Artykuły

Bajka dla widzów od 6 do 106 lat

- Uparłam się, że w spektaklu muszą być lalki. Ilekroć pojawiam się na własnych premierach, to nigdy ich nie ma. A nawet jeśli są, to aktorzy noszą je pod pachą, grają sobą, a lalka jest z boku. Boli mnie to, że w teatrze lalek nie ma lalek. A przecież to siła tego teatru! - mówi Marta Guśniowska przed premierą swojej bajki "A niech to Gęś kopnie!" w Teatrze Animacji w Poznaniu.

W piątek w Teatrze Animacji premiera "A niech to Gęś kopnie!" Marty Guśniowskiej. Szykuje się debiut podwójny: prapremiera tekstu i Marta Guśniowska po raz pierwszy w roli reżysera.

Monika Nawrocka-Leśnik: Dokładnie dziewięć lat temu zadebiutowała Pani w Teatrze Animacji jako dramaturg. Niebawem, po raz pierwszy, wystąpi w nim w roli reżyserki...

Marta Guśniowska: Dziwnie się z tym czuję, bo zawsze mi się wydawało, że jak już się zadebiutuje, to potem człowiek się tak nie denerwuje. Myliłam się jednak, bo jestem pełna emocji i swego rodzaju obaw. Z drugiej strony, czuję się o tyle bezpiecznie i dobrze, że to jest właśnie Teatr Animacji, w którym już debiutowałam jako dramaturg. Denerwuję się, bo nie wiem czy widzom spodoba się moja wizja reżyserska, ale z drugiej strony aktorzy, z którymi współpracuję to moi dobrzy znajomi i wiem, że jeżeli nawet coś nie wychodzi, to nie dlatego, że ktoś robi coś na złość, czy w poprzek, bo chce na przykład udowodnić młodej, że czegoś tam nie umie...

To jest ten moment czy ten tekst? Dlaczego akurat teraz zdecydowała się Pani podjąć to wyzwanie?

- Myślę, że to ten moment. Poza tym, całkiem niedawno nieoceniona - dziś już śp. Hania Baltyn, zapytała mnie na bielskim festiwalu "Ile ty masz właściwie lat?". Powiedziałam jej, że 35, a ona na to, że jak chcę spróbować jeszcze czegoś innego, nowego, to najlepiej właśnie teraz. Na tym samym festiwalu rozmawiałam też z dyrektorem Markiem Waszkielem, który stwierdził, że jeśli chcę coś wyreżyserować, to proszę - i zaprosił mnie do Teatru Animacji. Stwierdziłam więc, teraz albo nigdy!

Zajęła się Pani reżyserią własnego tekstu. Jak duet - Marty Guśniowskiej autorki i Marty Guśniowskiej - reżyserki, sprawdza się w trakcie pracy nad "A niech to Gęś kopnie"? Dyskutuje Pani sama ze sobą...

- Czasem taka praca jest łatwiejsza, bo nie muszę dzwonić do autora i pytać czy mogę zrobić jakieś skróty czy też nie, ale z drugiej strony jest to o tyle trudniejsze, że czasem traci się dystans. Zrobiłam na przykład strasznie dużo skrótów, bo wiem, że dla sceny skróty są dobre. Jednak aktorzy stwierdzili, że wyrzuciłam niektóre fragmenty zupełnie niepotrzebnie - a im się podobały, śmieszyły ich czy po prostu pomagały w budowaniu postaci. No i mnóstwo rzeczy musiałam przywrócić - a to raczej rzadkie, autorom częściej się teksty wyrzuca, niż je przywraca.

Aktorzy mają ze mną ciężko, bo czepiam się strasznie i każę mówić tekstem bardzo dokładnie. Do jakiegoś momentu można go zmieniać, ale jest pewna granica. W przypadku pracy z reżyserem-autorem nie może chodzić jedynie o zachowanie sensu - mają być konkretne słowa. Jak autor siedzi i pisze - ja tak przynajmniej mam - to potem czyta to pięćset razy i sprawdza czy dobrze brzmi albo czy rytmy się zgadzają, czy język jest taki, jaki być powinien - zależy mi na pięknej polszczyźnie - i oczywiście na własnym stylu.

Czyli w przypadku premierowej sztuki to język gra kluczową rolę?

- W moich sztukach zwykle język jest bardzo ważny. W sztuce "A niech to Gęś kopnie!" bardzo dużo się dzieje, ale jest też bardzo dużo dialogów. I tu właśnie jawi się mój styl, który jest dość rozpoznawalny, choć czasem dziwaczny. Lubię język i kiedy ktoś mi przestawia słowa, zmienia szyk, to to w moich uszach nie brzmi ładnie i wtedy się złoszczę.

Pisząc tę sztukę myślała Pani, że może ją wyreżyseruje? Widziała ją na scenie?

- O reżyserowaniu nie myślałam. Pisząc coś jednak, zawsze to widzę. Nie przywiązuję się do wizji, ale widzę. Zawsze mówię, że ja nie tyle piszę, co opisuję to, co jest w mojej głowie. Ale ciekawa jestem także, jak ktoś zrobi mój tekst po swojemu. Lubię ten element zaskoczenia, kiedy jadę na premierę.

Gdzie Panią dopadła główna bohaterka sztuki, czyli Gęś?

- Na wakacjach, które spędziłam z rodziną w Bieszczadach. Zobaczyłam ją wśród innych rękodzieł na jarmarku. Siedziała tam taka chuda w sukience. Strasznie mi się spodobała. A moja mama zauważyła wtedy błysk w moim oku i powiedziała do tej pani, która sprzedawała to wszystko, że nieważne, ile gęś kosztuje, bo ona i tak musi ją kupić swojemu dziecku. No i Gęś mieszka z nami do dziś, czyli może już ze dwa lata. Siedzi i uczestniczy w wielu ważnych chwilach mojego życia. Kiedyś stwierdziłam, że jest tak śmieszna z dzioba i taka z niej oferma, że muszę o niej napisać bajkę! Cały czas tak się na mnie zezowato gapiła, że nie mogłam inaczej...

O czym opowiada ta bajka?

- To bajka o sensie życia. Naszą Gęś spotykamy w momencie, kiedy go traci. Uważa , że jest za chuda, brzydka i nie ma przyjaciół. Poza tym, jest także poetką, a wszystko co pisze jest do kupra... Pewnej nocy jednak, kiedy nie może jak zwykle spać, pojawia się w kurniku Lis, który przychodzi dorwać jakąś tłuściutką kurkę na kolację. I najpierw Gęś rozmawia z nim z nudów, ale kiedy ten grozi jej pożarciem, nasza Gęś wpada na pomysł, że w zasadzie załatwiłoby to wiele z jej problemów egzystencjalnych...

To straszne!

- Tylko na początku! Jak u Hitchcocka. Gęś chce dać się zjeść Lisowi, ale ten tak naprawdę nie chce tego zrobić, bo twierdzi, że jest nieapetyczna. Potem jednak akcja rozwija się i w końcu nadarza się okazja, w której mógłby ją pożreć, ale... Ale nie zdradzę nic więcej. Powiem tylko, że jak to w bajkach bywa, wszystko dobrze się kończy i Gęś odnajduje sens swojego życia. Nie będzie to horror dla dzieci.

Dla jak dużych dzieci to spektakl?

- Myśleliśmy o sześciolatkach, ale tak właściwie jest to spektakl familijny. Uważam, że bajka jest dobra wtedy, kiedy i dzieci, i rodzice, i dziadkowie dobrze się na niej bawią. Nie może być tak, że dorośli z bólem serca przychodzą do teatru, żeby wyłącznie dzieci miały frajdę. Zawsze staram się pisać na dwóch poziomach - prościutko dla dzieci i z podtekstami oraz dowcipami dla dorosłych. Myślę, że to jest spektakl dla widzów od 6 do 106 lat.

Co przygotowała dla widzów scenografka Julia Skuratowa?

- Scenografia jest prześliczna. Julia jest niezwykle utalentowaną scenografką ze świetnym poczuciem estetyki - niebanalnym i bardzo wysmakowanym. Uparłam się, że w spektaklu muszą być lalki. Ilekroć pojawiam się na własnych premierach, to nigdy ich nie ma. A nawet jeśli są, to aktorzy noszą je pod pachą, grają sobą, a lalka jest z boku. Boli mnie to, że w teatrze lalek nie ma lalek. A przecież to siła tego teatru! Jestem zdania, że lalkarz ze swoją lalką może bez problemu przeskoczyć w swej atrakcyjności aktorów z dramatu. Z lalkami można zrobić wszystko - trzeba tylko chcieć. I wykorzystać to, co jest naszym największym atutem.

Będzie klasycznie?

- Myślę, że tak. Piotr Nazaruk napisał przepiękną, klimatyczną muzykę. Będą lalki - aktor w dalszym planie, wyciemniony, ale nie udajemy, że go nie ma. A lalki są śliczne - w stylu retro, ubrane w stroje z dawnych lat. Poprosiłam Julię o to, żeby nie były infantylne, bo bardzo nie lubię traktowania dzieci w ten sposób. Często, kiedy wiemy, że odbiorcami będą mali ludzie, to od razu mówimy do nich z przesadną poprawnością, dużymi literami. A dzieci są bardzo mądre, szybko się uczą. Teatr powinien uczyć je dobrego smaku i przede wszystkim powinien traktować poważnie, a nie jak maluchy, które nic nie rozumieją. Chcę nauczyć dzieci postrzegania i doceniania pięknego teatru i zaszczepić w nich miłość do zapomnianego już często prawdziwego teatru lalek.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji