Artykuły

Jan Sebestian Peszek

Trzydzieści lat temu pisałem na tych samych Dialogowych łamach felieton o Peszku i dzisiaj mam ochotę znów wrócić do Peszka. Wtedy miał lat plus minus czterdzieści. Dziś, jak łatwo policzyć, ma już siedemdziesiątkę. Z aktora, który wtedy wciąż jeszcze zdobywał kolejne szczyty, stał się spełnionym seniorem, mistrzem, arcydziełem gatunku. Spokojnie mógłby oddać się pracy w ogródku, robieniu nalewek i pokazywaniu wnukom zdjęć z dawnych premier. Mógłby, gdyby nie wewnętrzny motorek, który każe mu biec wciąż naprzód, po drodze zmieniać kierunki, zapuszczać się w nowe rejony, zaglądać tam, gdzie każdy w jego wieku i z jego pozycją bałby się włożyć mały palec - pisze w "Dialogu" Tadeusz Nyczek.

Już nie wygląda tak młodo, jak jeszcze kilkanaście lat temu. Zmarszczki pogryzły mu twarz, ubyło włosów. A przecież kiedy na niego patrzę, jak przebiega sceny i ekrany, kiedy z nim rozmawiam (już nie tak często jak ongiś, po prostu za nim nie nadążam), odnoszę wrażenie, że jest najmłodszym aktorem, jakiego znam. Wciąż jest głodny. Nie tylko grania, co zrozumiałe. Peszek jest głodny wszystkiego. Bycia z rodziną i bycia ze swoimi studentami, poznawania świata, wdawania się w nieprzewidziane przygody sceniczne i niesceniczne, spotykania ludzi, których warto poznać, żeby coś z nimi wspólnie przeżyć. Swoje pokolenie zostawił dawno gdzieś z tyłu, niech się bawi w przymierzanie do wieczności. Jego to nie interesuje, woli być możliwie wszędzie, gdzie zanosi się na coś ciekawego. Kiedyś zrobił spektakl w Japonii, niedawno uczył się karate w chińskim klasztorze Shaolin. Szukajcie Peszka tam, gdzie kombinują ludzie młodsi od jego dzieci. Czasem spotkacie go przy reżyserskim stoliku.

Jest aktorem, dla którego ciało zawsze było czymś więcej niż tylko funkcjonalnym wykonawcą intelektualnych i emocjonalnych poleceń. I chyba nawet czymś więcej niż ostatnim kostiumem, który pozostaje aktorowi po zdjęciu z siebie wszystkich szytych ciuchów. Jest perfekcyjnie nastrojonym instrumentem do wygrywania każdej melodii, wyzbytym pruderii i naturalnych u aktora odruchów ukrywania nieczystych tonów. Jak wiadomo, aktorstwo to tylko artystyczne zintensyfikowanie wrodzonego instynktu gry towarzyszącego ssakom od narodzin do Śmierci.

Język ludzkiego ciała, jak język ciała kota czy wilka, nie kłamie nigdy, kłamią najwyżej ludzkie słowa. W teatrze ciało, które musi powtarzać wyuczone gesty, często wpada w pułapki bezwiednego kłamstwa i trzeba je dopiero nauczyć niekłamania. Peszek, po latach uprawiania aktorstwa często wykraczającego poza konwencjonalne role dramatyczne, przyzwyczaił swoje ciało do wchodzenia z nim na scenę jak do własnego domu, gdzie w przedpokoju zdejmuje się buty i zakłada kapcie. Może dlatego tak łatwo mu przychodzi bezpośredni dialog z widownią. Bywa, że raz doznana trauma, na przykład upokarzającego wstydu związanego z nagością, otworzy coś w człowieku na całe życie. Dziś, kiedy co trzeci aktor dowolnej płci majta po scenie, czym tam ma, goły Peszek nikogo nie dziwi, a przecież początki były żałosne. Otóż Peszek, skromny naonczas młody aktor prowincjonalny, pojechał w 1972 z awangardowym zespołem muzycznym MW2 Kaczyńskiego-Schaeffera do Londynu na festiwal ICES, co się wykłada, bo rzecz w Polsce mało znana, jako International Carnival of Experimental Sound. To były czasy radosnej kontestacji obyczajowej, święto wolności płci, które dzisiejszych tropicieli ideologii gender przyprawiałoby o nieustające zawały. Nagości wiecznie młoda witaj, jak powiedziałby Gombrowicz, który publikując parę lat wcześniej "Operetkę", taki rozwój wypadków profetycznie przeczuł. Peszek, zawsze ciekaw, co w trawie piszczy, znalazł się w wesołym międzynarodowym gronie festiwalowiczów, którzy podjęli hasło rozebrania się do goła w ramach zamanifestowania wolności twórczej. Jeden Peszek został w majtkach. Do dziś nie może sobie tego zapomnieć, ale też od tamtego czasu nie ma problemu z publiczną nagością i licznym widowniom znany jest z bezpruderyjności.

Rozbierali go choćby Mariusz Treliński i Janusz Zaorski (ci w filmie), Krystian Lupa, Mikołaj Grabowski, Wojtek Klemm, Jerzy Grzegorzewski czy Henryk Tomaszewski (w teatrze). Nigdy dla efektu, zawsze w sprawie.

Sam przyznaje - nie byłoby Peszka bez Schaeffera. Nie byłoby go także bez Gombrowicza, przynajmniej tego, który był - jest - tworzywem licznych przedstawień Mikołaja Grabowskiego z udziałem Jana P. Grabowski stał się zresztą dobrym duchem całej rodziny Peszków od czasu, gdy Jan, starszy nieco, wciągnął go, jeszcze studenta szkoły teatralnej, do współpracy ze wspomnianym MW2; tak zaczęła się ich wieloletnia kariera jako "aktorów instrumentalnych". Do dziś uważam, że choć inni wyborni artyści w tej długiej pospólnej szeferiadzie także brali udział, właśnie starszy z braci Grabowskich (bo i młodszy, Andrzej, tam grywał) stał się obok Peszka najlepszym aktorem Schaefferowskim. A maszyneria szeferyzmu była szczególnie skomplikowana. Granie siebie, ale i granie na sobie; ironiczna autoanaliza własnej obecności scenicznej; konieczność przytomnej improwizacji; dowodzenie, że każdy temat - choćby jedzenie jabłka - to proces ściśle artystyczny, bo w teatrze wszystko jest sztuką; oto Schaeffer właśnie.

Pewnie ani Schaeffer, ani Peszek nie przewidywali, jaki skutek będzie miało wzięcie na warsztat przez trzydziestodwuletniego wówczas aktora skromnego monodramu pod dziwacznym tytułem "Scenariusz dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego". Był rok 1976. Upłynie trzydzieści osiem lat i Peszek, rzekomo nieistniejący, a przecież jak najbardziej możliwy aktor instrumentalny będzie nadal objeżdżał z tym monodramem liczne sceny świata. Widziałem "Scenariusz..." sześć, może osiem razy na przestrzeni dwudziestu paru lat. Ostatnio w kwietniu tego roku. Jedyna zauważalna różnica: Peszek gra go coraz lżej. Jakby tylko dotykał słów i gestów, które same, pod niewidoczną kontrolą prestidigitatora, układają się w opowieść o ulotnym cudzie aktorskiej profesji.

Oczywiście Peszek nie przestał być aktorem bardziej konwencjonalnego repertuaru. Gra dużo. Mówią, że za dużo. Nierzadko schodzi z wyższych pięter na parter i występuje w jakichś wątpliwych serialach, drugorzędnych filmach, niekoniecznych przedstawieniach. Ba, i na dubbingi do kreskówek ochoczo się godzi. Po co ci to, powiadają, czasem głośno, czasem w myślach, przyjaciele, wykończysz się. Nie wykańcza się. Odpowiada, że ma po dziadku końskie zdrowie. Faktycznie ma. Jeździ bez wytchnienia po Polsce i świecie, inny trzy razy padłby po drodze. Kiedyś miałem pomysł napisać jego biografię. Jacyś dwudziestoletni piłkarze i piosenkarki mają ich po kilka, a on, jeden z największych polskich aktorów nie tylko naszych czasów, nie ma żadnej. Próbowałem, nie dało się. Nie ma jak się z nim umówić, wciąż jest gdzie indziej. Aż pewnego dnia odkryłem, że nigdy go nie ogarnę. Jest go za dużo, mojego życia by nie starczyło, żeby jeszcze raz pójść Peszkowymi śladami od przedszkolaka po dziadka.

Była jeszcze jedna przyczyna. Myślałem, że każdy aktor, który się dowie o projekcie napisania książki o nim, zrobi wszystko, żeby pomóc, wyjść naprzeciw. Aktor ma przecież jedno życie i poza ludzką pamięcią o jego istnieniu tylko takie rzeczy po nim pozostają. A Peszek wcale nie ułatwiał. Nawet dawał do zrozumienia, że niespecjalnie go to podnieca. Kolekcjonowanie recenzji czy wywiadów? Prowadzenie rachunku ról? Nie miał takiego zwyczaju Jakby w to papierowe utrwalanie nie bardzo wierzył. Bo aktor właśnie istnieje na tyle, na ile coś robi tu i teraz, i na ile ktoś go w tym momencie usłyszy, zobaczy, przeżyje jego obecność. Reszta to zawracanie głowy.

Dopiero wtedy naprawdę zrozumiałem, dlaczego nie robi przystanków w swoim szalonym biegu. Ten bieg ma tylko jeden przystanek, końcowy.

A jednak na siedemdziesiąte urodziny podjął próbę scenicznej opowieści o sobie. Tyle że w swoim stylu: przekorną, ironiczną, paradoksalną. Zrealizował ją przy koncepcyjno-reżyserskiej współpracy z Cezarym Tomaszewskim, muzykiem i performerem. Spektakl-performans nosi tytuł "Dośpiewanie. Autobiografia".Wybrane wydarzenia z życia referuje Peszek w takt "Wariacji Goldbergowskich" Jana Sebastiana Bacha w sławnym wykonaniu Glenna Goulda. Ale jako narrator mało co słowami opowiada. Puszcza kolorowe baloniki, obcałowuje mikrofon, brzdąka na plastikowych strunach naciągniętych w rogu sceny, rzuca mokrą szmatą, naciąga widownię na pieniądze, rysuje kredą pięcioramienną gwiazdę, rozbiera się do majtek, zapala ogień w wiaderku. Ale i tak kto chce, ten w lot łapie, w czym rzecz. A jak kto bardziej ciekaw, może poczytać w programie autorskie fragmenty życiorysu i obejrzeć archiwalne zdjęcia. W ostatniej odsłonie Peszek siada na krzesełku, po obu stronach ustawia portrety Bacha i Goulda; Jakby chciał powiedzieć: otom ja, komediant wśród geniuszy. Kiedyś była Sztuka, nam zostały sztuczki. Ale można to też rozumieć inaczej. Choćby po gombrowiczowsku. Tam, proszę, Oni, a przecież wśród nich ja. Skoro oni Wielcy, to może i ja przy nich też Wielki. Oni byli, ja jestem. Poniedziałek Ja. Wtorek Ja. Środa Ja. Czwartek Ja.

Coś w tym jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji