Artykuły

O czym śni dla Legnicy Jacek Głomb

- Dwadzieścia lat temu wyobrażałem sobie betonowe miasto, pełne Rosjan chodzących z kałasznikowami po centrum. A znalazłem przepiękną, popękaną Legnicę. I jak trafiłem na ten "Dziki Zachód", w to poplątanie kulturowe, to wiedziałem, że jestem w domu - mówi JACEK GŁOMB, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Legnicy.

Magda Piekarska: Włączył się pan w kampanię Jarosława Rabczenki, kandydata PO na prezydenta Legnicy. Po co panu ta polityka? Po dwudziestu latach teatr już nie wystarcza? Jacek Głomb: Uściślijmy. Stworzyłem komitet społeczny, który ma kandydata na prezydenta. Jest nim Jarosław Rabczenko. To, że Jarek jest też kandydatem PO, to sprawa ważna, ale nie najistotniejsza. Nasz komitet tworzą ludzie apolityczni, wywodzący się z organizacji pozarządowych, niezależnych środowisk. A polityka i teatr nie stoją w sprzeczności. Decydowanie o sprawach miasta jest kwestią społeczną, a nie polityczną. A że teatr zawsze był sprawą społeczną, wracam do korzeni. Jeśli się robi teatr społeczny, o tym, co się dzieje za oknem, to stąd tylko kroczek do polityki. Nie da się mówić o wykluczonych, a potem wsiadać w rolls-royce'a i jechać do Berlina. Jak się chce poważnie traktować deklaracje, trzeba być blisko życia.

Nie myślał pan o tym, żeby wystawić własną kandydaturę?

- Nie. Dla mnie jedyną możliwością uczestniczenia w polityce był start w wyborach do senatu. Walki o prezydenturę w Legnicy nie biorę pod uwagę. Nie mógłbym naśladować doktora Romana Szełemeja, prezydenta Wałbrzycha, który od poniedziałku do piątku rządzi miastem, a potem leczy ludzi. Popieram kandydata, któremu mogę zaufać. I buduję program, który może zmienić Legnicę.

Wiem, jakie są oczekiwania ludzi w Legnicy, wiem, że przez te lata rządów obecnego prezydenta zabrano im marzenia. Rządzącym urzędnikom wydaje się, że jak wyremontują sto metrów deptaka, to ludzie będą szczęśliwi. A mnie niepokoi, że Legnica umiera, w sensie duchowym i materialnym. Jestem przekonany, że może być pięknym, nowoczesnym miastem, chociaż dziś jest zaściankowa i opanowana marazmem.

Ma pan pomysł, jak to zmienić? Założył pan Fundację "Naprawiacze Świata", miasto to wyzwanie na mniejszą skalę niż walka ze światem.

- Musi być nowa energia. Mówiąc brutalnie: każda władza się zużywa. A Legnicą rządzi zmęczona, znużona, pozbawiona energii ekipa. To miasto powinno być przyjazne ludziom, choćby przez większą rolę organizacji pozarządowych. Trzeba do miasta przyciągnąć inwestorów. A przede wszystkim musi zmienić się sposób narracji ratusza - z płynących stamtąd kazań na rozmowę, dialog.

To są zresztą pomysły z idei naszego teatru wzięte. Tych podobieństw jest więcej: musimy w mieście mieć ofertę dla młodych - Legnica się starzeje, to proces nieuchronny, a nie ma tu sensownych szkół wyższych, wygrają ci, którzy młodych zatrzymają.

Może pan ma za duże ambicje? Teatr to za mało?

- To nie ambicja, ale misja służenia ludziom. I będę spierał się ze wszystkimi, z obecnym prezydentem na czele, którzy myślą inaczej. Trzeba pamiętać, że świat jest przede wszystkim obywatelski, a dopiero potem urzędniczy. Tymczasem w Legnicy mamy księstwo feudalne, dwór, świtę, a udzielny książę czeka na składane hołdy. Problem Legnicy to problem innych miast, choćby Wrocławia, tyle że w mniejszej skali - mamy piękne centrum i slumsy tuż za rogiem.

Obecny prezydent burzy kamienice, mówiąc, że nie ma środków na remonty. A przecież jesteśmy na Ziemiach Odzyskanych dopiero od 70 lat! Budynek dawnego Teatru Letniego, Dresdner Banku, byłe kino Ognisko, kino Kolejarz - to wszystko pozostawili nam poprzednicy i naszym psim obowiązkiem jest dbać o to.

Tymczasem wielu tych miejsc nie trzeba będzie nawet burzyć, same się rozpadną. Przykład to Teatr Varietes na Kartuskiej - siedem lat trwa biurokratyczny pat z urzędem miasta, teatr chce obiekt przejąć i starać się o środki na remont. Miasto odmawia, a budynek się sypie. Teraz grozi zawaleniem.

Pana słabość do ruin stała się już legendarna. Ale gdyby zapytać mieszkańców Legnicy, mogłoby się okazać, że igrzyska też są im potrzebne.

- Ale ja nie mówię, żeby im te igrzyska zabierać! Mówię tylko, że na nich nie można budować świata. Taki sposób myślenia rodzi efekciarskie pomysły - Wrocław kupuje zdjęcia Marilyn Monroe za 6 milionów złotych, u nas organizuje się Dni Legnicy za 400 tysięcy - w obu wypadkach to hucpa, w której chodzi o to, żeby jeden czy drugi prezydent mógł się pokazać. Nie mówię, że rządząca ekipa nie ma w Legnicy zwolenników. Wielu ludzi "żyje" z ratusza - spółki miejskie, instytucje, szkoły. Nie wszyscy są z nami, to fakt, ale mamy przekonanie, że nasza oferta jest wystarczająco interesująca, żeby wziąć ją pod uwagę. Że może być pomysłem na przyszłość miasta.

Nie wiem, czy nadaje się pan na polityka. Więcej w panu idealisty niż pragmatyka.

- To źle? Najgorszą rzeczą jest zabić w sobie marzenia. Bo czy zwyciężać mają wyłącznie cyniczni technokraci? Nie wierzę w taki świat i dopóki starczy mi energii i siły, będę się starał go zmienić. Dwadzieścia lat temu, jak obejmowałem teatr i mówiłem o przyszłych nagrodach i wyjazdach, wszyscy pukali się w głowę. Gdzie byłbym teraz, gdyby nie te marzenia?

A może ten pomysł na teatr też się zużył? Zarzuca pan prezydentowi, że za długo rządzi, a sam jest najdłużej urzędującym dyrektorem teatru w regionie.

- W teatrze jest inaczej, ciągle na nowo. A Teatr Modrzejewskiej to nie teatr Jacka Głomba - nie naznaczam go własną estetyką, jako reżyser jestem tu skromnie obecny. Zapraszam innych - markę tego teatru współtworzą Lech Raczak, Krzysztof Kopka, Paweł Kamza, Przemek Wojcieszek, Marcin Liber, Piotr Cieplak. Ale jak się jest prezydentem, to się jednoosobowo reżyseruje miasto. I wszystko zależy od tego, czy ten reżyser to osobowość egocentryczna, czy społeczna. Mam przekonanie, że ta druga opcja to lepszy pomysł.

Po dwudziestu latach w teatrze można uciec przed rutyną?

- Można, chociaż bywa to trudne. Miałem kilka momentów kryzysowych. To normalne - przychodzisz co dzień do teatru, oglądasz te same twarze. A przyzwyczajenie do świata to najgorsza rzecz, jaka tu może się zdarzyć. Działalnością w fundacji, kręceniem filmu, reżyserowaniem spektakli poza Legnicą, odświeżaniem siebie udało mi się tę rutynę pokonać. Przez dwadzieścia lat dostałem trzy konkretne propozycje pracy w teatrach, które miały zdecydowanie lepszą sytuację finansową i dawały - teoretycznie - większy prestiż. Uznałem, że moim miejscem jest Legnica, tak długo, jak długo jestem ciekawy tego świata.

I wciąż pan jest jej ciekaw?

- Teraz bardziej jestem zainteresowany tym, żeby ją zmienić, dać nową jakość. Choćby przez projekt, który jest moją idée fixe: do teatru należy budynek o pokręconej historii. Przeszło stuletnia kamienica na Nowym Świecie ma za sobą karierę lokalu restauracyjnego dla nazistowskich urzędników, siedziby Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów, PRL-owskiego Wojewódzkiego Domu Kultury, dzikiej giełdy pirackich kaset magnetowidowych w pierwszych latach ustrojowej transformacji, wreszcie - jest przestrzenią naszych spektakli.

Chcemy stworzyć tam "Przystanek Wschód-Zachód". Mamy w Legnicy do tego prawo: bitwa pod Legnicą, "Mała Moskwa", sowiecki garnizon, mocna obecność w mieście Ukraińców, Łemków. To Wschód. A kilkusetletnia niemiecka historia miasta to Zachód. To może być naturalne miejsce spotkań, dynamicznych, niesalonowych debat, dotykających różnych dziedzin życia. Będę starał się do tego pomysłu przekonać po wyborach nowe ekipy.

A dwadzieścia lat temu? Jaka była wtedy Legnica?

- Inna niż myślałem. Wyobrażałem sobie betonowe miasto, pełne Rosjan chodzących z kałasznikowami po centrum. A znalazłem przepiękną, popękaną Legnicę, pełną inspirujących pustostanów. To mnie i Gosię [Małgorzata Bulanda, scenografka, żona Jacka Głomba - przyp. red.] uwiodło. Myśmy tu przyjechali z Galicji, gdzie wszystko było stałe, zastałe, fajne, ale do nudy oswojone. Jak trafiliśmy na ten "Dziki Zachód", w to poplątanie kulturowe, w ten miszmasz stylów, estetyk, to wiedzieliśmy już, że jesteśmy w domu. Zresztą Gosi w Legnicy zawdzięczam najwięcej: abstrahując od prywatnego życia, bez niej nie byłoby takiego teatru.

A jaki był legnicki teatr, do którego pan trafił?

- Smutny. Nie był właściwie teatrem. Chwilę wcześniej został połączony z Wojewódzkim Domem Kultury, co dało potwora o pokracznej nazwie Centrum Sztuki - Teatr Dramatyczny. Decyzją władzy była likwidacja sceny. To ludzie teatru ją bronili. Dano im ochłap w postaci CS-TD. Postawiono na teatr impresaryjny, przenoszono tu gotowe spektakle, legniccy aktorzy właściwie w nich statystowali. Czuli się poniżani, odtrącani, nie mieli swojego miejsca i świata.

Ten teatr grał o 7.15 spektakle dla dzieci. Pamiętam jedno z przedstawień - nazywało się "Wyspa nutożerców". Nie wiem, kogo bardziej było mi żal - aktorów na scenie czy tych dzieci, które musiały być ściągnięte z łóżek przed szóstą rano. Grała tam czwórka aktorów, w tym Anita Poddębniak i Marzena Sztuka - większość sześcioosobowego składu. Smutny widok, ale i wyzwanie, bo na tych "gruzach" można było zbudować coś nowego. Nie istniał spójny, zwarty, zastały świat, z którym większość nowych dyrektorów musi się mocować. Był kryzys, ale i potrzeba zmiany, nadzieja, że przyjdzie ktoś i teatr odbuduje. Ja tę sytuację wykorzystałem. Bo kto w innych warunkach zaufałby 30-letniemu gówniarzowi bez doświadczenia, który przychodzi z mianowania wojewody, z pewnej politycznej opcji?

Cztery lata później udało się panu doprowadzić do tego, że teatr odzyskał dawny status. Ale skąd się wzięła w nim Helena Modrzejewska w roli patronki?

- Modrzejewska mi się przyśniła. Nie chciałem wracać do poprzedniej nazwy Teatr Dramatyczny. Jak pod takim szyldem grać komedie? Starałem się wymyślić coś nowego i kiedy Modrzejewska nawiedziła mnie we śnie, uczepiłem się tej wizji. Znalazłem w tej postaci ideę naszego teatru. Przecież Modrzejewska pasjami wędrowała, podbijała świat, nie bała się wyzwań, działała społecznie, kochała Szekspira. Próbujemy dorównać jej w tych działaniach. I mam wrażenie, że patrząc na nas, nie przewraca się w grobie.

