Artykuły

Byliśmy tacy zakochani

Esej "Ósmy dzień Teatru" Jacka Zembrzuskiego może stać się zapłonem wielkiej rozmowy o polskim niepokornym inteligencie, który pobłądził i pyta o sens swojego buntu. Może to naprawdę najbardziej stosowna publikacja na 50-lecie Teatru Ósmego Dnia? - pisze Andrzej Horubała w Do Rzeczy.

Nie starannie opracowany album z pięknymi fotografiami i laurkami na cześć artystów, nie solidna monografia z przypisami i kalendarium, ale właśnie to, co własnym sumptem wydał Jacek Zembrzuski - drapieżny esej, w zasadzie skowyt zawiedzionego kochanka, lament za utraconą miłością, która go zdradziła, która go rozczarowała, która okazała się niegodna uczucia.

Tak, to chyba najlepsza forma, najbardziej pasująca do Teatru Ósmego Dnia, który w czasach swej świetności rozpalał emocje, doprowadzał do histerycznych stanów, hipnotyzował. A że Zembrzuski, reżyser, teatrolog, filozof, był wówczas bardzo blisko teatru i przyjaźnił się z jego członkami, z Ewą Wójciak wymieniał zaś żarliwe listy, w których umiłowanie wartości przeplatało się z fascynacją Ewą - jej ideowością, artystycznym gestem, niezłomnością, no, ale przede wszystkim urodą... - to będąc zarówno współuczestnikiem tamtych zdarzeń, tamtej wielkości, jak i gorzkim obserwatorem degrengolady zespołu, wydaje się wymarzonym świadkiem w sprawie.

Pisze więc swój niespokojny, histeryczny list do Ewy Wójciak i swoich dawnych idoli, pisze i oskarża. Przerywa, jakby szloch czy fala wściekłości go obezwładniała, porzuca jedne argumenty, przechodzi do innych, czasem już nawet śmiesznych, czasem wewnętrznie sprzecznych. Tu rzuci, że Ewa w Boga nie wierzy, mając go tylko za konstrukt, tam wypomni jej wzbogacenie się na uprawianiu sztuki, w innym miejscu zacytuje fragment rozmowy w cztery oczy. Jest brutalny. Pisze o sprawach rzeczywiście pokoleniowych, które dla zewnętrznego obserwatora mogą zdać się osobliwą kłótnią, jak z jakiegoś tandetnego amerykańskiego filmu o zjeździe absolwentów, gdy bohaterowie już popiwszy, stymulowani piosenką sprzed lat, oczarowani tańcem, obwiniają się o zdradę ideałów. Ale tu cudu w postaci pojednania nie będzie, to, co nas podzieliło - to się już nie sklei...

GENIALNE OBJAWIENIE

Dziwnie musi wyglądać ten spór dla młodego obserwatora z zewnątrz. Rozmawiam ostatnio w warszawskiej knajpce przy ulicy Rozbrat z członkiem kolektywu twórczego Hipster Prawica i nagle ten przerywa i pyta mnie: - Ty, kto to jest ten dziwny facet na rowerze? Ciągle widuję go na różnych prawicowych panelach, on siedzi osobno, jakiś taki oryginał.

A to właśnie był Jacek Zembrzuski (rocznik 1951), niespełniony twórca, gość, który w roku 1981 wyreżyserował "Moskwa - Pietuszki" i bez którego obecności na widowni nie może obejść się żadna warszawska premiera teatralna, człowiek, który dzięki swojemu blogowi i ostrym opiniom wypowiadanym w foyer jest niezbywalnym elementem życia artystycznego stolicy, a który teraz kłóci się z tą starszą panią z Poznania o zaciętej twarzy, wyzywającą papieża Franciszka. Taki to groteskowy spór może rysować się w wyobraźni niezorientowanego młodziaka: warszawski oryginał z falą siwych włosów, w mocnych okularach, przemierzający nasze miasto na stylowym rowerze versus starsza kobiecina z Poznania. A my byliśmy przecież tacy młodzi, byliśmy tacy zakochani.

Teatr Ósmego Dnia w końcówce lat 70. i na progu 80. był jak objawienie. Był jak pokaz czegoś genialnego w swej oczywistości, pozwalającego wykrzyczeć podstawowe prawdy o naszej egzystencji w tym obrzydliwym, żenującym PRL-owskim baraku. Kreacje zbiorowe poznańskiego zespołu, głębokie aktorskie eksperymenty prowadzone równolegle do poszukiwań Grotowskiego, pokazywały, na jakie artystyczne wyżyny może się wznieść sztuka zaangażowana. Ich spektakle były świadectwami intensywnego przeżywania rzeczywistości społecznej, pospiesznych lektur, rozwibrowanych emocji. Młodzi artyści traktowali PRL jako żałosne zwieńczenie wielkiego nieudanego eksperymentu społecznego, zainicjowanego w wieku rozumu. Zadawali pytanie o kondycję człowieka, tej dziwnej istoty rozpiętej między bydlęciem a aniołem, zaczytując się w Dostojewskim i jego czarnej wizji historii, szyderczo traktowali wynik próby urządzeniu raju tu, na ziemi. Ich środkiem wyrazu była groteska: wyolbrzymiali zarówno cechy ciemiężycieli, jak i męczenników, histerycznie - z odrobinką tylko należnego liryzmu -przedstawiali racje buntowników i smutek ofiar, całość stapiając w korowodzie potworności. Lubowali się w cytatach i quasi-cytatach z filozofów, architektów utopii, polityków. Krzyk i szept, ekspresyjne ruchy, tupanie, hałas oraz upiorna choreografia to był oręż, z którym ruszali naprzeciw światu zdegenerowanych planów i marzeń.

Dużo brali z literatury polskiej Nowej Fali: nie tylko w zakresie odkryć poezji lingwistycznej, zderzającej języki oficjalne z prywatnymi, łączącej odświętne z codziennym, pokazując, jak blisko od partyjnej nowomowy do chamskich bluzgów, jak blisko od historiozoficznych wizji do brutalnych policyjnych komend, jak słabo pod warstewką oficjalnego entuzjazmu skryta jest naga przemoc. Korzystali z przenikania planów czasowych i przestrzennych, z symultanicznego rozgrywania akcji, z przerzucania się z miejsca na miejsce, z bohatera na bohatera. Słychać było echa wierszy Barańczaka, Krynickiego, Zagajewski ego. Słychać było puls pokolenia.

Teatr był niesamowity. Jakby na scenie eksplodował nasz mózg pełen strzępów czytanych książek, pełen skojarzeń, z rozregulowaną ogniskową, pełen wspomnień i obsesyjnych obrazów. Był teatrem buntu, niezgody na przeciętność, krzykiem ludzi, którzy czują, że woda, a raczej brudna breja, podchodzi im już do ust i grozi utonięciem, zachłyśnięciem, zakrztuszeniem. Nadekspresyjni aktorzy z emfazą powtarzający buńczuczne zapowiedzi nowej utopii, szyderczo pochylający się nad losem malutkiej jednostki.

KTO SIĘ BARDZIEJ ZEŚWINIŁ

Czy był to teatr lewacki? No cóż, jak dla mnie bezpiecznikiem były antykomunizm tego przedsięwzięcia i wyraźne zauroczenie diagnozami Dostojewskiego, tymi reakcyjnymi, dotyczącymi perspektyw zaprowadzenia raju na ziemi. Szygalew z "Biesów" z jego wizją przeradzania się nieograniczonej wolności w nieograniczony despotyzm, Legenda o Wielkim Inkwizytorze i jego antytotalitarne przesłanie - to wszystko zdawało się chronić Ósemki przed wiarą w społeczne utopie.

Jacek Zembrzuski jako motto swej książki umieścił trzy cytaty: z Norwida, Achmatowej, i to przypisywane a to Bismarckowi, a to Piłsudskiemu, o socjalizmie i młodości:

"Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie świnią. Ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi".

I może być ono rzeczywiście przewodnikiem po tej niewielkiej, liczącej niecałe 90 stron książce-eseju. Ponieważ Zembrzuski niezwykle emocjonalnie - ale przecież taki był odbiór Teatru Ósmego Dnia! - rozlicza się ze swej fascynacji, pyta, kto zdradził, kto sprzeniewierzył się swej młodości: czy Wójciak (ona w oczach Zembrzuskiego od początku była liderką i femme fatale zespołu, rozgrywającą jak tylko chciała chłopców adorujących jej piękno oraz pożądających jej duszy i ciała), czy też on, który - czy dlatego, że zestarzał się i skapcaniał? - nie podnieca się wizjami społecznej modernizacji. Ciekawe, że ten na wskroś osobisty esej czy zbiór notatek, owszem, pełnych prywatnych pretensji i insynuacji, przekłada się na ogólne pytania związane z naszą rewolucją i naszym buntem. Pokazuje różne tego buntu odsłony: ten w optyce Zembrzuskiego skomercjalizowany, konformistyczny, idący po linii politycznej poprawności, jaki obrała Wójciak i obrał jej teatr (po drodze pozbyli się Lecha Raczaka, ostatnio wyżywającego się w szyderstwach z ludu smoleńskiego), oraz ten, który głoszą protestujący przeciw banałowi biurokratycznej Europy, przeciw terrorowi tolerancji, przeciw lewactwu wsączającemu się pod pozorem otwierania i unowocześniania naszego kraju.

Ciekawy to spór i jego temperatura podkręcana przez Zembrzuskiego powoduje, że faktycznie człowiek może się poczuć, jeśli nie jak na zjeździe absolwentów, to przynajmniej jak w jakiejś przyciasnej kuchni nad ranem, gdy wypita wódka trzepie w głowę i mając kłopoty z artykulacją słów, podejmujemy rozmowy o tym, kto się bardziej ześwinił. Fascynująca to rozmowa - niby dorosłych ludzi, a przecież wciąż marzących o młodzieńczym buncie, o tym, by z dawnym żarem zmieniać świat, by kreować teatr życiem płacony. A prawdziwie był to teatr życiem płacony: prześladowany przez policję, włóczony po aresztach i sądach, szykanowany zakazem wyjazdów na zagraniczne festiwale, pozbawiany sal prób, nękany rewizjami oraz rekwirowaniem książek i prywatnych notatek. A Ewa w tym wszystkim? Ewa na scenie? Była i zalęknioną dziewczynką, i zatroskaną matką, wdową w żałobie i kusicielką, ofiarą i dumną rewolucjonistką, dziwką i kochanką.

Kim była wówczas, gdy nad swym łóżkiem wieszała plakat z zabójcami z grupy Baader-Meinhof i uczestniczyła w spektaklach, w których pytano o naturę człowieka i uzyskiwano różne odpowiedzi: także te pełne wstrętu, które leżą u podstaw czynu terrorystycznego albo inżynierii społecznej obliczonej na stworzenie totalitarnego raju na ziemi. Czy pogarda dla współczesnego mieszczucha nie była w niej głębsza, niż to nam się wydawało?

Oczywiście mamy u Zembrzuskiego obowiązkowe łzawo-gorzkie zdanie o patrzeniu sobie w twarz w lustrze: "To było także moje życie... Sam nie zdziałałem nawet części tego, co Oni, nie objechałem w 80 dni dookoła świata, nie zasadziłem drzewa i nie zbudowałem domu, tyle żenię mam kłopotów przy goleniu". No tak, klimaty jak z pokoleniowej kłótni. Autor zapewnia, że on może sobie spojrzeć rano w twarz w lustrze, a ludzie z teatru - nie. Kłopot w tym, że zarówno Ewa, jak i Lech też pewnie nie mają kłopotu z patrzeniem sobie w twarz: dla nich misja modernizacyjna też jest realizacją ideałów młodości, bo przecież bunt Teatru Ósmego Dnia z lat 70. był buntem nie tylko przeciw opresyjnemu systemowi, lecz także przeciw gnuśnemu społeczeństwu, bezmyślnemu w swych religijnych rytuałach i przyziemnych marzeniach.

Są w tekście także migawki fantastyczne, na przykład ta, gdy Ewa wychodzi na balkon w czasie popijawy i wykrzykuje pod adresem ubeków: "Jak ja was nienawidzę!". Jest ten świetny cytat z jej monologu: "Co noc rozmyślam nad sposobem zlikwidowania jednego faceta i jeszcze paru innych. Co to za cholerna ziemia, gdzie młode kobiety trawią noce na podrzynaniu gardeł facetom stamtąd!". Jest obecny ten duch młodzieńczej anarchii, paradoksalnie odtworzony na podstawie ubeckich donosów w spektaklu "Teczki", gdy się piło wódkę, snuło wielkie plany zmiany świata i przeklinało oprawców.

Jest ten geniusz sztuki społecznie zaangażowanej, gdy artysta staje się rewolucjonistą, a jego gest nazywania świata jest czynem politycznym. Przecież to właśnie ujrzała publiczność przybywająca na spektakle teatru: że sztuka może zmieniać świat, że nie jest bezsilna, że sztuka może prowadzić do wolności, że ostre polityczne zaangażowanie może iść w parze z pięknem.

BRZYDKA STAROŚĆ

Śmieszne są późniejsze koleje losu teatru: rozstrojony małżeństwem Lecha Raczaka z piękną Włoszką, zdewastowany niczym dojrzewający rockowy zespół, którego poszczególni członkowie zaczynają mieć inne priorytety niż trasy i nagraniowe sesje, niewolnik własnej legendy, uwikłany w zaspokajanie potrzeb mecenasów - organizatorów plenerowych występów, z banalnym, skomercjalizowanym zestawem społecznych tematów szytych pod zachodnioeuropejskie mieszczaństwo. Wyczytujący prawdę o świecie z "Gazety Wyborczej", niby to za Michnikiem potępiający lustrację, a nagle, w momencie ujawnienia ich ubeckich teczek, wydzwaniający w podnieceniu do siebie i Jacka Zembrzuskiego, by ustalić, kto sypał. Dziwna starość, brzydka starość, śmieszna.

A przecież esej-skowyt "Ósmy dzień Teatru" stać się może zapłonem wielkiej rozmowy o polskim niepokornym inteligencie, który pobłądził i pyta o sens swojego buntu. Czy stać powinien przy krzyżu na Krakowskim Przedmieściu, gdzie przecież widzi sporo żenujących psycholi, czy też startować - tak jak Ewa Wójciak - z listy Palikota do europarlamentu, występując na "partajtagu" u boku Jerzego Urbana... Czy walczyć w obronie zbiorowości? Czy z cyniczną rezygnacją godzić się z prawidłami inżynierii społecznej?

W poszukiwaniu zagubionej wspólnoty, dawnych ideałów wyrusza Jacek Zembrzuski, śmiało czyniąc gest maksymalistycznego moralisty, obnażając totalitarny bakcyl obecny w teatrze i całej lewicy KOR-owskiej, męczący w swych przejaskrawionych sądach, wyzbywszy się wyrozumiałości oraz litości, i nas zaprasza w tę niełatwą podróż.

***

JACEK ZEMBRZUSKI

"ÓSMY DZIEŃ TEATRU"

NAKŁADEM AUTORA, WARSZAWA 2014

***

Teatr Ósmego Dnia

założony w Poznaniu w roku 1964 jako teatr studencki, w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stał się najwybitniejszym w Polsce awangardowym polskim teatrem politycznym. Ostatnie dziesięciolecia to czas degeneracji teatru: rozejście się z Lechem Raczakiem, będącym reżyserem najświetniejszych spektakli, przejście do mało odkrywczych form teatru ulicznego, banalny przekaz połączony ze skandalizującym wsparciem działań Janusza Palikota.

Na zdjęciu: "Paranoicy i pszczelarze", Teatr Ósmego Dnia, Poznań 2009 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji