Artykuły

Między bezradnością a nadzieją

"Obwód głowy" w reż. Zbigniewa Brzozy w w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Marta Kaźmierska w Gazecie Wyborczej - Poznań.

- Dziecko to nie mebel, nie można go tak po prostu przestawiać z jednego miejsca w drugie - mówi jedna z bohaterek spektaklu "Obwód głowy". Premiera przedstawienia odbyła się w piątek w Teatrze Nowym.

Małe dzieci, wrzucone w okrutną machinę wojny - to one są głównymi bohaterami spektaklu opartego na reportażu "Obwód głowy" Włodzimierza Nowaka i autobiograficznej książce "Szkoła janczarów" Alojzego Twardeckiego. Równie ważnymi postaciami są tu też rodzice wojennych dzieci. Ci rodzeni i ci przyszywani, polscy i niemieccy. Rozdarci między miłością do dziecka i poczuciem własnej krzywdy, lawirujący przez wiele lat między bezradnością a nadzieją.

W "Obwodzie głowy" Nowak opowiedział wstrząsającą historię rodziny Franciszka Witaszka - poznańskiego lekarza, zaangażowanego w czasie II wojny w działalność dywersyjną przeciwko okupantowi. Franciszek Witaszek został stracony w 1943 r. w Forcie VII. Jego żonę Niemcy wysłali do obozu koncentracyjnego, a piątkę dzieci planowali umieścić u niemieckich rodzin. Bo miały jasne włosy i zostały uznane w czasie specjalnych badań za przedstawicieli rasy nordyckiej.

Trójkę małych Witaszków ukryli kuzyni, ale dwie najmłodsze córki - Alodia i Daria - stały się częścią szatańskiego planu.

Przez jeden z obozów Lebensbornu, gdzie tysiące dzieci poddawano przymusowej germanizacji, dziewczynki trafiły w czasie wojny do nowych, kochających rodziców. Nie na zawsze - co miało się stać źródłem ich ponownej życiowej traumy. Po zakończeniu II wojny "zrabowane dzieci", które udało się odnaleźć m.in. za sprawą Czerwonego Krzyża, masowo sprowadzano do Polski. Nie brano pod uwagę kosztów takiej operacji - m.in. tego, że na wiele z tych dzieci w Polsce nikt już nie czekał. Żadnej roli nie odgrywała wtedy także miłość, którą dzieci zdążyły już obdarzyć (z wzajemnością) nowych, często bardzo troskliwych opiekunów.

W historię życia Alodii Witaszek reżyser Zbigniew Brzoza wplata na scenie opowieść o małym chłopcu - Alojzym Twardeckim, który - odebrany matce - również przeszedł przez obóz Lebensbornu. Oboje po powrocie "do ojczyzny" nie czuli się Polakami. Nie znali nawet języka. Na nowo musieli się uczyć obcej rzeczywistości. - Narodowości nie dziedziczy się przecież w genach - przypominają twórcy.

Ich przedstawienie chwyta za gardło i nie puszcza - od pierwszej do ostatniej sceny. Od tej, w której po śpiące w pokoju z zabawkami dzieci Witaszków przychodzi gestapo. Przez dramatyczne wystąpienie niemieckiej matki Alodii - Luise Dahl, która decyduje się oddać adoptowane dziecko, kiedy dowiaduje się, że nie jest ono sierotą, jak jej dotychczas wmawiano. Chce tylko wiedzieć, jaki los czeka jej córeczkę w nowym, nieznanym miejscu. Obiecuje, że jeśli dziecko miałoby trafić do sierocińca, będzie o nie walczyć.

Alodia nie trafiła do sierocińca. Z kartką na szyi, jak paczka, została przywieziona do Ostrowa, do rodziny, gdzie mieszkali wówczas Witaszkowie. Był 7 października 1945 r. Rodzona mama - Halina Witaszek - w rozpaczy poszukująca po wojnie swoich córek - nie spodziewała się tej wizyty. Właśnie wyskoczyła z pracy, by usmażyć dzieciom na obiad placki ziemniaczane. Nowak opisuje, jak obie długo stały naprzeciwko siebie. - Byłaś młodsza i blondynka - powiedziała w końcu po niemiecku Alodia do posiwiałej matki. Placki się spaliły.

Daria Witaszek wróciła do Polski miesiąc po Alodii. Dziewczynki nie pamiętały ze swojej przeszłości prawie nic. W spektaklu pojawiają się strzępy wspomnień: skaleczony na podwórku palec. Lej po bombie, pełen wody, przypominający staw. I tatuś, który był "wujkiem doktorem" i dawał zastrzyki.

Urywki z przeszłości są jak dziwny czarno-biały film, z którego zresztą składają się spore fragmenty spektaklu. W scenach z aktorami-dziećmi Brzoza przywołuje atmosferę szkolnego odrzucenia, obraz dzieci mówiących po polsku z niemieckim akcentem, dymiący parowóz wjeżdżający na stację, tablicę z napisem "Rogoźno" (to tam urodził się Alojzy Twardecki).

W dynamicznie zmieniających się projekcjach i pełnych emocji dialogach na scenie oglądamy wszystko to, o czym prawdziwi bohaterowie tej historii chcieliby zapomnieć. Nie mogą, bo ciągle ktoś ich o to pyta. Alojzy wstydzi się przed polską matką, że wciąż tęskni za nieżyjącą już matką niemiecką. Alodia czule mówi o Luzie Dahl "moja Mutti".

Twórcy spektaklu przypominają, że są rzeczy, o których zapomnieć nie wolno. I że tym historiom należy się po latach nowa perspektywa: wykraczająca poza narodowościowe podziały, opowiedziana z perspektywy pojedynczego skrzywdzonego człowieka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji