O...!
Gramofony z korbką pojawiły się na przełomie XIX i XX wieku. Mariusz Treliński, reżyser warszawskiego spektaklu, włożył w ręce Leńskiego ten dekoracyjny sprzęt, przesuwając tym samym akcję o ładnych kilkadziesiąt lat w przód. Ot, raczej "Letnicy" niż (nawet) "Miesiąc na wsi"... A nie jest to jedyna zmiana w rozłożeniu akcentów tego przedstawienia. Z Teatru Wielkiego rozczarowani wyszli zapewne ci, dla których "Eugeniusz Oniegin" Czajkowskiego jawił się jako kwintesencja stereotypowo pojętej "rosyjskości", z nieodłącznym samowarem na gościnnym stole, z błyszczącymi mosiężnymi rondlami, pełnymi smażących się konfitur, z wiśniowym sadem i białymi brzozami w tle. Z tego wszystkiego ostały się tylko brzozy. "Oniegin" Trelińskiego (taką formę tytułu wybrał przed premierą reżyser) mógł za to liczyć na zachwyt "progresywistów", spodziewających się, że za nowym rozwiązaniem scenicznym doskonale znanego dramatu pójdzie nowatorskie odczytanie jego treści. Sugestywny i efektowny spektakl w Operze Narodowej oczekiwania te spełnia w niewielkim stopniu.
Reżyserski punkt wyjścia jest zresztą ciekawy: "sceny liryczne" Czajkowskiego byłyby opowieścią o porzuconym raju, utraconej niewinności, przekleństwie dotykającym człowieka, który wpierw odrzucił ofiarowane mu uczucie, potem zdeptał przyjaźń, by wkrótce dojść do słusznego skądinąd przekonania, że przegrał życie. Być może nadmiernie upraszczam myśl przewodnią spektaklu, na swe usprawiedliwienie mając tylko przemyślenia Mariusza Trelińskiego z wywiadu w "Polityce", przedrukowanego w programie przedstawienia. Rzecz jednak nie w tym, czy jest to koncepcja słuszna, czy nie (bo bezdyskusyjnie jest), lecz jakimi sposobami reżyser osiąga założony efekt: co zyskuje, co traci.
Nigdy nie byłem zwolennikiem kładzenia łopatą do głowy nawet najsłuszniejszych tez; wysoko oceniam te inscenizacje, które zmuszają widza do odrobiny samodzielności w wyciąganiu wniosków na podstawie relacji, w jakich pozostają wobec siebie sceniczne postaci. Gdy takie relacje nie istnieją niemal zupełnie, teza dana jest z góry i każda następna część spektaklu uzasadnia ją w sposób tyleż konsekwentny, co sztampowy, niezależnie od mnogości zastosowanych środków. To, co najistotniejsze, powinno rodzić się w głowie widza w trakcie oglądania spektaklu, a nie lektury książeczki programowej przedstawienia, gdzie z godną uznania dokładnością objaśnia się w streszczeniu opery, co właściwie reżyser miał na myśli. A skoro przedstawienie wymaga werbalnego wsparcia, nie tłumaczy się samo przez się i jest zwichnięte już w samych założeniach programowych.
Mówić o "plakatowości" warszawskiego "Oniegina", to niedoszacować skali przedsięwzięcia: powstał nie plakat, lecz billboard, co jest oczywiście znamieniem czasów, ale niekoniecznie trzeba się z tego cieszyć. Naprawdę, nie ma co żałować samowara i "bieriozki" - nie one przecież mówią o pobudkach działań bohaterów, należałoby jednak raczej owe działania uzasadnić, niż uciekać się do tłumaczenia scenicznych poczynań... wizjami bohaterki. Albo natrętnie komentować nieuchronność popełnianych błędów milczącą a stałą obecnością niedookreślonego O*** - zaawansowanego wiekiem porte-parole tytułowego bohatera. Jego nużące sceniczne istnienie przez cały niemal spektakl nie wnosi wiele nowego w rozumienie dusznego pomieszania Oniegina, mimo że kreujący tę rolę aktor, zdaniem reżysera "(...) potrafi użyć swego ciała jak instrumentu muzycznego i w sposób niesłychanie precyzyjny wyrazić wszelkie emocje, mieszcząc się w rygorach partytury". W spektaklu Trelińskiego ten akurat instrument brzmiał monotonnie i fałszywie.
Co zatem zostaje w pamięci? Z pewnością nie będzie to banalna w swej oczywistości idea przedstawienia, a kilka scen rozwiązanych plastycznie może irytująco efekciarsko, za to sugestywnie: krwistoczerwona jabłonka z pierwszego aktu, bal u Łarinych (ze szczurami niczym z "Dziadka do orzechów" i postaciami-w kostiumach przywodzących na myśl raczej "Damę pikową"). No i śpiewacy: Mariusz Kwiecień w partii tytułowej - niespełna trzydziestoletni baryton na pewno zasługuje na dużą karierę, jaka już staje się jego udziałem (wywiad z artystą w numerze 6/2002): głos wyrównany w całej skali, przy tym prowadzony bardzo pewnie, dobrze świadczy o szkole wokalnej Kwietnia. "Wypuszczenie" kilku fraz w finale pierwszego obrazu trzeciego aktu nie psuje dobrego wrażenia całości występu. Świetnym postaciowo (lecz nie tak świetnym wokalnie) Leńskim był Adam Zdunikowski. W roli Olgi pięknie wypadła Anna Lubańska, którą trzeba pochwalić i za urodę brzmienia ciemnego, nasyconego mezzosopranu, i za stworzenie tak atrakcyjnej scenicznie postaci, pełnej zalotnego wdzięku. Jekatierina Sołowjowa jest z całą pewnością piękną młodą kobietą, uosabiającą ideał współczesnej Tatiany. W pochwałach jej głosu byłbym bardziej wstrzemięźliwy: nad wyraz piękne piana i niezbyt przyjemne, nieco skrzekliwe brzmienie zbyt wysilonego forte to dwie strony medalu. Sołowjowa jest jeszcze bardzo młodą artystką i niedobre nawyki wokalne można chyba wykorzenić. Pozostaje mieć nadzieję, że warszawskie występy tej utalentowanej śpiewaczki stanowią kolejny istotny etap w jej artystycznym rozwoju. W roli niani wystąpiła Krystyna Szostek-Radkowa. To piękny przykład pożytecznej, artystycznej obecności wybitnych śpiewaków starszej generacji, a zarazem wzór właściwego gospodarowania głosem w rozkwicie kariery. Nie można tego niestety napisać o Joannie Cortes, dla której mała mezzosopranowa rola wdowy Łariny pozostaje chyba na granicy obecnych możliwości wokalnych - obym się mylił, na pewno jednak radziłbym pani Cortes dłużej odpoczywać między poszczególnymi występami. Krzysztof Szmyt był wokalnie nienagannym Triquetem i chyba nie przeszkadzało mu bardziej niż zwykle groteskowe ustawienie tej postaci. Epizodyczną, choć ważną i bardzo efektowną partią Griemina debiutował z wielkim sukcesem na scenie Teatru Wielkiego młody bas Rafał Siwek: warto zapamiętać to nazwisko. Rotmistrzem był Czesław Gałka, Zarieckim Robert Dymowski (wolałbym, by w następnych przedstawieniach postarał się tych kilka fraz zaśpiewać nieco czyściej). Orkiestra pod kierownictwem Jacka Kaspszyka grała operę Czajkowskiego nieco "po rostropowiczowsku", rozlewnie i spokojnie, z reguły nie forsując nadmiernie temp: spowolniona akcja sceniczna znajdowała adekwatny wyraz w muzyce.
Dziwny spektakl. Albo to my jesteśmy dziwni. Albo rację ma Treliński, mówiąc do nas powoli, głośno i wyraźnie, dużymi literami, abyśmy na pewno wszystko zrozumieli. Może i zrozumiemy, bo też naprawdę nie jest tego przesadnie dużo do rozumienia. Choć nie są to, rzecz jasna, problemy łatwe do rozwiązania.