Artykuły

Gram na mocnych strunach

- Nasze słabości to niewiarygodna pożywka twórcza. Wchodzimy w bagno cracku, alkoholu, marihuany i substancji psychoaktywnych, żeby mieć z czego konstruować postaci. To doskonałe alibi dla potrzeby uzyskania szybkiej odwagi, samoakceptacji. Daje pewność, że się jest innym, lepszym niż w rzeczywistości - rozmowa z EWĄ SKIBIŃSKĄ, aktorką Teatru Polskiego we Wrocławiu.

Dorota Wodecka: Gdyby miała pani napisać o sobie notatkę do Wikipedii...

Ewa Skibińska : Niezwykle interesująca aktorka, której zwyczajnie się udało.

Co się udało?

- Wygrzebać się z dołów i pilnować w życiu sensu.

A co ma sens?

- Miłość. Czujność, by nie dać się zmanipulować błahości świata konsumpcji. Trzymanie się faktów, a nie poddawanie się ich interpretacjom. Tym bardziej że monologi wewnętrzne są pełne odkształceń i mogą wyzwalać lęki. Ja w każdym razie zwykle interpretuję fakty na swoją niekorzyść.

Jak większość, podejrzewam.

- Dobrze więc byłoby o tym pamiętać i wzajemnie się dopieszczać. Mówić ludziom o rzeczach, które są w nich dobre. Jesteśmy spragnieni takich słów i potrzebujemy potwierdzenia, że jesteśmy fajni.

Przepraszam, ale pani nie wygląda na osobę, która obwieszcza ludziom, że są fajni.

- Dlaczego?

Wydaje się być pani wyniosła. I zarozumiała.

- Tak? Kiedyś słabo porozumiewałam się z ludźmi, za co winę ponosi mój egocentryzm. Intuicja podpowiedziała mi, że jeśli się do nich zbliżę i nauczę się ich, to dowiem się więcej o sobie. Zostałam coachem. Zarobiłam już nawet w tym swoim nowym zawodzie pieniądze. Nauczyłam kilkanaście osób, jak realizować swoje noworoczne postanowienia. I spełniłam swoje marzenia z przeszłości, bo chciałam być też psychologiem.

Artysta nie powinien być egotyczny?

- Nie. Powinien być otwarty na drugiego człowieka i dla drugiego człowieka. Kiedyś uważałam inaczej.

Skąd ta zmiana?

- Z umiejętności korzystania z doświadczenia. Nazywają to dojrzałością.

Pani ojciec był aktorem.

- Śpiewał w operze i był komikiem w kabarecie działającym przy Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego. Miał szansę zdać egzamin eksternistyczny, ale jej nie wykorzystał. I to był koniec jego kariery. Moje umiejętności deprecjonował. Ona się do niczego nie nadaje, mawiał. Może mu coś udowodniłam i spełniłam jego marzenia za niego?

To nie było pani marzenie?

- Zostałam aktorką z powodu swojej niepewności. Klasyczny przypadek. Byłam dzieckiem dyslektycznym. Skromnym i bardzo niepewnym. Jak każdy mały człowiek bardzo źle o sobie myślałam. Nigdy nie powiedziałam na akademii żadnego wiersza. Wstydziłam się bycia ocenianą. Na egzaminy do szkoły teatralnej zaciągnęła mnie koleżanka. Dziś nie pamiętam siebie z tamtego czasu i nie wiem nawet, czy miałam przygotowany plan awaryjny na wypadek, gdybym się nie dostała.

Przychodzą do pani postaci, które pani gra. Jak to się dzieje?

- Niespodziewanie. Billroth przyszła do mnie w wakacje dwa razy. Kiedy kroiłam chleb i kiedy wsiadałam na rower.

I co się wtedy stało?

- To są mikrosekundy, kiedy czuję, że nie jest mną ani ciało, ani myśl, ani serce. Jest tylko świat fikcyjnej postaci. I nawet mój sposób podnoszenia ręki jest jej gestem. Nie udaję jej. Jestem nią. Rozumie pani?

Staram się.

- Zagnieżdżanie się w aktorze postaci to tajemnica. Nie ma w niej żadnego szamanizmu i manipulacji. Ani zahaczania o chorobę psychiczną.

Krystian Lupa uważa, że trzeba ze swoimi postaciami chodzić na przykład na spacery.

- Ja piszę do nich listy. Opisuję sytuacje, których nie ma w spektaklu i wyobrażam sobie, jak na nie reagują. Oczywiście, że one nie są totalnie wykreowane. Stają się takie, a nie inne, bo ja jestem w takiej, a nie innej kondycji.

Więc po latach, wracając do ich grania, spotyka się pani z dawną sobą?

- Wzruszają mnie takie spotkania. We "Śnie nocy letniej" wchodzę w postać Tytanii, którą stworzyłam, będąc innym człowiekiem, niż jestem dzisiaj. A ponieważ moje życie nie przebiega harmonijnie, tylko rewolucyjnie, tym bardziej ta zauważalna zmiana jest ostrzejsza.

Co panią wzrusza w tamtej Ewie?

- Poziom lęku, z jakim żyłam. On określał moje myślenie o samej sobie, moją codzienną kondycję, mój sposób radzenia sobie ze światem i funkcjonowania w rodzinie. Nie radziłam sobie, ale dzięki temu mogłam skorzystać z takiego doświadczenia. Ja, postrzegana jako spełniona kobieta sukcesu, mogłam dać życie kobiecie, która ma liczne kompleksy - związane z jej przekwitaniem, z załamywaniem się kariery, z niepewnością o to, co będzie. Ja wiem, jak to jest. Przytyłam do tej roli osiem kilogramów.

Ale co znaczy, że sobie pani nie radziła?

- Byłam w tylu miejscach, że nie wiedziałam, gdzie jest moje. Nie ma to nic wspólnego z depresją, raczej z hipernadpobudliwością. Nie jestem Pilchem, nie umiem rozmawiać o takich doświadczeniach.

Artysta może przeżyć życie w kapciach i przed telewizorem?

- Nasze słabości to niewiarygodna pożywka twórcza. Wchodzimy w bagno cracku, alkoholu, marihuany i substancji psychoaktywnych, żeby mieć z czego konstruować postaci. To doskonałe alibi dla potrzeby uzyskania szybkiej odwagi, samoakceptacji. Daje pewność, że się jest innym, lepszym niż w rzeczywistości. Seksoholizm, pracoholizm, alkoholizm - te wszystkie uzależnienia, naiwne ucieczki wynikają z zagubienia się. Ze strachu, że nie będziemy mieli pieniędzy, że stracimy miłość, że się zestarzejemy.

Chciałabym myśleć, że czas istnieje tylko w ujęciu zegarowym. Żyć tak, żeby go nie czuć. Staram się. W końcu, jak pisał Gałczyński: "Do diabła. Ja gram na mocnych strunach. Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło".

Triumf nad czasem?

- Tłumiony pokorą lęku o jutro, ale jednak triumf. Staram się odrzucać dręczenie się upływającym czasem i żyć tak, jakby jutra nie było. Dziś jest ważne. Dziś muszę się wyspać, jeśli tego potrzebuję, napatrzeć w kochane oczy, popełnić głupstwo, zagrać spektakl życia. Wtedy, umierając, można powiedzieć życiu i tym, których kochasz: dzięki, to był czad.

Metryka nie ma znaczenia w życiu?

- Ma i nie ma. Ja dopiero teraz czuję, że się zaczynam.

Jak to rozumieć?

- Mam więcej czasu dla siebie. I będę babcią. To fantastyczne uczucie. Darmowa dopamina. Nie mam żadnych doświadczeń z roli babci. Ani zawodowych, ani życiowych. Nie mam się do czego odnieść. Moja mama nie znała swoich rodziców. Byli Niemcami. Prowadzili pod Warszawą gospodarstwo. Moja babcia zginęła w nieznanych okolicznościach w czasie powstania warszawskiego. Ojciec służył w niemieckiej armii, zdążył wyjechać do Niemiec, ale jego matka z dwójką jego córek nie zdążyła przekroczyć rosyjskiej granicy na zachodzie. Prababka wyrobiła im wszystkim papiery na nazwisko polskiej gosposi, która u nich pracowała. Moją mamę oddała do adopcji bezdzietnej rodzinie.

I o tym wszystkim dowiedziałam się niedawno. Mama nie przyznawała się, że jest Niemką. Jako 13-latka poszła do pracy w Dyrekcji Okręgowych Kolei Państwowych. Niemka w polskim urzędzie - wyobraża pani sobie, jak bardzo musiała się bać, że to się wyda? Jesteśmy ze sobą bardzo silnie związane. Moja mama, ja i moja córka.

Urodziła ją pani w wieku 23 lat. I nie wyszła za mąż.

- Życie bez ślubu było dla Krzysztofa i dla mnie manifestem sprzeciwu wobec tradycji i oczekiwaniom pokolenia naszych rodziców. Może miała to być pieczątka miłości bezwględnej, która nie potrzebuje papierów, dowodów ani ludzkich oczu, żeby być usankcjonowana. Dopiero teraz dojrzałam do tego, by ewentualnie powiedzieć Krzysztofowi, że go nie opuszczę aż do śmierci. No, chyba że w tej przysiędze cywilnej jest mowa o posłuszeństwie żony mężowi. Wtedy nie ma mowy.

Dla polskiego państwa jesteście obcymi sobie ludźmi.

- Nie zamierzamy ulegać jego oczekiwaniom i legalizować nasz związek, tylko czekamy, aż państwo sprosta naszym oczekiwaniom. To lepszy kierunek, bo państwo ma być dla nas, a nie my dla niego. Jeżeli dołączymy do tych ślubujących na przykład pod presją ekonomii czy kredytów, to sprzeniewierzymy się temu, w co wierzymy.

Wrócę jeszcze do Pilcha.

- Nie ma mowy. Niczego nie powiem. Chciałabym dzielić się swoimi doświadczeniami z ludźmi, bo na tym polega istota życia, ale nie mam odwagi.

Wstydzi się pani?

- Na szczęście już nie. Na jednym z pierwszych naszych spotkań Krystian Lupa powiedział do mnie: "Nie wstydź się. Nie usprawiedliwiaj się na każdym kroku. Wszystko, z czego jesteś zbudowana, jest ważne". Bycie artystą wymusza bycie innym. Próbujemy więc być innymi, mimo że nimi nie jesteśmy. Odbiwszy się od ściany doszłam do wniosku, że nie muszę używać żadnej maski. Ważne jest to, kim jesteś, a nie to, kim chcesz się stworzyć.

Kim chciała się pani stworzyć?

- Swoim wyobrażeniem. Silną, niezniszczalną "kobietą z żelaza", która niczego nie czuje, i której nikt nie zrani.

Nie zranił?

- Nie pamiętam. Ja raniłam z pewnością.

Jest pani zaliczana do grona "aktorów Lupy". Czytałam, że wasza relacja jest szczególna. Ojcowska?

- Relacja ojcowska? To raczej bóg ojciec niż ten, co utuli, nakarmi i zrozumie. Przy nim rozkosz skandalu jest gwarantowana, ale też rozwoju, zrozumienia i wzajemnego szacunku. To najcenniejsze w relacjach zawodowych. Podziwiam jego geniusz. Teatralny Geniusz.

A pani do czego chce prowokować widza?

- Do refleksji nad sobą. Do uczuć. Ci, którzy finansują teatry, nie mają o tym co mówię pojęcia. Aspekt intelektualny i duchowy naszej pracy jest poza nimi. Jeżeli przystaniemy na to, że teatr ma być rozrywką, komedią i farsą, w której nie ma miejsca na głębszą refleksję, to oznacza, że my, aktorzy, mamy się zgodzić na to, że jesteśmy formą. Ja się na to nie godzę, bo nie godzę się na odbieranie mi wolności twórczej i języka, jakim chcę mówić do widzów. Nie godzę się na odbieranie mi godności.

I co z tego, że się pani nie godzi? Będzie pani palić opony przed urzędem marszałkowskim?

- Teoretycznie jesteśmy silnym środowiskiem, co pokazał ogólnopolski protest przeciwko zdjęciu z programu Festiwalu Malta spektaklu "Golgota Picnic". Ale nasza siła nie przebija się do świadomości polityków. Wystąpienie nowej minister kultury w Sejmie było niczym scenka wyjęta z kabaretu. Kiedy ona zapowiadała politykę kontynuacji Zdrojewskiego i kładła wielki nacisk na bezpłatny dostęp do kultury, Donald Tusk jej w ogóle nie słuchał, tylko rozmawiał z ministrem Sikorskim. Albo wiedział, jakie ona ma plany, albo kultura go w ogóle nie interesowała. Może gdyby mówiła o piłce nożnej... Osoby, za którymi stoi polityka, podejmują inne decyzje w zależności od tego, czy są przed wyborami czy po wyborach. Żadnego szacunku do tego, co my robimy. Ale do czego mają mieć szacunek, jeśli nie oglądają spektakli?

Może im się po prostu nie podobają?

- Tak, ciągle od nich słyszymy: a może by zagrać coś w kostiumie? A może coś śmiesznego? A może by coś dla ludzi? Albo: "a pamięta pan Teatr Telewizji w latach 70.? To było takie fajne". I ci chodzący po urzędzie w spiczastych butach i gajurach mają o nas decydować? Jestem wdzięczna, że nie muszę tam klamkować i chylę czoła przed moimi kolegami, którzy w naszym imieniu próbują rozmawiać z urzędnikami. Nie muszę czapkować i słuchać np., że Krystianowi Lupie ostatnio spektakle nie wychodzą. Od urzędniczki, która nie była ani na "Poczekalni", ani na "Mieście snu".

"Dziwne miasto" - jak śpiewa Peszkówna. Nawet lobby intelektualne trzyma myśli na wstecznym biegu - żeby teatr był taki jak kiedyś. A nic już nie będzie jak kiedyś. Nie ma powrotu do "Kobry", kostiumu i do formy, jako jedynej wartości w teatrze.

A czym jest postęp w teatrze?

- Niepokornym nowym. Sprzeciwem. Obrazoburstwem, do którego trzeba używać nowoczesnego języka. I to działa.

Rzeczywiście, protestów przeciwko sztuce jest coraz więcej.

- Przeciwko sztuce protestują ci, którzy jej nie znają i nie rozumieją. Dzień przed prezentacją "Golgota Picnic" w Teatrze Polskim kilku panów w glanach przyszło do biura obsługi widzów, by kupić bilety na spektakl. Dowolny, ten, który graliśmy tego dnia. Podejrzewam, że nie z miłości do sztuki, bo nawet nie byli zorientowani, że bilety kupuje się w kasie. Raczej wybrali się na zwiad, by wiedzieć, gdzie następnego dnia będą rozrabiali. Mieliśmy informacje od policji, że to możliwe. Ale obejrzeli "Termopile polskie" w reżyserii Jana Klaty. Wyszli zszokowani, a na ich twarzach pracownicy z obsługi rozpoznali zauroczenie. Na drugi dzień, w trakcie protestu tylko stali w grupie protestujących. Być może ksiądz był na tyle postępowy, że nie zezwolił im na zadymę, ale ja wolę myśleć, że ten spektakl dobrze im zrobił.

Macie teraz premierę. Co potem? Jakieś postanowienia?

- Czas na postanowienia przychodzi pod koniec grudnia. Spisuję je co roku. I na 11 punktów odkreślam jeden. Poczucie winy, że nie zrealizowałam pozostałych, przechodzi na następny rok.

To nie jest straszne brać się za nowy rok z poczuciem winy za poprzedni?

- Nie, bo ostatecznie większość realizuję. Skończyć szkołę coachingu - odfajkowane. Zmienić styl prowadzenia rozmów - zrobione. Zacząć uczyć się angielskiego - zbieram się do tego.

Styl prowadzenia rozmów?

- Wcześniej chciałam powiedzieć, a nie dowiedzieć się. Dziś już nie zmieniam się w demona, który zawsze musi mieć rację. Raczej słucham, niż mówię.

Czy jakiś punkt powtarza się rok w rok?

- Oszczędzanie pieniędzy. I zdaje się, że nie nauczyłam tego mojej córki. W dzieciństwie, by wyrobić w niej odruch oszczędzania, dostawała ode mnie świnkę-skarbonkę. Bywało, że przychodziłam po nią do szkoły ze świnką w torebce i prosiłam, by ją rozwaliła, bo potrzebujemy pieniędzy na życie. Walnąć o bruk skarbonką przed sklepem było dla dziecka nie lada frajdą. No, a potem robiłyśmy zakupy. Niewiele się przez te lata zmieniło. Nie mam oszczędności. Ale już wiem, pod które pudełko będę w przyszłym roku wkładać dwie stówy co miesiąc.

Na zdjęciu: Ewa Skibińska w "Śnie nocy letniej".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji