Artykuły

Śmiech, czyli ulga

JAK SIĘ ZDAJE, cena śmiechu - beztroskiego, acz nie bezmyślnego - podskoczyła ostatnio dość wyraźnie w teatralnych notowaniach. I nie trzeba było być nazbyt przenikliwym prorokiem, aby właśnie taką hossę przewidzieć. Czego może oczekiwać dziś widz zasiadający w teatralnym krześle, po całym dniu nielekkiego życia? Jeszcze niedawno szukałby głównie okazji do zastępczego odreagowania stresów: aluzji, parabol, prawd odważnych, tak długo zakazywanych. Ale dziś, w powodzi zaufania do nowych rządzących, teatr może się wreszcie poczuć zwolniony z funkcji kompensacyjnych. Czemu więc ma służyć? Ano, rozrywce przede wszystkim. Takie jest podstawowe zadanie sztuki scenicznej na całym świecie, dopiero na dalszych miejscach idą potrzeby bardziej sublimowane. Ale rozrywce nie najgłupszej - od tego są inne media (wideo) także u nas; rozrywce choćby odrobinę dystyngowanej. Na jakimś poziomie.

Z klasą śmiechu bywało u nas i bywa różnie; dziedzinę tę puszczono przecież na żywioł, i to żywioł bardzo prymitywny. Można odnieść chwilami wrażenie, że w zalewie łatwizny twórcy wręcz pogubili elementarne rozeznanie, co do możliwości percepcyjnych swoich odbiorców. Nie bez zażenowania wysłuchiwałem ostatnio w prapremierowym przedstawieniu "Casanovy" Jerzego Żurka - jednej z najbardziej udanych komedii polskich ostatniego czasu - kilku wulgarnych, tanich dowcipów, których w druku nie było; dopisał je autor już w toku prób. Tak bardzo nie ufał widowni, że psuł i spłaszczał - w imię rechotu - własny utwór! Zapewne przyjął za miernik tę codzienność sceniczną, w której gorszy towar wypiera lepszy, a przedstawienia inteligentne, pomyślane i finezyjne - jak "Zimy żal" Jeremiego Przybory i Magdy Umer z repertuaru Teatru Rampa - brane są niemal za objawienie i cud Boski, za idealny wyjątek, który potwierdza tylko bezwzględną "rynkową" regułę.

A tymczasem, gdyby tak posprawdzać, to może jednak okazałoby się, iż rechotliwi jakoby odbiorcy dość już mają tandety? I wcale nie byliby niewdzięcznymi widzami rozrywki nieco lepszego lotu?

PRASKA LEKCJA

Jiri Suchy, krępy, w okularach, z krótko ostrzyżonymi, siwymi włosami przypomina prowincjonalnego nauczyciela; Jitka Molavcova w clownowskich buciorach, z szerokim, ufnym uśmiechem i blond grzywką spadającą na oczy jawi się jak wcielenie niezgulstwa, kanciastości. Obydwoje nie mają w sobie niczego błyszczącego. Błyszczący jest jedynie ich kunszt, ich leciusieńkie, płynne przechodzenie z tej pozornej szarości do najtrudniejszych, estradowych zadań. Wrocławska widownia XI Przeglądu Piosenki Aktorskiej w pełnym zauroczeniu obserwowała przebogaty show przygotowany najskromniejszymi środkami: bez techniki, przepychu, łomotu. Na malutkiej, zagraconej scenie, na tle mini-orkiestry i dość niepotrzebnej grupy girls istnieli tylko Suchy i Molavcova: mistrzowie, jakich mało na estradach świata.

Ich spektakl przywieziony do Wrocławia z praskiego Teatru Semafor był nade wszystko wielką pochwałą starej sztuki rozrywkowej. Zawierał skecze: drobiazgowo opracowane, idealnie zestrojone, z bezbłędnymi pointami. Zawierał piosenki: pogodne, radosne; były także parodie i cała seria kapitalnych gagów muzycznych. Były monologi: sążniste i tak czytelne, że niwelujące barierę językową. Pozornie nic nie spajało tego składankowego przedstawienia, pozornie tylko. Maestria poszczególnych numerów prędko wywindowała temperaturę odbioru, czescy aktorzy znakomicie nawiązywali kontakt z publicznością. I w tej gorącej atmosferze pojedyncze, mącące zabawę sygnały inscenizacyjne (sceneria kuchni - biednej, choć przyprawionej na groteskowo, kilka gorzkich nutek w jego słowach, kontrastujących z jej naiwnością) układały się precyzyjnie w delikatną, nostalgiczną klamrę. Tematem praskiego spektaklu stawało się marzenie o beztroskim świecie czystej rozrywki, czystego kunsztu, czystego śmiechu. Marzenie doskonale zrozumiałe i bliskie widzom polskim, nie puszczającym aktorów ze sceny długo po finale.

Jeszcze jedno fascynujące było w tej praskiej lekcji: skromność. W grze Suchego i Molavcowej nie było nic z tej buty naszych artystów - estradowych, komediowych, dramatycznych zresztą też - którzy uwielbiają na marginesie występu demonstrować samozachwyt: patrzcie, jaki jestem genialny. Czescy twórcy, którzy rzeczywiście mieliby się czym poszczycić, woleli szlachetniejszą, godniejszą postawę: rzetelnych sług publiczności. I za to też zostali nagrodzeni nie kończącym się aplauzem.

ŚMIECH KOMPENSACYJNY

Występ praskiego Teatru Semafor był artystycznym zwieńczeniem XI Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Przyćmił konkurs (bardzo słabiutki, jeżeli sądzić z koncertu laureatów) i przyćmił też Galę - nowy spektakl Andrzeja Strzeleckiego "Czerwony stoliczek", który parę tygodni po festiwalu wszedł do repertuaru Teatru Rampa.

Dziwny to spektakl i bardzo ambiwalentne uczucia wywołujący. Już sam pomysł kabaretowego opowiedzenia dziejów powojennej Polski przy pomocy... wierszy dla dzieci Jana Brzechwy wydaje się tak karkołomny, że za sukces wypada uznać doprowadzenie go do skutku. Inwencja inscenizatorska Strzeleckiego święci tu pełny triumf: najniewinniejsze wierszyki poprzez dalekie skojarzenia i wyrazistość interpretacji aktorskiej zmienia w celną i bolesną drwinę. Spektakl jest - jak zwykle w tym zespole - znakomicie śpiewany (przygotowanie wokalne Juliusz Loranc), świetnie oprawiony ruchowo (Janusz Józefowicz) wykonany w sposób bezkonkurencyjny na krajowym rynku. Nie zawodzą też goście - choćby Michał Bajor w innym niż zwykle emploi - w brawurowo groteskowej piosence o zaspanym strażaku. Zalet jest wiele. Aliści...

Wątpliwości budzi właściwie wszystko to, co nie jest przewrotną reinterpretacją Brzechwy, lecz, nazwijmy to tak, satyrą bezpośrednią. Więc cała galeria wyświetlanych nad głowami wykonawców portretów byłych prominentów - oraz ich karykaturalne przedłużenia aktorskie: skrzekliwy głos Gomułki, miny Gierka (przy całej fenomenalnej mimice Stanisława Tyma), gorące pocałunki towarzyszy z bratnich partii, itd. To, co miało być informacyjną podpórką, pomocą dla widowni w rozszyfrowywaniu skojarzeń, chwilami przytłacza cały spektakl. I przekształca się bądź w tępo dosłowne kopanie leżących, bądź - co chyba gorsze - w równie dosłowną apoteozę nowego. W ostatnich piosenkach na ekranie ukazują się Wałęsa, Okrągły Stół, Mazowiecki i orzeł w koronie; aż dziw, że widownia nie zrywa się z miejsc.

Zrozumiałe, że śmiech tak długo reglamentowany musi dziś nieść w sobie pierwiastki kompensacyjne. (Jest to notabene broń odwetowa nader skuteczna: bodaj nigdy generał Jaruzelski nie oberwał za stan wojenny tak dotkliwie jak niewinną z pozoru pi­ senką o wojnie grzybów z muchami, ilustrowaną odpowiednim zestawem zdjęć dzielnych żołnierzyków). Śmiech kompensacyjny kryje w sobie jednak spore niebezpieczeństwa: groźbę łatwej dewaluacji, obsunięcia się w taniość. Granica między kabaretowym kłuciem a satyrą dworską bywa zatarta; Strzelecki w tym przedstawieniu balansuje na tej granicy, nie do końca utrzymując równowagę.

NIEZAWODNY

Aleksander Fredro dobrych parę sezonów nie cieszył się wzięciem teatru.

Jeśli go grywano, to chyłkiem, na szkolnych popołudniówkach. Nie ma się czemu dziwić: z Fredry nijak śmiechu kompensacyjnego nie dało się wycisnąć. Dziś największy polski komediopisarz jakby wraca do łask. Parę udanych inscenizacji pojawiło się ostatnio: w Gdańsku "Mąż i żona" w reżyserii Jerzego Łapińskiego (żeby tylko męska część obsady tak upiornie nie szarżowała), w Toruniu rzadko grane jednoaktówki "Pierwsza lepsza" i "Jestem zabójcą" (reż. Piotr Cieplak - debiut!), wreszcie w Poznaniu, w Teatrze Nowym - "Damy i huzary".

W poznańskim przedstawieniu Janusza Nyczaka chodzi tylko o śmiech - beztroski i bezpodtekstowy. Reżyser nie stosuje żadnej stylizacji, żadnych chwytów formalnych, nie próbuje też Fredry dodatkowo uatrakcyjniać. Wyłuskuje przede wszystkim intrygę, a raczej sieć śmiesznych intryżek, którymi zaborcze baby wojują z zatwardziałymi kawalerami i każe aktorom Teatru Nowego pokazywać te intrygi całkiem współczesnymi środkami z dzisiejszym poczuciem humoru i możliwie leciutko, idealnie odważając na reżyserskich szalach piórkową wagę tej krotochwili. Odsentymentalnia parę amantów dodając im śmiesznostek. Całość umieszcza w przestrzeni scenicznej nie kryjącej swej konwencjonal-ności (scenografia Aleksandry Semenowicz). Reszty dokonują aktorzy sami bawiąc się swoimi rolami, reszty dokonuje nie starzejący się humor Fredry: precyzyjny, wyzbyty wulgarności, niezawodny.

Oby takich przedstawień było więcej. Z pewnością będzie rosło na nie zapotrzebowanie - skoro można się już śmiać z ulgą, nie przez zaciśnięte gardło, nie z wściekłością, odreagowując. Być może pojawia się przed nami poważna szansa odbudowy pewnej klasy rozrywki, pewnej kultury śmiechu mocno nadwerężonej przez tyloletnie, knajackie rechoty. Ale prawie wszystko zależy tu od tego, czy widz utrzyma przez czas dłuższy tę zauważalną dziś często pogodę ducha - i czy teatr do tego nastroju będzie się umiał dostroić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji