Artykuły

Dusza showmana

- Ostatnio zostałem doceniony przez Romana Polańskiego, który zaangażował mnie do swojego "Tańca wampirów". To wielkie wyróżnienie - mówi warszawski aktor ROBERT ROZMUS.

Gdy Robert Rozmus jeździ po kraju ze swoim show, wozi w aucie kije. Znawca wielkiego szlema i miłośnik małej łyżeczki. Smakosz życia. W trakcie rozmowy kilka razy wyznaje "kocham" i mówi, jak kocha i kogo. Bywa liryczny. Tylko po co mu te kije?

Każdy artysta powinien sobie napisać na ścianie: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni" - mówi całkiem poważnie. Bo choć rozmowa z nim dostarcza sporo śmiechu, Robert Rozmus życie traktuje serio. Król musicali ("Taniec wampirów", "Chicago", "Pięciu Braci Moe", "Miss Saigon") gra w serialu "Bulionerzy", wyśpiewał nagrodę we Wrocławiu, ale do wszystkiego ma dystans. "Wie pani, co jest dla mnie największym komplementem? Jak ktoś podchodzi do mnie i mówi: "Bardzo pana lubię, bo jest pan normalny, nie ma w panu nic z gwiazdy, a wie pan, że Real Madryt z Barceloną przegrał 3:0?" Ale o meczach - innym razem"...

Bożena Kowszewicz-Pirko: Często pan się oświadczał?

Robert Rozmus - Ani razu.

Dlaczego nie? To taka emocjonująca chwila - można być przyjętym lub odrzuconym.

- Nie odczuwałem takiej potrzeby, ale nie wykluczam, że to się może zmienić. Mieszkam z kobietą, jest pięknie.

Dużo pan sobie daje czasu na to dojrzewanie?

- Jeśli facet nie oświadczy się do 25 lat, to później jest mu coraz trudniej. Może ja już tę barierę przekroczyłem?

Boi się pan utracić wolność?

- Nie chodzi o wolność. Ja potrzebuję bardzo dużej przestrzeni wokół siebie. Taki już jestem i moja kobieta to akceptuje. Za to ją kocham. Kiedy pan tak dokumentnie się przekona, że to ta właściwa kobieta?

- Ale to jest właśnie TA kobieta! Ewunia jest kobietą mojego życia. Jestem szczęśliwy i nie chcę niczego zmieniać, bo lepsze jest wrogiem dobrego.

Ale każda kobieta chce poczuć, że jest ważna w życiu mężczyzny.

- Ależ ja mówię Ewuni, że jest dla mnie ważna. Jest cudowna, bo nie wywiera presji, nie ma pretensji, że ja czegoś nie robię, że powinienem. Bo każdy facet powinien to drzewo, ten dom, tego syna... Nienawidzę czegoś takiego. Wiem, że jestem czasem wkurzający, sam sobie mówię, że taki ze mnie nygus twardogłowy. Facet musi mieć wrażenie, że jest zdobywcą, że jest najcudniejszy, najsłodszy, najbardziej długowłosy z długowłosych. I Ewunia daje mi to. Robi to takim ciepłym, kochającym spojrzeniem.

Dodajmy: spojrzeniem anielskim. Ta Ewunia to chyba anioł.

- Jest aniołem, ale dzięki Bogu od czasu do czasu różki pokazuje. Bo z takim z krwi i kości - jeśli może być taki anioł - to bym nie wytrzymał, umarłbym z nudów. Myśli pani, że jestem aż takim diabłem? (śmiech) Ewunia jest naprawdę cudną kobietą, bo znosi wszystkie moje fochy. Wiem, że potrafię być krnąbrny, trudny, humorzasty. To długa lista przymiotów. Ewa jest tzw. cywilem, nie pracuje w zawodzie artystycznym, ale wie, co się we mnie dzieje. Mam wrażenie, że znamy się od zawsze.

Pana dojrzewanie przebiega więc w spokojnej atmosferze?

- A ja dojrzewam, dojrzeeewam, dojrzeeewaaam... Ponieważ jestem cały czas z ludźmi i stale ktoś coś ode mnie chce, potrzebuję swobody, takiego oddechu. Na przykład uwielbiam oglądać filmy przyrodnicze, w których jest sawanna, przestrzeń. Ewunia czasem mówi: "Jaki ty podobny jesteś do swojego ojca w przyzwyczajeniach, w wycieczkach w samotność, w niezależność".

Aż w końcu pan przepadł. I próbował się odnaleźć przy innej kobiecie, przy aktorce Joannie Liszowskiej. Chyba nie lubiła pana po rozstaniu, bo mówiła o panu: "pan R.R".

- Nie komentowałem tego, co Joasia mówiła. Nieładne to było, ale myślę, że emocje wzięły górę. Te słowa mówiła zraniona kobieta.

Zranione to najgorszy gatunek kobiet?

- No, strach się bać, to fakt.

A Ewa nie czuła się zraniona?

- Powiedziała, że nie będziemy więcej wracać do tego tematu i po prostu go zamkniemy.

Ustatkował się pan?

- Ewunia daje mi poczucie czegoś, co jest stałe, co nie jest czymś ulotnym. Każdego dnia się o tym przekonuję. Jej obecność mnie uspokaja i wycisza. Uczymy się siebie. To wymaga czasu i wyczulenia na drugą osobę. Kobieta myśli facetem, z nim, dla niego. Mężczyźni są prościej skonstruowani, zapatrzeni w siebie - ja to, ja tamto, ewentualnie: kochanie, coś ci kupiłem... Kobieta potrzebuje każdego dnia słyszeć: "ładnie wyglądasz, kocham cię bardzo". A dla faceta pewne sprawy są oczywiste. "Przecież już ci to powiedziałem dwa lata temu, pamiętasz?"

Z teorii jest pan niezły. Choć w praktyce wydaje się pan trudny do zdobycia i jeszcze trudniejszy do utrzymania.

- Uczę się różnic między kobietą a mężczyzną, innego sposobu postrzegania, artykułowania uczuć. To wymaga potwornej cierpliwości i mądrości kobiety, delikatności, a jednocześnie uporu, tolerancji, żeby to, czego się oczekuje, otrzymać, żeby on wreszcie powiedział: "Kocham cię, jesteś cudna". Ewunia imponuje mi, skończyła zarządzanie, jest piękną, mądrą i wartościową kobietą, pracowała w dużej korporacji informatycznej. Ja nigdy nie czułbym się wolny w takiej pracy.

Umiał pan też zawalczyć o wolność Ewy?

- Ewa sama o siebie zawalczyła. Odeszła z firmy. Na wiosnę otwiera Instytut Odnowy Biologicznej Villa SPA. Jestem z niej dumny. Wietrzę oczywiście w tym swój interes, bo już nie mam 16 lat, zrobię sobie piękny lifting... Wygadałem się, to miała być tajemnica. Będę z plerezą chodził, pukle włosów będą opadać mi na ramiona. Wiecznie młody Rozi.

I będzie pan witał gości piosenką "Boski Rozi", z towarzyszeniem baletu. Z każdej sytuacji potrafi pan wyciągać wesołe wnioski? Początki pana życia były dramatyczne, dlatego teraz pan tak odreagowuje?

- Po prostu żyję pełnią życia. To prawda, że moja rodzina została bez środków do życia w ciągu kilku godzin. Nasz dom spłonął w czasie burzy. Byliśmy w środku. Pamiętam, jak motocyklista, który schronił się u nas przed burzą, wyniósł mnie z domu na rękach do sąsiadów.

Czyli historia Roziego zaczęła się od wielkiego wybuchu?

- To była prawdziwa tragedia. Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało. Życie mogło potoczyć się innym torem. Może dalej mieszkałbym pod lasem? A tak przenieśliśmy się do Krosna i zaczęły się pierwsze występy w Klubie Eskulap. Miałem 7 lat. Wtedy byli popularni bracia Osmond i chciałem być takim Osmondem, z Krosna oczywiście. Mieliśmy z siostrą starą gumową skakankę, która robiła za mikrofon. Nasz duet był the best w repertuarze Suzie Quattro, Slade, Sweet, Rubbets, no i oczywiście Bee Gees. Potem był ogólniak i wreszcie wymarzona filmówka w Łodzi. To duży skrót, bo wcześniej był nieudany egzamin do Warszawy. Pamiętam, że jak przyjechałem do szkoły teatralnej do Łodzi, wyglądałem jak własny dziadek. Wszyscy myśleli, że jestem asystentem. Sweter, broda, kucyk z tyłu, smutno śpiewałem sonety Szekspira, na gitarze grałem. Bieszczadów czar - to ja, Rozi. Byłem innym człowiekiem.

Kiedy wyzwoliła się dusza showmana?

- Pierwsze kroki na estradzie i w kabarecie stawiałem, będąc aktorem Teatru Nowego w Warszawie. Pierwsza nagroda Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu w duecie z Piotrem Gąsowskim. Potem był Tercet, czyli Kwartet z Hanią Śleszyńską, Piotrem i Wojtkiem Kaletą. Znalazłem się w słynnym Kabarecie Olgi Lipieńskiej, zacząłem występować w programach Zbigniewa Górnego. Ostatnio zostałem doceniony przez Romana Polańskiego, który zaangażował mnie do swojego "Tańca wampirów". To wielkie wyróżnienie. Rola Profesora Abronsiusa wymaga sprawności aktora dramatycznego i musicalowego jednocześnie. To prawdziwe wyzwanie. Doczekałem się też własnego "Robert Rozmus Show" - programu, z którym jeżdżę po kraju. Ale początki mojej kariery w Warszawie nie wyglądały tak różowo. Adam Hanuszkiewicz przygotowywał premierę "Wesela" Stanisława Wyspiańskiego. Zaproponował mi rolę Gospodarza. Przyjechałem do Warszawy z Łodzi bez grosza przy duszy. Mieszkałem z kolegą pół roku w pustostanie. Beton, na nim materac i łóżko polowe, które co najmniej dwa razy w nocy z potwornym hukiem się składało. Żeby było sprawiedliwie, jednej nocy ja - materac, on - łóżko. A potem zmiana. Co tam się działo! Ale premierę zagrałem. (Dzwoni telefon. "Ala? Ania?" - pyta Robert).

Ania? Ala? Kobiety nie obrażają się, że pan tak je myli?

- Nie, nawet zdziwienia nie było. To na pewno była jedna z nich.

Często pan myli Alę z Anią i Ostrów z Ostrowcem?

- No, drugi raz mi się zdarzyło. Dojeżdżałem do Ostrowca Świętokrzyskiego, gdy zadzwonił organizator koncertu: "Jest pan już w Ostrowie Wielkopolskim?". Gdybym miał włosy, to bym osiwiał. Co miałem robić, pognałem do Ostrowa. A tam mnie powitano: "Przed państwem Robert Rozmus! Prosto z Ostrowca Świętokrzyskiego w Ostrowie Wielkopolskim!".

Czym pan tak pędził?

- Lubię sportowe auta, 225 koni. Może być więcej. To dla mnie narzędzie, często miejsce pracy, bo uczę się piosenek czy tekstów w samochodzie. I zawsze wożę ze sobą torbę z kijami golfowymi.

I niszczy pan pracę polskiego chłopa, żeby potrenować golfa?

- Jak widzę ładnie skoszoną łąkę czy trawnik, tracę zmysły. No i kiedy nie ma w pobliżu właściciela, ćwiczę tzw. chipy (krótkie uderzenia). Sprzęt tenisowy też mam ze sobą. To chyba chore, co? Gdybyśmy rozmawiali kilka lat temu, powiedziałbym, że golf to najnudniejsza z gier. Dzisiaj każdą wolną chwilę spędzam na di iving tangu (strzelnica golfowa) lub na polu. Pachnie trawą, ptaki śpiewają, komórka wyłączona. Jaki spektakl? Jaki koncert? Cierpliwy, wyciszony, skupiony, nie poznaję sam siebie. Przyda się to przy dzieciach.

Nie marzy się panu gromadka dzieci, potem wnuki? Im wcześniej się zaczyna, tym większe na to szansę.

- To była taka miła rozmowa... Starszym wiekiem dzieci rodzą się takie mądre, błyskotliwe, jak mają dwa lata, już czytają Becketta. Będą wchodzić na mnie, tatą się bawić, ciągać za policzki (będę miał taką ponaciąganą skórę). Coraz częściej biorę to pod uwagę. Poważnie.

W tej sprawie też pan dojrzewa?

- Kobiety mają ciężko. Muszą tak chodzić wokół nas, chuchać i udawać, jakie są niezależne, a facet mówi: "Kochanie, jeszcze nie ten moment, kocham cię bardzo, ale nie teraz, jeszcze nie dojrzałem, kocham cię, ale poczekaj, poczekaj! Siedziałaś tu, było ci wygodnie, posiedź jeszcze...". Nie, tak źle nie jest, Ewunia ma dobrze ze mną. Jestem dla niej dobry.

Rozumiem, że nauczył pan Ewunię grać w swojego ulubionego golfa?

- Ewunię moją? Oczywiście, gramy w tenisa, jeździmy na rowerach, a w golfa trzeba się uczyć grać powoli. Ewunia często pełni funkcję caddiego, pomocnika golfisty, który podpowiada. Mówi: "Zagraj siódemką iron". Albo: "Weź szóstkę żelazną, uderz na 150 metrów". Ewunia jest bardzo dobra z teorii, a nad praktyką pracujemy - powoli, małą łyżeczką.

Co pan z tą łyżeczką?

- Odnosi się to do sposobu treningu, do pracy i życia też. Zasada "małej łyżeczki" jest czasochłonna, zarazem bardzo skuteczna. Wielki Andre Agassi, mój tenisowy idol, dzięki niej do tej pory, pomimo "podeszłego" wieku, mieści się w pierwszej dziesiątce tenisistów świata.

Pan, taki niespokojny duch, z malutką łyżeczką?

- Powiedzmy sobie szczerze: choleryk, ale pracowity. Lubię walczyć, sprawdzać się. Żyłka sportowa. Sam sobie lubię coś udowadniać. Podziwiam szybkie decyzje: "Kocham cię, ślub bierzemy pod wodą albo skacząc ze spadochronem". Ale życie to nie zawody sportowe. (Znów telefon. Robert do słuchawki: "Co Ewuńka? Co kochanie?").

Czyli jak pan do czegoś dojrzeje, to już tak na poważnie?

- No cóż... Uwielbiam swój dom i kobietę, która na mnie czeka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji