Artykuły

Bernhard znaczy triumf

"Wycinka" w reż. Krystiana Lupy w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Krystian Lupa wraca do Thomasa Bernharda i do wielkiej formy. "Wycinką" we wrocławskim Teatrze Polskim przypomina o swoim bezlitosnym poczuciu humoru.

Ten spektakl (premiera 23 października) mówi o kompromitacji artystów. O tym, jak zawodzą nawet siebie samych, jak głupieją i kamienieją w pretensjonalnych pozach, łasi na poklask konformiści, dostawcy bon motów. Ale "Wycinka" jest też o młodzieńczych, pensjonarskich marzeniach o byciu artystą, które tylu w sobie pieści. I z których niewiele zostaje.

Proste, ograne, banalne? Zobaczcie, jak Krystian Lupa zrobił to we Wrocławiu.

W salonie Mai Auersberger odbywają się "kolacje wybitnie artystyczne". Tak afektowana gospodyni (wspaniała Halina Rasiakówna) określa wieczory pełne komunałów i pozerstwa. Jest tu i pretensjonalna pisarka, "tutejsza Virginia Woolf", jak Bernhard określa ją z przekąsem (Ewa Skibińska), i zdezorientowani wieczni debiutanci, którzy nie wiedzą, co aktualnie należy kontestować i o czym mówić, by osiągnąć sukces (Adam Szczyszczaj, Michał Opaliński).

Proste rozwiązania górą

Ciągnąca się w nieskończoność kolacja przeplatana jest retrospekcjami utożsamionego z Bernhardem bohatera i pogrzebem Joany. Ta alkoholiczka, dziwaczka, niespełniona artystka, przed laty była przyjaciółką i muzą stawiającego pierwsze kroki Thomasa. Gra ją Marta Zięba. Scena - w której gdzieś poza czasem pisarz wraca do swoich pierwszych naiwnych prób, do wspomnień - to wspaniała, subtelna miniatura, w którą skaczemy wprost z groteskowej wieczerzy o zupełnie innej temperaturze.

Bernharda gra Piotr Skiba. Ponownie - ten aktor w rolę ważnego dla Lupy austriackiego pisarza wcielił się już wcześniej, w "Wymazywaniu" z 2001 r. Jednak teraz jego Bernhard jest zupełnie inny. To już nie pełne goryczy, wściekłe oskarżenie - przygląda się światu wciąż z ostrą ironią, ale i z przejmującą melancholią, pewną rezygnacją. Monolog Skiby o Sebastiansplatz, niegdysiejszym miejscu spotkań bohemy, to obserwacja powracających w kolejnych biografiach tych samych prawidłowości, rozmieniania się na drobne, zatracania celu. Dostrzega wreszcie, jak to samo spotyka i jego. Ten monolog zostaje w widzu na długo - ma rozmach wielkiej prozy, a w jego pozornym spokoju tkwi charyzma.

Lupa stawia na proste, lecz wykonane z maestrią rozwiązania. Kolacja rozgrywa się w wielkim obrotowym sześcianie salonu, a Bernhard przygląda się temu, siedząc w uszatym fotelu z boku sceny. Również poza sześcianem rozgrywają się sekwencje wspomnień.

Żartującym z ciągnących się bez końca prób i rozwlekłych improwizowanych seansów, Lupa przypomina, że jest biegłym praktykiem teatralnego rzemiosła. Ani na chwilę nie daje zapomnieć, że całkowicie panuje nad sceniczną materią. Długość spektakli Lupy stała się wręcz anegdotyczna, tymczasem pierwsze dwie godziny "Wycinki" mijają niemal niepostrzeżenie. Niezależnie od tego, czy Lupa serwuje nam sprawny biesiadny dialog bliski tragifarsie, czy też pozwala, by jego uczestnicy wylewali z siebie potok pijackiej egzaltacji - wszystko jest tu precyzyjne, znakomicie rozpisane i brawurowo zagrane. Niezależnie od rozmiaru roli: Marcin Pempuś, w pożyczonej marynarce niepasujący do towarzystwa ostatni partner życiowy Joany, swoją tragikomiczną rolę buduje minimalnymi środkami - gestem, mimiką, postawą.

Jak mówić długo i o niczym

Wystrzałową niespodzianką w "Wycince" jest Jan Frycz, powracający do współpracy z Lupą 12 lat po "Mistrzu i Małgorzacie" ze Starego Teatru. Aktor warszawskiego Teatru Narodowego wciela się gościnnie w postać... Aktora Teatru Narodowego. Zblazowanego kabotyna, gwiazdy wieczoru, która pozostałym uczestnikom "kolacji wybitnie artystycznej" każe czekać na siebie do północy. A potem nad wystygłym sandaczem zamęcza ich megalomańskimi perorami wokół swej pracy nad "Dziką kaczką" Ibsena, którą jeszcze przed chwilą zachwycali się goście salonu. Spektakl teatralny okazuje się tu idealnym pretekstem, by wypowiedzieć dziesiątki okrągłych zdań o niczym.

Bo "Wycinka", jakkolwiek banalnie by to brzmiało, jest istotną wypowiedzią na temat teatru. Dziś i w ogóle. Punktuje konserwatywne gęganie o aktorskiej misji i o upadku obyczajów, ale nie ma też litości dla naiwnej fanfaronady wiecznie młodych buntowników.

Owszem, nie brakuje w ostatnich sezonach przedstawień o kryzysie twórczym i o schyłku kultury. Dość wspomnieć "Drugą kobietę" Grzegorza Jarzyny czy "Kabaret warszawski" Krzysztofa Warlikowskiego. Jednak głos Lupy brzmi tu najbardziej autentycznie. Nie dopuszcza, by zdominowały go środowiskowe aluzje - choć i na nie sobie pozwala, pijąc do atmosfery niezdrowej sensacji wokół dyrekcji Jana Klaty w Starym Teatrze. Jego humor jest gorzki, ale zarazem oczyszczający. Reżyser nie prawi nam ani sobie kazania, nie zastyga w pretensjonalnej pozie, nie stroi się narcystycznie w piórka cierpiącego artysty. Przecież mimo blagi, głupoty i atmosfery rezygnacji dookoła Bernhard wychodzi w końcu z salonu, by dalej pisać - celnie i boleśnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji