Artykuły

Pociąg do Fredry

"EuroCity (Z Przemyśla do Przeszowy)" w reż. Andrzeja Łapickiego w Teatrze Polskim w Warszawie. Pisze Janusz R. Kowalczyk w Rzeczpospolitej.

Andrzej Łapicki zapowiedział w "Rzeczpospolitej" pożegnanie ze sceną. Uczynił to w sposób wyrafinowany, wystawiając "EuroCity".

Pod uwspółcześnionym tytułem kryje się dwuaktówka "Z Przemyśla do Przeszowy", ostatnia komedia, która wyszła spod pióra Aleksandra Fredry, niegrana od ponad stu lat.

Słynny komediopisarz był wielkim orędownikiem postępu, autorem memorandów o potrzebie zakładania dróg żelaznych w Galicji. Jego społecznikowskie zaangażowanie sprawiło, że akcję swojej sztuki umieścił na stacjach. Stworzył opowieść o grupie ludzi mniej lub bardziej przypadkowo zdanych na siebie podczas odbywania podróży koleją.

Łapicki sprawił, że błaha w gruncie rzeczy komedyjka o niestałości ludzkich charakterów stała się dla nas bliska i odkrywcza. Szczególnie w utyskiwaniach na tempo życia, za którym już wówczas trudno było nadążyć.

Staje się to przyczyną ciągłego rozkojarzenia i zagubienia bohaterów. Ubranych, co ciekawe, w stroje ukazujące całą gamę mód od przełomu poprzednich wieków do współczesności. Dzięki temu zabiegowi ich problemy stają się bardziej uniwersalne.

Humor Fredry reżyser wzbogacił znakomitym pomysłem. Kompozytor, postać grana przez Wiesława Gołasa, co pewien czas zapisuje nuty, których brzmienie sprawdza na puzonie. W finale złożą się one na słynny standard Glenna Millera "Chattanooga Choo Choo". Można w nim dostrzec onomatopeiczne odwzorowanie rytmu jazdy koleją parową.

Cała reszta jest nieustannym baletem wchodzących i wychodzących postaci. Krzyżują się ich języki: polski - z gwarowymi odmianami, czeski i francuski; mniej lub bardziej wiarygodne opowieści powracających z Paryża "światowców"; zaloty, schadzki i zerwania kilku par.

Całość jest opatrzona stemplem solidnej reżyserskiej roboty. Role aktorów, precyzyjnie nakreślone, zagrane zostały przez wszystkich z nerwem i właściwie podkreślanym dystansem do odtwarzanej postaci. Na afiszu gęsto od sławnych nazwisk, ale ja wypisuję jeszcze nieznane: Katarzyny Stanisławskiej, udanie debiutującej rolą podlotka, bynajmniej nie tak naiwnego, jak sądzi matka.

Maria Gordon-Smith, wdowa po pierwszym dyrektorze Teatru Polskiego Arnoldzie Szyfmanie, wręczyła po premierze nagrody jego imienia dwojgu aktorom: Ewie Gołębiowskiej-Makomaskiej i Marcinowi Jędrzejewskiemu. Dwa przejazdy InterCity na wybranej trasie, rozlosowywane wśród widzów, przypadły w udziale Maciejowi Prusowi. Wszystkim szczerze gratuluję. Nie umiem jednak ukryć serdecznego żalu, że obie, jakże sympatyczne okazje, usunęły w cień fakt, że tą premierą Andrzej Łapicki żegna się z teatrem. Obok kwiatów dla reżysera przydałoby się jakieś okazjonalne słowo od dyrekcji. Takt i dyskrecja - dobre jako wyróżnik wartościowych przedstawień Łapickiego - przy tak istotnej okazji nie wydały mi się niezbędne.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji