Smutny kram Glińskiej
Młoda, utalentowana warszawska reżyserka Agnieszka Glińska miała szansę zadomowić się na stałe w świadomości krakowskiego widza. Do dziś wszyscy podziwiają udane, debiutanckie "Niebo--Piekło" Prospera Merimee, pokazywane na Małej Scenie Starego Teatru.
Najnowsze przedstawienie, inscenizacja "Kramu Karoliny" Michela de Ghelderode'a, przynosi jednak smutne rozczarowanie. Glińska postanowiła tym razem pokazać inną stronę ludzkiego życia i odmienny
typ teatru - jarmarczną budę, w której nie dość że nie ma miejsca na religijne rozważania ani światopoglądową prowokację, to, zważywszy pretensjonalność tekstu Ghelderode'a, nie istnieje nawet szansa na ciekawe przeżycie teatralne.
Bohater przedstawienia, Boraks (dobra rola Andrzeja Grabowskiego), nie kocha już swoich manekinów, gdyż nie przynoszą zysków. Chce je wystrzelać, ale jako człowiek sentymentalny postanawia się najpierw upić. Nie wie, że ożywione manekiny szykują na niego zasadzkę. To właśnie kukły okażą się bardziej krwiożercze niż sam Boraks. Tymczasem rozochocona Pamela (Aldona Grochal) rozpęta erotyczną walkę między ubiegającymi się o jej względy Suskanelem (Maciej Luśnia) i Spirydonem (Piotr Urbaniak) i spirala absurdalnych sytuacji zacznie się szybko rozkręcać. Za chwilę do budy Boraksa przyjdą ni stąd ni zowąd Pierrot, Kolombina oraz Arlekin i ofiarują właścicielowi swoje talenta. Manekiny będą próbowały otruć Boraksa; ten - jak w amerykańskim filmie - spektakularnie spróbuje umrzeć na futrzanym, niebieskim dywanie, ale po chwili się otrząśnie i - chcąc uniknąć identyfikacji przez Żandarma (dobra rola Leszka Piskorza) - przybierze postać stojącej kukły. Żandarm swym nieomylnym węchem wyczuje jednak złoczyńcę i założy Boraksowi kajdanki.
"Kram Karoliny" to zabawne dziełko, ale tak naprawdę nie bardzo wiadomo komu i czemu służy. Przesłanie jest proste - postacie wymyślonego przez artystów świata mogą być bardziej okrutne niż prawdziwi ludzie, zniszczenie fikcyjnej rzeczywistości może stać się obsesją, a nawet udręką jej twórców. Jest jeszcze ukłon w stronę starych klownów, którzy stracili już swoją pozycję w cyrku, a poprzez postać Boraksa próba pastiszu estradowej konferansjerki. To wszystko. I jeśli komukolwiek przyjdą do głowy analogie (a przychodzą, co widać po zdjęciach zamieszczonych w programie) ze starym mistrzem Zampano ze słynnej "La Strady" Felliniego, to lepiej niech nie fatyguje się do Starego Teatru. Niech w domowym zaciszu, spokojnie i ze skupieniem jeszcze raz obejrzy wspaniałych aktorów Felliniego, Juliettę Massinę i Anthony'ego Quinna, którzy oprócz fascynacji światem cyrku (widocznej również w spektaklu Agnieszki Glińskiej), potrafili w swych kreacjach zawrzeć współczucie dla smutnego życia nie tylko ulicznych artystów. A tego właśnie zabrakło w "Kramie Karoliny".