Artykuły

"Dziady" z Lublina

- W drodze do Krakowa, przed spektaklami, niejeden z artystów miał duszę na ramieniu - pisze Małgorzata Gnot po sukcesie "Dziadów" z Teatru im. Osterwy w Lublinie na krakowskim festiwalu Dramaty Narodów.

Adam Mickiewicz jest chwilowo w Krakowie niedostępny. Rynek w remoncie, pomnik z bliska podziwiać mogą wyłącznie gołębie. Za to 150. rocznica śmierci wieszcza uczczona została wyjątkowym, kulturalnym wydarzeniem. A przyczynił się do tego Lublin.

Teatr im. Juliusza Osterwy ma powody do dumy. Na festiwalu Dramaty Narodów w Krakowie, którego pierwszą edycję poświęcono polskiemu teatrowi romantycznemu, lubelski zespół wyróżniono nagrodą za inscenizację "Dziadów" [na zdjęciu] w reżyserii Krzysztofa Babickiego. Nagrodę aktorską przyznano Jackowi Królowi za kreację w roli Gustawa Konrada. Już samo zaproszenie do konkursu było nie lada wyróżnieniem. Ze zgłoszonych 30 propozycji z całej Polski jury zakwalifikowało tylko pięć. Aż dwie prestiżowe nagrody dla lublinian świadczą dobitnie, że porwanie się na "Dziady", które, jak mawia dyrektor Babicki, są probierzem dojrzałości i sprawności każdego teatralnego zespołu, nie było wyprawą z motyką na Księżyc.

Drzewo do lasu

Wieźć "Dziady" do Krakowa to akt odwagi. Ostoja szczytnych tradycji polskiego teatru ani trochę nie zmurszała, widziała niejednego Gustawa i niejednego Konrada, z wielkim Swinarskim włącznie. W ramach festiwalu przypomniano zresztą nagranie kultowej inscenizacji "Dziadów" tego ostatniego. Listopadowy festiwal polskiej dramaturgii romantycznej potraktowany został bowiem kompleksowo. Obok spektakli teatralnych były projekcje filmowe: m.in. "Młodość Chopina" Forda, "Lawa" Konwickiego, "Mazepa" Holoubka, "Popioły" i "Pan Tadeusz" Wajdy i in. Pokazano też najwybitniejsze nagrania Teatru Telewizji. Projekcje odbywały się na Scenie w Bramie Teatru im. Juliusza Słowackiego. I właśnie na deskach tegoż wspaniałego teatru, w Krakowie pamiętającym legendy i giganty polskiej sceny, trzeba było zmierzyć się z duchami tradycji i współczesności wielkich inscenizacji dramatu romantycznego. Ruszyć do walki o serca wybrednej widowni. Z Bogiem i pomimo Boga.

Jaskółczy niepokój

Dziś, po werdykcie jury, po owacjach i gratulacjach, wiadomo już, że ten szturm został wygrany. Ale w drodze do Krakowa, przed spektaklami, niejeden z artystów miał duszę na ramieniu, a stan niepewności, w jakim znaleźli się pozostali, najlepiej oddaje określenie patrona gościnnego krakowskiego teatru - wieszcza Juliusza. Jaskółczy niepokój trawił ducha przybyszy bez względu na wiek. Sam mistrz Ignacy Gogolewski, wcielający się w postać Senatora, miał, jak szeptano za kulisami, przepotworną tremę. W całej swej karierze ani razu nie zdarzyło mu się stanąć na deskach Teatru imienia Słowackiego w Krakowie. Jak sam powiedział: historia zatoczyła koło. Jego wspaniała passa aktorska zaczęła się od roli Gustawa Konrada zagranej w Teatrze Polskim w Warszawie w pamiętnej inscenizacji Bardiniego już 50 lat temu! Pół wieku obcowania z wielkim dramatem romantycznym nie daje jak widać tytułu do rutyny. I publiczność w pełni to doceniła. Na scenie po krakowskim spektaklu Gogolewski ostentacyjnie podał rękę swemu następcy Konradowi - Jackowi Królowi. Obaj wiedzą, ile kosztuje aktora ta rola, którą mistrz Gogolewski przyrównał w wystąpieniu u prezydenta do Hamleta razy cztery.

Do niepokoju miał większe prawo niż powody reżyser Krzysztof Babicki. Przyjechał ze swoim spektaklem do miasta, gdzie kończył studia w PWST i zdobywał ostrogi, gdzie pracował na etacie reżyserskim w Teatrze Starym, gdzie przeżył siedem owocnych i twórczych lat życia. Niełatwa konfrontacja i tym większa satysfakcja.

Tylko parę ulic z własnego domu przebiegł, by znaleźć się na próbie scenograf Paweł Dobrzycki. Mimo że zna Teatr Słowackiego jak nikt - sam go nie tak dawno remontował - jest jednocześnie ukończonym architektem - też nie był pewien, jak krajanie przyjmą jego malarską, także w sensie dosłownym, koncepcję scenograficzną "Dziadów". Odtajał dopiero w czasie drugiego spektaklu, następnego dnia. Lubelska autorka kostiumów w "Dziadach" Barbara Wołosiuk też ma krakowskie korzenie. Scenografię studiowała w krakowskiej szkole właśnie u Dobrzyckiego.

Demony precz!

I wreszcie Jacek Król, absolwent Krakowskiej Szkoły Teatralnej rocznik 1998, który mówi, że czuł się wchodząc na scenę tak, jakby ponownie zdawał aktorski egzamin. Miał na widowni nie tylko przyjaciół z lat szkoły, ale i własnego rektora, i dziekana. - Jak bym znowu słyszał instrukcje na zajęciach z dykcji: Król, pamiętaj, wyraźnie i do przodu - śmiał się już pewny furory, jaką zrobił po latach w Krakowie. Bo jeżeli nie Jacek Król zdolny jest przebić się z tekstem Konrada do widza, to chyba nikt. Jego kreację kupuje się od pierwszych słów dobiegających z mroku sceny, wypowiedzianych głosem jakby stworzonym dla wielkich utworów romantycznych. Trzyma publiczność w szachu przez wzbierającą emocjami improwizację, aż po niebywałe sceny egzorcyzmów i lirycznego pożegnania przed zesłaniem. To jego spektakl i krakowska publiczność nie miała co do tego wątpliwości. Werdykt jury to tylko potwierdził.

Całą inscenizację też doceniono. Słuchano strof Mickiewicza pięknie, w idealnej ciszy, skupieniu. Na spektaklu było mnóstwo studentów, młodych aktorów, klaskała obsada kilku popularnych seriali.

Kurtyna w dół

Obawiali się lublinianie, że krakowianin profesor Jacek Tomasik, ich mistrz od choreografii i ruchu, będzie na własnym gruncie jeszcze bardziej wymagający niż zwykle i po prostu da im na próbie popalić. Nie było tak źle, a efekty osłodziły zespołowi wysiłki. Duchy, zjawy snuły się wystarczająco nierzeczywiście, upiorny bal u senatora zachwycał rytmem dysonansów. Na bankiecie, na który prezydent Krakowa Jacek Majchrowski zaprosił nasz zespół do imponującego magistratu w pałacu Wielopolskich, podpytywałam kompozytora Zygmunta Koniecznego, jak ocenia muzykę lubelskiego spektaklu. Jako juror wzbraniał się przed odpowiedzią, ale ostatecznie, dowodząc, że jest równie sympatyczny, co fenomenalny, wypowiedział się bardzo pochlebnie o "rozwoju Marka Kuczyńskiego". Obiecał w przyszłym roku znowu odwiedzić Lublin. Ostatnio bywa tu często, a to u Mądzika, a to w Gardzienicach.

Niezwykle łaskawy był dla lubelskiej ekipy także dyrektor Słowackiego Krzysztof Orzechowski. Panie ujął szczególnie tym, że osobiście odwiedził aktorki w garderobie, a kiedy zawiadomiłam go, że nie zamierzamy z Krakowa wyjechać nie obejrzawszy słynnej kurtyny Siemiradzkiego, równie osobiście poszukiwał pracowników technicznych, którzy nam tę ucztę zafundowali. Orzechowski to człowiek, który wychodzi z teatru ostatni, opiekuje się nim jak własnym dzieckiem, nie szczędząc trudów i kosztów. Te ostatnie są zresztą w prowadzeniu takiej świątyni Melpomeny ogromne. Dopiero przysłuchując się rozmowie dwóch dyrektorów: Orzechowskiego i Torończyka - Teatr Narodowy i Teatr im. Osterwy - dowiedziałam się, że na sam prąd wydaje się w teatrze ponad milion złotych rocznie.

Ogromne są też koszty nowego teatralnego festiwalu. Pierwsza odsłona - Polski Dramat Romantyczny to przecież nie kameralne, tanie przedstawienia, ale wieloobsadowe, wymagające całej machiny teatralnej widowiska. Ale widać królewskie miasto Kraków na to stać. Miasto, które nie zamierza stać się jedynie skomercjalizowanym konglomeratem turystycznym. Za dwa lata następny festiwal Kraków poświęci swojemu wielkiemu synowi Stanisławowi Wyspiańskiemu. Lubelski teatr, który jubileusz 120-lecia rozpoczął "Sędziami", a skończy "Weselem", już może się czuć zaproszony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji