Damy i Huzary czyli Grześ to zrobi
Śmiech, serdeczny śmiech w teatrze. I to jest najważniejsze. Znów stary Fredro zwycięża, jego mistrzostwo słowa, prowadzenia komediowych perypetii, portretowania ludzi, podpatrywania ich słabości i śmiesznostek zadziwia, zachwyca i raduje. Jakże ten klasyk jest współczesny, jak jego wiedza o ludziach sprawdza się w każdym czasie i w każdych okolicznościach!
Jest w "Damach i huzarach" anegdota, która co subtelniejszym smakoszom literatury nie bardzo się podoba; mówią o niej, że wywodzi się z koszarowego dowcipu, ale przecież kiedy się sprawie bliżej przyjrzeć, to okaże się, że pod piórem Fredry farsowy pomysł przemienia się w wyrafinowaną literacką zabawę. W przedstawieniu, które oglądamy teraz na scenie Teatru Nowego, jakoś to tak wychodzi, że baczniej zwracamy uwagę nie tylko na to co w "Damach i huzarach" Aleksander Fredro napisał, ale także jak napisał. Dowcip słowny, precyzja psychologicznych portretów, zmienność ludzkich postaw w zależności do sytuacji, względność takich wartości jak miłość, przyjaźń i honor pokazane zostają w trakcie błyskawicznie dziejących się zdarzeń. I one same w sobie są źródłem czystego w swej postaci komizmu, poetyckiego sensu słowa.
Przedstawienie zrobione przez Ludwika Benoit nie jest z pewnością stylistycznie jednorodne, nie olśniewa nadzwyczajną pomysłowością, ale odnosi się wrażenie, iż reżyser ponad ambicję pokazania swoich reżyserskich możliwości postawił sprawę wierności tekstowi autora. Wierności w tym sensie, że to co w jego utworze jest najbardziej wartościowe wyszło na plan pierwszy. Dlatego też w tym spektaklu mamy do czynienia z rozwiązaniami komediowymi, a nie farsowymi, dlatego figury sceniczne nie przekraczają granicy charakterystyczności, nawet unikają bardziej karykaturalnych rysów, dlatego słynna scena armatniego wystrzału oddanego ku "rozerwaniu" dam jest tutaj ledwie zaznaczona. Ta chwalebna ostrożność w dozowaniu efektów nie pozbawiła przecież przedstawienia humoru i werwy.
"Damy i huzary" dają aktorom olbrzymie możliwości popisu, ale też i stwarzają wiele pułapek. W spektaklu, o którym mowa, aktorstwo może nie zajaśniało największym blaskiem w czasie premierowego wieczoru, ale było solidne i rzetelne. Mam też wrażenie, iż w dalszych przedstawieniach zyska wiele.
Wojciech Pilarski zagrał Majora, zwłaszcza w scenach zapałów, do spóźnionej żeniaczki, z ostrożną rezerwą, jakby dawał do zrozumienia widowni, że to co przedstawia jest wprawdzie psychologicznie bardzo prawdopodobne, ale bezsensowne. Nie kpił więc i nie wyszydzał granej przez siebie postaci, traktował ją z wyrozumiałą dobrotliwością, dbając jedynie o to, by śmieszność sytuacji była dla widza oczywista. Natomiast Janusz Kubicki jako Rotmistrz prowadził swoją postać w stronę farsy, różnymi "gierkami" bawił publiczność. I mógł sobie na to pozwolić, bo Rotmistrz jest w tekście Fredry właściwie bezosobowy, nic o nim nie wiemy poza tym, że jest huzarem, np. czy ma dom, rodzinę, majątek itp. Jest po prostu figurą potrzebną do gry na komediowej szachownicy. A biedny Edmund - kimże jest: młodym bohaterskim porucznikiem, po uszy zakochanym w Zofii, bezgranicznie wiernym swemu majorowi, po prostu - zbiór samych cnót. Jak takiego grać? Trzeba chyba do tego rutyny aktorskiej i jednocześnie wdzięku młodości, trzeba umieć być po prostu wspaniałym chłopcem. No cóż, mało miał z tego, miły skądinąd i sympatyczny, Krzysztof Kaczmarek.
Arcyciekawą sprawą, jest rola Kapelana w wykonaniu reżysera przedstawienia - Ludwika Benoit. Zupełnie wyciszona, niesłychanie oszczędna, jakaś miękka i liryczna. Ta postać zwykle w "Damach i huzarach" mocno "ogrywana" tutaj schodzi na plan dalszy! bo zapewne bardzo trudno jest w jednym przedstawieniu grać jednocześnie rolę reżysera i aktora.
A teraz panie. Na pierwszym miejscu u Fredry, w tym niezwykle symetrycznie zbudowanym utworze, powinna być Zofia, panna, wokół której rzecz się cała dzieje. Ale tak jak w czwórce mężczyzn Edmund jest najmniej wyrazisty i najmniej ma do powiedzenia, tak i w czwórce pań Zofia jest, bo musi być... Rej zaś wodzi pani Orgonowa, siostra majora, która nakręca sprężynę całego mechanizmu komedii i Hanna Bedryńska właśnie to pokazuje. Jednakże Zofia Danuty Rynkiewicz jest postacią zwracającą na siebie uwagę, ma kilka bardzo ładnie rozegranych scen, potrafi być dziewczęco delikatna i zadziornie uparta. Dodajmy, że Halina Sobolewska, jako pani Dyndalska i Elżbieta Jasińska jako panna Aniela, grały swoje charakterystyczne role z dobrze wyważoną ekspresją i należnym dowcipem. Zabawne i wdzięczne, wiecznie rozbiegane i roztrzepane służące to - Jolanta Buszko, Grażyna Czapla i Teresa Makarska.
Stare huzary - Grzegorz w wykonaniu Mariana Stanisławskiego i Rembo w wykonaniu Jana Kasprzykowskiego - bez zarzutu.
A dlaczego Grześ zawędrował do tytułu recenzji? No, bo w tej postaci kryje się pewien mądry dowcip hrabiego Aleksandra. Czy nie chcielibyście mieć takiego Grzesia, co to gdy nie potraficie sobie z czymś poradzić jemu zlecacie sprawę i... niech on się martwi.