też Pani zadebiutowała w filmie - zagrała Pani w "Celulozie" Kawalerowicza.

- Tak, zagrałam dewotkę na wykładzie księdza Woydy... Nawet jakaś pani w "Życiu Warszawy" napisała dobrą recenzję, o dziwo. I nawet teraz było rozdanie nagród - ja dostałam Orła i Kawalerowicz też dostał Orła za zasługi. Ja do niego przyszłam z tym Orłem i mówię: Tatusiu mój filmowy! Każdy epizod przyjmowałam jako nowe wyzwanie. Nie miałam do nikogo żalu o brak głównych ról. Ja bardzo kochałam te swoje epizody.

Czy miała Pani w teatrze ukochaną kreację, którą Pani chciała zagrać, a nie zagrała? Aktorzy zawsze mówią o Hamlecie...

- Gdyby szło o Hamleta jako o sztukę - to chciałabym zagrać grabarza. Jest jedna rzecz, za którą Bogu dziękuję - nigdy nie miałam fałszywych apetytów, to mnie też prawdopodobnie uchroniło od stresów nerwowych. Nie mam takiej roli, może bym chciała jeszcze powtórzyć którąś rolę, którą zagrałam - Maciusia w "Zaczarowanym kole" Rydla...

A jakie filmy Pani lubi?

- Nie bardzo chodzę do kina, bo nie mam czasu.

A co Pani ogląda w telewizji?

- Nic. Choć Krzysiu Krauze powiedział, że nie mam telewizora. Przesadził. Mam, ale nie oglądam.

A dlaczego Pani nie odpoczywa na emeryturze?

- A co ja bym robiła? Mam dużo hobbies, ale - prawdę mówiąc - ja sobie siebie bez teatru nie wyobrażam. Może bym sobie coś jeszcze znalazła, czemu nie, mogłabym się zająć młodzieżą na uniwersytecie, czemu nie...

Nie ma Pani ukrytego lub nie ukrytego żalu do losu, że te sukcesy i inne grand prix przyszły tak późno?

- Nie. Bo wtedy przestałabym być dobrą aktorką. Teatr jest kapryśnym kochankiem, traktuje cię jak szmatę, choć może szmata na to nie zasługuje. Jestem ciągle pełnosprawna, mam świadomość, że moja droga aktorska była powoluśka, ale konsekwentna.

A jaką rolę sobie Pani wymarzyła na aktorskie stulecie?

- Co mi tam dadzą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji