Artykuły

Cierpliwa wilgoć

"Nie-Boska komedia" w reż. Jerzego Grzegorzewskiego z Teatru Narodowego na Festiwalu Dramaty Narodów w Krakowie. Pisze Paweł Głowacki w Dzienniku Polskim.

Za ich plecami - obojętność Wenecji. Nieustępliwa obojętność miasta podszytego gnijącymi algami. Czują ją wciąż i wciąż, w każdej chwili, bez ustanku. Obecność bez dziur. Obecność ciągła, niczym widmo światła. I nic nie da się zrobić. Nie można uciec, nie można zapomnieć, nie można odrzucić. Można ją tylko przyjąć.

Nieustępliwa obojętność Wenecji. Od początku tam jest, tam, z tyłu, najdalej, na krawędzi sceny i ostatnich kulis. Jeszcze zanim w drzwiach po lewej łysy demon mignie dwukrotnie, by w języku nie z tego świata dwukrotnie wyjęczeć temu światu niepojętą, mroczną prośbę: "Mag benak... Droga bez węży..." - miasto leżące na szarej tafli laguny, nie wiadomo od jak dawna jest już granicą jasności i mroków bez końca. I ono też pozostanie w ciszy po godzinnej teatralnej opowieści Jerzego Grzegorzewskiego.

Gdy umilknie drewniany młot, którym Pankracy przybija swą dłoń do poręczy fotela, gdy ostatnie słowa "Nie-Boskiej komedii", ów krzyk, co go Kościół katolicki Julianowi Apostacie przypisał ongiś, litery: "Galilaee, vicisti!" - "Jezusie, zwyciężyłeś!" - roztopią się już w finalnym zmierzchu teatralnym - wielki portret Wenecji wciąż będzie tam, z tyłu sceny wisiał. Niczym portret wrót wiodących stąd - tam, na drugą, ostatecznie drugą stronę. W ciszy po teatralnej opowieści zostaje oto wilgoć miasta podszytego gnijącymi algami. Wilgoć cierpliwa.

Dlaczego Grzegorzewski zapragnął, by na początku i na końcu swej wersji zapisanych przez Zygmunta Krasińskiego szaleństw ludzkich, mieć miasto wolno tonących cmentarzy i cisz gęstych jak listopadowe mgły na wyspie San Michele, gdzie pochowano Josifa Brodskiego, który w "Znaku wodnym" dotknął sedna Wenecji, bo dotknął jej wiecznej samotności? Może właśnie nieuchronną samotność wszelkiego początku i końca znalazł na dnie "Nie-Boskiej..."?

Zapisując szaleństwo świata, Krasiński pomieszał żywych z duchami białymi i czarnymi, połączył miejsca odległe, miejsca nie do połączenia, i w jedną opowieść, co się na onirycznej krawędzi wciąż kolebie, wrzucając zdarzenia z różnych lat, miesięcy i dni - dusił bądź rozciągał czas. Zapisał szaleńczą spiralę wiecznie ułomnych pragnień ludzkich, wiecznie niewystarczalnego ludzkiego myślenia o mechanizmach rządzących globem, wiecznie chromych pragnień zmiany świata na lepsze. Kazał zatańczyć rewolucji z reakcją, realności codziennych dni i poetyczności bycia artystą - kazał się wzajem w sobie przeglądać. Uczynił to wszystko w zawrotnej opowieści swej, ale i przemycił potwornie uczciwy spokój. Spokój człowieka, który nie ma, nie chce mieć tanich złudzeń. Spokój obserwatora, który pojął, że fiasko to sedno oddychania wszelkiego, sedno bycia tutaj.

Czy nieusuwalnej obecności miasta mogił, w których kości obracają się w wilgoć, nieusuwalnej obecności tamtej lepkiej ciszy laguny, Grzegorzewski w swym teatralnym seansie łaknął po to, by uwyraźnić ów potwornie uczciwy spokój braku złudzeń? W pierwszych taktach opowieści Pankracy Grzegorzewskiego przypomina, wręcz jest do fotela przykutym, sparaliżowanym, ślepym Hammem z "Końcówki" Samuela Becketta. Ślepy Hamm widział nieuchronność.

Co kilka coraz ciemniejszych oddechów zamierających ludzi, w stygnącym świecie Krasińskiego-Grzegorzewskiego słychać V Symfonię cis-moll Gustava Mahlera - tę samą, która brzmi w filmie Viscontiego "Śmierć w Wenecji", filmie według "Śmierci w Wenecji", którą Tomasz Mann napisał. Bohater tego umierania, bohater wsuwający się w niepojętą wilgoć, też widział nieuchronność. I już umiał być pogodzonym.

Krasiński, Beckett, Brodski, Tomasz Mann, Visconti... Jakie i jak bezlitosne gorycze Grzegorzewski między nimi przeprowadza w swej "Nie-Boskiej komedii", w tym jednym z ostatnich swych poematów scenicznych? Czego jeszcze - gdy w przyszłości znów przyjdzie mi myśleć o seansie, co był sednem krakowskiego festiwalu "Dramaty Narodów" - zacznę się lękać? Jakich Grzegorzewskiego scen, jakich goryczy, jakich i między kim a kim przejść przez Grzegorzewskiego nakreślonych? Z jakimi jeszcze portretami samotności nie uporam się bez ześlizgnięcia się w przerażenie?

Pytam. Tyle po godzinnej opowieści Grzegorzewskiego zostało. Aż tyle. Pytania puchnące, pytania coraz ciemniejsze, pytania jak sztylety dziurawiące brzuch. Ale przychodzą też pytania, po których opadają ręce. Właśnie obejrzałem w TV inną wersję klasyki, obejrzałem wyreżyserowanego przez Jana Klatę "Rewizora" Mikołaja Gogola. I pytam: Czy aż tak upadliśmy, że teatr najświeższy nikogo nie zmusza do zadawania żadnych pytań? Zostawmy sprawy warsztatowe, techniczne, profesjonalne. Czy poziom czytania klasyki musi dziś być poziomem jarmarcznej budy, w której bladzi harcownicy robią sobie jaja, na przykład - jak Klata

- z Gierka przy pomocy Gogola? Czemu dziś myślenie teatrem o świecie jest czkawką gazetowej publicystyki, a nie wyszeptywaniem sobie własnej intymności? Zostawiam to. Nie chcę Klatą babrać Grzegorzewskiego.

Ten mag, co się już rozpłynął w tylko jemu przeznaczonej wilgoci, "Nie-Boską...", jednym z ostatnich swych, sobie wyszeptanych wyznań, otworzył prośbą o drogę bez węży, prośbą wyjęczaną na tle przerażająco cierpliwej wilgoci Wenecji. I tyle. Zaiste, nie uchodzi babrać tego pamięcią o Gogolu jajcarsko obfajdanym Gierkiem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji