Aqua park
Szekspir zniesie wszystko (nie ma zresztą wyboru): także efektowny show, o którym długo przed premierą mówi się na mieście: szczury, woda, obsadowa ruletka. Motywy takich przedsięwzięć są jasne: osiągnąć sukces medialny i sprzedać bilety. Na całym świecie komercyjne sceny z powodzeniem uprawiają taki teatr, a publiczność wali drzwiami i oknami. Wybór "Hamleta" nie dziwi: najsłynniejszy dramat najsłynniejszego dramaturga znany jest z grubsza wszystkim, a sylwetka Hamleta z czaszką to wręcz ikona kultury.
Krzysztof Jasiński, jak przystało na młodego duchem, acz bogatego doświadczeniem buntownika teatru, bez kompleksów podszedł do tekstu obciążonego najrozmaitszymi interpretacjami. Raczej nie interesowały go dywagacje, czy Hamlet to bezwolny intelektualista, czy neurotyk obciążony kompleksem Edypa, melancholik sparaliżowany podłością świata czy artysta zmiażdżony przez historię. Najważniejsze było dynamiczne i efektowne przedstawienie fabuły.
Wszystko w tym "Hamlecie" zostało rozsądnie zaplanowane z myślą o tym, by olśnić: basen z podświetloną na zielono wodą otoczony z trzech stron przez publiczność (pochlapanie siedzących bliżej widzów to też atrakcja, nie mówiąc już, że w pewnym momencie jedna z osób zostaje stanowczo wyproszona z fotela, by w scenie teatru w teatrze dać miejsce Ofelii), zwodzony most-podest, który pozwala aktorom przejść przez scenę także suchą stopą, snujące się dymy, zraszacze zalewające Hamleta rzęsistymi strugami deszczu, projekcje hologramów, dobiegający z taśmy głos Ducha-Jerzego Treli. Intencją inscenizatora było wywołanie dreszczyku emocji i podekscytowanie widzów (czy też naruszenie ich poczucia bezpieczeństwa - oczywiście w rozsądnych granicach), stąd wędrujące po scenie tresowane szczury, aktorzy, którzy okrążając basen wręcz ocierają się o publiczność, Ofelia, która przedziera się przez rzędy rozdając widzom zioła i efektownie opuszcza miejsce akcji (i nasz łez padół) skacząc na równe nogi w wodną topiel. Napięcie widzów skutecznie podtrzymują sceny, w których aktorzy zeskakują z unoszącego się w górę podestu lub wspinają się po nim.
Samo dążenie do efektu nie jest niczym złym, gorzej, że w tak precyzyjnie zaplanowanej maszynce aktorzy zostali sprowadzeni do roli trybików. Trybików ważnych (wszak bez nich nie byłoby rozwoju akcji), ale jednak wyraźnie podporządkowanych technicznej maszynerii. Reżyser, wybierając przeważnie doświadczonych wykonawców i dając im zręcznie przykrojony tekst, wychodził z założenia, że zrobił co mógł, a teraz dramaturgiczny geniusz Szekspira i talenta aktorskie dokonają cudu, i całość ożyje. I ożyła, uwodząc widzów wdziękiem mechanicznego robota: bohaterowie Szekspira mają w sobie tyle prawdy co postaci z musicalu, a w pamięci widzów pozostają wizualne efekty i znane kwestie-bonmoty z tekstu "Hamleta".
Trudno mieć pretensje do aktorów, że grani przez nich bohaterowie w istocie niezbyt nas obchodzą. Wypełniając sobą ściśle określone ramy widowiska skupionego na stronie wizualnej, niewiele w sumie mieli do powiedzenia. Nie sposób mówić o prawdziwej pracy aktorskiej, jeżeli niemal każda postać jest obsadzona podwójnie i nigdy nie wiadomo, w jakiej konfiguracji przyjdzie zagrać daną scenę. W tego rodzaju przedsięwzięciu relacje między postaciami siłą rzeczy muszą być ustawione dosyć sztywno i jednoznacznie, z położeniem nacisku na formalne zabiegi czy wręcz grepsy. W efekcie każda postać jest do końca przewidywalna. Odkrywanie głębi i mozolne przekładanie ich na sceniczny efekt nie wchodzi w rachubę. Reżyser w nie miał zresztą takich ambicji. Wystarczyły mu znane nazwiska w obsadzie i celnie odmierzone efekty.
Co da się odczytać z takiego pomysłu na "Hamleta"? już pierwsze pojawienie się małżonków mówi wiele - Klaudiusz (Krzysztof Globisz lub Zbigniew Ruciński) i Gertruda (Anna Dymna lub Aldona Grochal) spleceni w uścisku, a po scenie chyżo drepczą szczury - ewidentna dekadencja, występna namiętność i brud moralny. W rozmowie z Hamletem (Radosław Krzyżowski i Krzysztof Zawadzki) Klaudiusz grzecznie tuszuje brutalność (to taki trochę mafioso, który stara się być miły, dopóki mu nie nadepnąć na odcisk). Swój chłop, który kieruje się prostą logiką: "Nie wchodź mi w drogę, bo skoro powiedziałem A, będę musiał powiedzieć B". Gertrudę od początku cechuje dziwny stupor, z czasem orientujemy się, że wynika on z nadużywania alkoholu (następny sygnał przejrzysty jak szkło: źle się dzieje w państwie duńskim). Hamlet to dość nieokreślony, nieco złośliwy młodzian, inteligentny i bystry, któremu dane jest przede wszystkim przeżyć traumatyczną inicjację w dorosłość: w potokach rzęsistego deszczu obcuje Duchem Ojca. Scena, rozegrana forte (klęczący w wodzie aktor musi przekrzyczeć szum zraszaczy), z projekcją obrazu na wodzie, głosem z taśmy i stroboskopem działa na zmysły, ale nie budzi grozy czy refleksji, raczej ekscytację.
Taki jest też cały spektakl, w którym każda z postaci ma jeden charakterystyczny rys i żadne niedopowiedzenia czy zagadki nie są potrzebne. Ofelia (Dominika Figurska lub Urszula Grabowska) jest, tak jak trzeba, piękna, niewinna i krucha - tym większe wrażenie robi jej desperacki skok. Poloniusz (Janusz Szydłowski lub Jerzy Święch) - to przepisowy bufon. W tym "Hamlecie" wszystko rozgrywa się w sferze zewnętrznej, skupia się na działaniach fizycznych (część monologu Klaudiusza wykrzykiwana jest przez aktora podczas przedzierania się po metalowej konstrukcji podniesionego podestu na drugą stronę sceny). Zupełnie farsowo potraktowani zostali Rosenkrantz (Łukasz Rybarski lub Janusz Stolarski) i Guildenstern (Dariusz Gnatowski): to dwa niewyszukane, żałośnie śmieszne typy, niezbyt lotne, ale też nie pozbawione minimum zdrowego rozsądku - gruby i chudy, Flip i Flap. Trudno sobie jednak wyobrazić, że ktoś tak wysublimowany jak Hamlet kiedyś z własnej woli chciał przebywać w ich towarzystwie. Skazując ich na śmierć królewicz duński zaiste wydaje się okrutną i złośliwą małpą (jak trafnie zauważył kiedyś w jednej z recenzji Tadeusz Boy-Żeleński).
Scena teatru w teatrze staje się okazją do kolejnych popisów: Aktor wygłaszający Prolog rapuje, Królowa Aktorka prezentuje przygotowanie baletowe i deklamuje z emfazą, akcentując przednio-językowo-zębowe "ł", a Król Aktor (Andrzej Kozak lub Edward Linde Lubaszenko) zaszczyca nas wzorcową recytacją. Najprawdziwiej brzmi odsłona z Grabarzami (jedyna, w której na scenie nie ma wody). Depcząc po podmokłym terenie i kopiąc grób, dwaj prostaczkowie (Franciszek Muła i Włodzimierz Jasiński) przerzucają się paradoksami na temat żywych i umarłych. Nie ma tu szarży, jest przeczucie nieuchronności śmierci i bezsensu ludzkich wysiłków oglądanych z perspektywy cmentarza. Inscenizator nie może jednak odmówić nam efektu: wyrzucone z grobu trzy czaszki wydobywają z półmroku pionowe światła trzech reflektorów.
Zamiłowanie do efektu przynosi nieraz niezamierzone skutki komiczne. Wodna maszyneria bulgocze i prycha, zraszacze nie zawsze wyłączają się precyzyjnie, chlupocząc wodą po zakończeniu sceny, co rozbija nastrój. Inscenizator nie zdecydował się, czy maskować techniczną stronę spektaklu (i budować perfekcyjną iluzję, o ile to w ogóle możliwe) czy też ogrywać widoczne "szwy" i teatralnie je wykorzystać. Efekty są połowiczne (także w zależności od miejsca usadowienia widza): część widowni widzi hologram z martwą Ofelią, część dostrzega w zamian, że podwodna studnia, w którą wskoczyła, błyskawicznie opróżniła się (i nie zatuszowały tego teatralne dymy).
Trudno też nie uśmiechnąć się pod nosem, gdy w finale Gertruda, Klaudiusz i Laertes w agonii dostojnie znikają ze sceny, by pozostawić puste pole dla ostatniego słowa Hamleta i zamykającej całość mrukliwej przemowy Fortynbrasa. Efektem chybionym od początku do końca jest przeraźliwie staroświeckie i pretensjonalne brzmienie elektronicznej muzyki Grzywacza.
W Krzysztofa Jasińskiego metodzie na "Hamleta" jest wprawdzie pewne szaleństwo, ale sens ogranicza się do żonglowania efektami. Ale publiczność i tak przyjdzie. A reszta niech pozostanie milczeniem...