Szarża komediantów
Fredro jest jak płyta-samograj: starczy włączyć na odpowiednie obroty, a potem wszystko już zależy od aparatury odtwarzającej. Takie np. "Damy i huzary" wymagają tylko (?) trzynastu czysto brzmiących instrumentów - aktorów tzw. komediowych. Reżyser podczas komponowania obsady albo trzynaście razy strzeli w dziesiątkę, albo nie. Albo przez całe trzy akty uda się śmieszyć ciągłą serią popisów komediowych charakterów, albo klapa. Bo przecież nie o treść idzie.
Trzy siostry Majora (Jerzy Stasiuk, premiera w poznańskim Teatrze Nowym, marzec '90), "jedna starsza i grubsza od drugiej", najeżdżają dom opanowany przez wesołą kompanię przyjaciół z pułku huzarów, którzy dla świętego spokoju, aby do woli nacieszyć się urlopem, właśnie odprawili ostatnią białogłowę, starą, gderliwą klucznicę. Nie złożyli wprawdzie żadnych "ślubów kawalerskich", nie miarkują żyć w celibacie, ale też nie w głowach im żeniaczka, a już najmniej staremu Majorowi (lat 56), któremu rają siostrzenicę Zosię, ledwie osiemnastoletnie dziewczę (Danuta Stenka). Intryga jak intryga, prościutka, z happy ęndem, rzecz jasna, na ślubnym kobiercu. W finale huzarzy, po bezpardonowej szarży dam, kapitulują i oddają Zosi swego najmłodszego kompana, porucznika (P. Binkowski), który - jak to w takich razach bywa - dawno już miłość swą dziewczęciu poprzysiągł.
Jednak publiczność boki zrywa nie z powodu skomplikowanych miłosnych umizgów bohaterów hr. Fredry. Zresztą podobnie jak podczas prapremiery, jakieś 165 lat temu we Lwowie. Ale niech no tylko pojawi się na scenie Sława Kwaśniewska (matka Zosi, Orgonowa), niech no K. Nogajówna (bardzo już starsza i pulchna panna Aniela) odbędzie debatę na temat jazdy konnej z Michałem Grudzińskim (leciwym a lubieżnym rotmistrzem), niech no tylko wezmą w obroty Grzesia, starego huzara (W. Standełło) wszystkie trzy panny służące naraz, niech no kapelan (A. Machalica), spłoniony rumieńcem, wzniesie wzrok ku niebu i jęknie "Nie uchodzi, na Boga, nie uchodzi!"... i w tym właśnie rzecz cała: taką komedię trzeba umieć brawurowo zagrać, wówczas obędzie się bez wieszania nad sceną instrukcji "tu wolno klaskać", a i reżyserowi (Janusz Nyczak) nikt nie będzie miał za złe, że wskrzesza ramotę nieboszczyka Fredry, miast szukać jakiejś ambitnej sztuki współczesnej, dajmy na to, ze Stalinem albo Matką Boską w tle.
I pomyśleć, że nasza niesławnej pamięci cenzura w stanie wojennym zdjęła z afisza "Damy" (pierwsze podejście tegoż reżysera do tej sztuki w Teatrze Polskim za krótkiej dyrekcji M. Grabowskiego, podobno bacząc na to, żeby zramolali huzarzy Fredry zbytnio nie przypominali generalicji WRON-u(!) (notabene cenzorzy carscy we Lwowie i Warszawie okazali się bardziej łaskawi). Teraz się okazało, że "komedianci" najgorsze przetrwali i po odbyciu kwesty na ratowanie Rzeczypospolitej wracają do fachu... komediantów, takich co to i rozśmieszyć rzetelnie potrafią.