Artykuły

Prawdziwa pochwała inności

"Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci" w reż. Rafała Urbackiego w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Kamila Kasprzak w Przemianach na Szlaku Piastowskim.

To przedstawienie to emancypacyjna petarda. Opowieść samych "innych" o ich własnych pragnieniach, wykluczeniu i potrzebie akceptacji, która nie ma być litością. A także świetne przełamywanie stereotypów, gdy np. na scenę wkracza piękny queerowo-genderowy św. Wojciech...

Najnowsza premiera w Teatrze im. Aleksandra Fredry, czyli spektakl pt. "Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci" w reżyserii Rafała Urbackiego i współpracującego z nim Volodymyra Vorobiova, po pierwsze skłania do refleksji na ile to sukces dyrekcji Teatru, takich projektów jak "5 zmysłów. EKSPRESJA" czy też samych profesjonalnych i niepełnosprawnych aktorów oraz reżysera. W końcu bowiem taki ogólnie "słuszny temat", czyli podejście do osób z, jak to zostało ładnie nazwane, "alternatywną motoryką", przecież łatwo "upupić" w sympatycznych frazesach i bezpiecznych komunałach, a tu jednak wyszła pewna odwaga. Po drugie zaś ta sztuka cieszy swoją lekkością formy i ważkością treści, zostawiając widza zarówno z uśmiechem na twarzy jak i powodem do przemyśleń.

Jednak od początku. Szkieletem do opowiedzenia całej historii stała się więc lokalna legenda ze Średniowiecza o zemście żebraków, których "król" za przepędzenie z Gniezna w święto św. Wojciecha i odebranie tym samym uszczknięcia co nieco korzyści - rzucił na miasto klątwę by ów dzień patrona nigdy nie był piękny i słoneczny. Na szczęście jednak powyższa opowieść stała się tylko pretekstem do całkiem innego pomysłu, który nie ugrzązł w jakiejś żebraczej ckliwości. Przy czym podobnie też stało się z kostiumami, które nie są "łachami biedaka", lecz dzięki niesamowitemu wyczuciu i wizji Maryny Wyszomirskiej, zostały dopasowane do charakteru i fizjonomii aktorów. A ta ostatnia rzecz, z uwagi na "inność" części grających, jest tu szalenie ważna. Dlatego więc do "rudego", niepokornego temperamentu Filipa (Filip Pawlak) pasują obcisłe spodnie i futerko, skojarzenia z typowym wizerunkiem matki (Dorota Jenek) dobrze oddaje długa zgrzebna suknia, a z tym co w kierunku Rosji i na Wschodzie, kostium "białego misia" Volodymyra Vorobiova, który, żeby było ciekawiej jest Ukraińcem.

O czym więc jest spektakl? Najkrócej i ogólnie mówiąc - o odmienności, a także wspomnianych potrzebach i uczuciach "innych". O tym, że różnić nas może właśnie sprawność, wygląd, charakter, profesja czy pochodzenie, ale powinien łączyć brak "szufladek" na drugiego człowieka. Nawet jeśli wiemy, że ów osoba swych barier nie przeskoczy, to nie możemy ich sami w stosunku do niej tworzyć. I trochę to wszystko w myśl hasła z Rewolty z 1968 roku "Bądźcie realistami, żądajcie niemożliwego!". Bo tak poza tym, to cała sztuka jest "polityczna" (tak, wiem, że niektórzy nie lubią tego słowa, a inni napiszą, że teatr to teatr - nic mniej i nic więcej) w tym sensie, że autentycznie angażuje odbiorcę, a tematy nie są tu jakieś "wydumane", lecz mówiące o konkretnym świecie i prawdziwych relacjach, gdzie każdy epizod ma swoje podskórne znaczenie.

Cóż tu zatem znajdziemy? Na pewno sugestywnie rozegrane scenki w duetach. Ot, historia dziewczyny na wózku (Ewa Jenek), która nigdy nie będzie artystką ani księżniczką, bo przecież nie ten "kanon urody" prezencja i w ogóle wraz z towarzyszącą jej Kasią (Katarzyna Adamczyk-Kuźmicz), która może i te wymogi kulturowe spełnia, ale bywa równie samotna. Dalej mamy też poruszające acz nie kiczowate wcielenie Sebastianka (Sebastian Pawlik) w Don Kichota, a Bogdana Ferenca (który nota bene pojawia się też na początku we wspaniałym monologu jako "rzecznik" tego co niesymetryczne, krzywe i kulawe) w Sancho, który tym razem prowadzi swego pana przez płynne słowa, co dla jąkającego się mężczyzny jest nie lada wyzwaniem. Jednak i tu królują stereotypy i "normy" według których bezbłędni recytatorzy mają szansę na aktorstwo, a ci z wadami co najwyżej na roznoszenie ulotek. Tego oczywiście jest więcej, tych mini-scenek wbijających się w umysł jak poczucie winy, gdzie w tej najbardziej zaskakującej chwili, pojawia się będący kobietą św. Wojciech (Agata Wasik), który wjeżdża na scenę na białym włochatym misiu (Vorobiov) z Ukrainy. I ten z ducha surrealistyczny moment, gdy na potrzebę spektaklu i przełamania schematu, nasz poważny święty schodzi z piedestału oraz zmienia płeć, wdziewając przy tym żółtą quuerową suknię ze słonecznikami, a do tego przepięknie śpiewa o swojej "niemocy" - rozbraja całą naszą prowincjonalną wyobraźnię i wszelkie "szufladki".

Dlatego więcej takich sztuk poproszę, bo są jak ten ożywczy deszcz i mentalna rewolucja, której potrzebuje gród Lecha. A co do współpracy pełnosprawnych i niepełnosprawnych twórców, z którą to bywa różnie przy podobnych projektach, to tutaj też udało się uniknąć wszelkich stygmatów i traktowania tych trochę mniej sprawnych jak "duże dzieci". Okazało się bowiem, że wszyscy są "różni, ale równi", że też posłużę się hasłem.

Spektakl "Niech nigdy w tym dniu słońce nie świeci" to kolejne bardzo udane przedstawienie w gnieźnieńskim Teatrze, które powróci na afisz już na początku nowego roku

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji