Nie uchodzi...
Dworek był polski, szlachecki, pobielany. Huzar dumnie prężył się w wojskowym moro, a dama wyzywająco prezentowała najbardziej bezgustny butikowy kostium. Fredrowskie obłapianki przełożono na całkiem współczesne prymitywne zaloty, seksowne tylko w miarę możliwości. Poetyka farsy, złamanych postanowień, niestosownych umizgów, pomyłek i zabawnych zwrotów akcji gdzieś się po drodze zapodziały. Na scenie pozostało jedynie towarzystwo playboyów i "panien z odzysku" spod trzeciorzędnej kawiarni w powiatowym mieście S.
Reżyser całej tej awantury - Mikołaj Grabowski - chcąc pozostać choć trochę wierny Fredrze i zachować polsko-prowincjonalny klimat sztuki, mimo że przeniósł ją w obecne czasy, musiał znaleźć na to jakieś środki wyrazu, skoro a'priori odrzucił starą, dobrą i sprawdzoną farsę. Nie wiedzieć jakim trafem najbliżej od Fredry było mu do Schaeffera i zaproponował aktorom jakby jeszcze jedną serię etiud ze "Scenariuszy...", tyle, że z tekstem Fredry.
Być może miało to pretendować do nowatorskiego odczytania starej sztuki, albo bezwzględnej diagnozy postawionej współczesnym "damom i huzarom", ale nie uchodzi ważkich diagnoz czy nowych interpretacji podawać w sposób tak prosty, żeby nie powiedzieć..., nawet jeśli publiczność, nie zmuszona do najmniejszego intelektualnego wysiłku bawi się nieco zbyt hałaśliwie.