A po przebudzeniu łatwo było do tego pomysłu przekonać urzędników?

- Jedna z urzędniczek zasugerowała, że lepszym patronem byłby jakiś artysta związany z Legnicą. Odpowiedziałem, że o Polaka trudno, ale jest taki wybitny niemiecki intendent z lat 30. ubiegłego wieku, który tworzył podobne projekty do naszych: wychodził z teatrem z budynku, grał na zamku. "No więc może on, niedługo wjedziemy do Unii, jesteśmy we wspólnej Europie" - usłyszałem w odpowiedzi. "Oczywiście" - ja na to - "proszę tylko zwrócić uwagę" - tu pokazałem zdjęcie intendenta - "na ten malutki znaczek w klapie". To był znaczek NSDAP. Intendent miał legitymację z jednym z pierwszych numerów w Legnicy.

Dzięki temu Modrzejewska okazała się bezkonkurencyjna. Zresztą nasza scena ma też lokalnego patrona - to Ludwik Gadzicki, legendarny lubiński polonista, który żył teatrem i zarażał tą miłością swoich uczniów. Tym samym mamy jedyną scenę w Polsce, a może i na świecie, której patronuje widz.

A jak pan trafił na pierwszą z tych historii, która stała się podstawą "Ballady o Zakaczawiu"?

- Przez pierwsze moje legnickie lata organizowałem też Legnicę Cantat. No i któregoś wieczora, kiedy zasiedzieliśmy się w biurze do późna, Ewa Milewska, instruktorka od chórów, zaczęła opowiadać o Gienku Cyganie z Zakaczawia, który na gitarze grał jej pod oknem serenady. Słuchałem tego z mieszanką niedowierzania i ekscytacji. A potem, kiedy zacząłem z ludźmi rozmawiać o tej legnickiej dzielnicy cudów, okazało się, że wszyscy są stamtąd - ktoś tam mieszkał, ktoś pracował, miał kochankę, ktoś do szkoły chodził. Krzysiek Kopka przygotował konspekt scenariusza, przeczytaliśmy go aktorom - bardzo się spodobał. I kiedy doszło do premiery, okazało się, że to spektakl o Polsce.

Dzisiaj uważam zresztą, że to nie był wcale taki dobry spektakl, jak się o nim mówi, chociaż to właśnie za "Balladę" dostałem Nagrodę Swinarskiego, pewnie jedyną w życiu. Z tej klątwy nigdy się nie wyzwolę - w wieku 36. roku życia zrobiłem przedstawienie życia.

A potem nie było odwrotu.

- To przedstawienie nas naznaczyło, wyrobiło nam charakter pisma - stąd nasze kolejne opowieści o mieście "napisane" z mieszkańcami. Z chęci nieakademijnego obejścia rocznicy teatru zrodziły się "Wschody i Zachody Miasta", w których opowiedzieliśmy przez perspektywę teatru historię Legnicy. "Łemko" - też Urbańskiego - to konsekwencja naszych poszukiwań. Potem "Orkiestra" Krzyśka Kopki o górnikach z Zagłębia Miedziowego - bo oni też są z Legnicy i okolic. We wrześniu zobaczymy kolejną odsłonę tych lokalnych opowieści - gościnnie w bolesławieckim teatrze reżyseruję tekst Katarzyny Knychalskiej o reemigrantach z Bośni zamieszkujących okolice.

Po co wychodzi pan z teatrem do pawilonów sklepowych, zrujnowanych przestrzeni, koszar i kościołów? Ma pan przecież piękną scenę w teatrze.

- Po to samo, po co Krzysztof Czyżewski chciał wejść z laboratoriami we Wrocław - żeby poszerzyć krąg odbiorców. Bo sami z siebie nie przyjdą do świątyni, do centrum, do tiulów i stiuków.

A na Zakaczawiu mogli wejść w kapciach w sąsiednią bramę i znaleźć tam teatr. Mogli kupić bilet za 7 złotych, za cenę dwóch czy trzech tanich win. A potem część przychodziła na naszą główną scenę, bo wiedzieli, do kogo i na co idą.

My tu, w Modrzejewskiej, rozmawiamy językiem bliskim naszej publiczności, która jest ludowa, pozbawiona tego inteligenckiego albo nowomodnego piętna, które jest mocno widoczne w innych teatrach. Pamiętam, jak doświadczył tego Janek Chabior, który w "Made in Poland", spektaklu wystawianym na Piekarach, grał pijaka, polonistę, takiego mentora głównego bohatera. Poszedł do Żabki, stoi przed kasą, a tu sklepowa zaczyna płakać: "Panie Januszu, pan to tak jakby o moim Tadku opowiadał".

Odnajduje się pan w Bogusiu, bohaterze "Made in Poland"? On walczył z całym światem, rozwalając auta na parkingu, pan nieustannie walczy z politykami. Nie wiadomo, gdzie brawura jest większa. Nie bał się pan nigdy, że wyleci z pracy?

- Cóż, lęk o przyszłość towarzyszy nam codziennie i niezależnie od tego, jak mocno się z rzeczywistością wadzimy. Moja walka z władzą trwa długo i nie sprowadza się do potyczek z obecnym prezydentem Legnicy. W 1998 r. wojewoda legnicki dwukrotnie wnioskował do minister kultury, żeby zwolniła mnie z pracy, bo łamię Ustawę o wychowaniu w trzeźwości. Nie dlatego, że piłem piwo, co - przyznaję - nie było mi wtedy obce. Tylko że w przerwie spektaklu "Koriolan", granego w koszarach, gdzie było cholernie zimno, serwowałem widzom grzane wino.

Dziś to anegdota, ale wtedy taki donos oznaczał pięć miesięcy bojów, nieustanne kontrole. Pamiętam też czarny marsz, w którym teatr stanął obok innych legnickich instytucji kultury po tym, jak żadna z nich nie trafiła pod skrzydła urzędu marszałkowskiego. I walkę z obecnym prezydentem, który w 2008 r. złożył zawiadomienie do prokuratury, oskarżając mnie o niegospodarność. Kiedy prokurator nie podjął sprawy, a rzecznik finansów publicznych mnie uniewinnił, chciałem napisać na transparencie: "Głomb - Krzakowski 4:0", ale odpuściłem. Teraz mam łatwiej, bo jestem bardziej marszałkowski niż prezydencki, chociaż miasto daje jedną trzecią budżetu.

Ale ja nie kłócę się z człowiekiem, walczę o ideę, filozofię świata. Mogę tylko życzyć moim kolegom z innych miast, w tym Wrocławia, żeby mieli więcej odwagi. Nie można pozwolić na to, żeby Polska samorządowa była Polską dworską, Polską sitw.

Może to kwestia temperamentu. Mówi się o panu: furiat, awanturnik.

- Jak się chce przykleić łatkę, zawsze jakaś się znajdzie. Chociaż nie da się ukryć, temperament mam południowy. Ale zmieniłem się - te etykietki były bardziej adekwatne do okresu mocnej walki, połowy poprzedniej dekady. Teraz nawet trochę tęsknię za tamtym sobą. Ale od czasu założenia fundacji próbuję moje furiactwo przekuć na rzeczy konstruktywne. Jestem emocjonalny, ekspresyjny, to może nie odpowiadać ludziom. Ale jestem w tym uczciwy, mówię to, co myślę. Bywa mi z tym trudno, ale na co dzień jednak łatwiej spojrzeć w lustro, kiedy się obudzę.

* Jacek Głomb, historyk, reżyser teatralny i filmowy. Od dwudziestu lat kieruje Teatrem im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureat m.in. Nagrody im. Konrada Swinarskiego (za "Balladę o Zakaczawiu") i kilku nagród w Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Sztuki Współczesnej (za spektakle "Zły", "Ballada o Zakaczawiu", "Zabijanie Gomułki").

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji