Artykuły

Fascynują mnie momenty przejścia

Pochodzi z Prudnika. Zawsze marzyła o lepszym, pięknym życiu. Jego źródłem stał się dla niej teatr. ALEKSANDRA KONIECZNA - aktorka i reżyser - opowiada, jak ośmieliła się po to lepsze życie sięgnąć.

Kobiety żyją teraz w przedświątecznej gorączce, a pani w gorączce prób z opolskimi aktorami. Jedno drugiemu nie przeszkadza?

- Moje święta odbędą się dwa tygodnie później, ale i ten czas spędzę na próbach. Jestem prawosławną przechrztą, pochodzę z katolickiego domu, ale w 33. roku życia zmieniłam wyznanie. W związku z tym drogi duchowe w mojej rodzinie się rozeszły. Mąż był katolikiem, matka została świadkiem Jehowy. Córkę ciągnęliśmy w różne strony, aż powiedziała: "dosyć" i stała się agnostyczką. Moje przeżywanie świąt zabieram więc do cerkwi. Domu to nie obejmuje. Stanie tam jednak choinka i będą prezenty, bo tego chce córka.

Ta zmiana nastąpiła nagle?

- Jakby mnie Coś lub Ktoś przesadził na inne tory, te właściwe dla mnie. Ale już dużo wcześniej to mnie "lizało". Miałam 25 lat, w Teatrze Dramatycznym Waldemar Matuszewski robił adaptację "W poszukiwaniu straconego czasu". Grałam matkę Prousta. Ona była Żydówką, ale katoliczką. Mieliśmy scenę w kościele, wkładałam rękę do chrzcielnicy i robiłam znak krzyża. W czasie próby generalnej dyrektor Maciej Prus wziął mnie na bok i powiedział: "Wie pani, te prowokacje nie są potrzebne, bo to jest pani osobista sprawa". Zgłupiałam, kompletnie nie wiedziałam, o co chodzi. "Przecież pani kreśli krzyż prawosławny" - powiedział. Zadzwoniłam do mamy i mówię: "Zrób znak krzyża. Od której strony zaczynasz kreślić linię poziomą?". Mama na to, że oczywiście od lewej. Zdałam sobie sprawę, że ja od dzieciństwa robię to od prawej strony. Jednak dopiero kilka lat później, w 33. roku życia, zaczęłam to analizować.

To był znak? Z góry?

- Myślę, że byłam prowadzona.

Jest pani dość tajemniczą osobą. Na próżno szukać w internecie innych informacji o pani niż zawodowe.

- Nie wiem, czy jestem skryta i tajemnicza. Po prostu mocno oddzielam sprawy zawodowe i prywatne. Uważam, że jako aktorka i reżyser wyrażam się tylko wtedy, kiedy gram jakąś rolę albo coś reżyseruję, a nie wtedy, gdy lepię pierogi na święta. Być może dlatego jestem mało medialna. Ale tak mi dobrze.

I pewnie niewielu Opolan wie, że pani jest "nasza", z Prudnika. Jaka była pani droga na czołowe sceny warszawskie z niewielkiego miasteczka na Opolszczyźnie?

- Zawsze marzyłam o innym, magicznym, pięknym życiu. Dwie miałam młodzieńcze tęsknoty. Po pierwsze ta magia i piękno kojarzyły mi się z Francją. Uczyłam się intensywnie języka i nawet złożyłam papiery na romanistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Drugie marzenie było związane z teatrem. Bardzo dużo zawdzięczam mojemu poloniście z liceum, profesorowi Andrzejowi Pajorowi. Zabierał nas do Starego Teatru w Krakowie. Potem sama tam jeździłam, tłukąc się po nocach pociągami. Widziałam wszystkie przedstawienia Wajdy i Jarockiego. I zaczęłam być tego magicznego, pięknego miejsca po prostu głodna. Równocześnie więc złożyłam papiery do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i dostałam się za pierwszym podejściem.

Koledzy z ogólniaka pani sekundowali?

- Przeciwnie, darli ze mnie łacha. "Modrzejewska z Prudnika" - podśmiechiwali się. Jak teraz na to patrzę, to rzeczywiście było to niezwykłe.

W rodzinie nie było takich aspiracji?

- Pochodzę z rodziny nieinteligenckiej. To marzenie o niezwykłym życiu i silny pociąg do poezji spowodowały, że moim udziałem stał się znaczący społeczny skok. Moje liceum w Prudniku nosi imię Adama Mickiewicza. Co roku jeździliśmy na recytatorskie zjazdy szkół mickiewiczowskich do Olsztyna. Pewnego razu jakaś nauczycielka zwróciła się do mnie: "Pani jest taka podobna do Joanny Szczepkowskiej. Nie myślała pani, żeby spróbować swych sił w szkole aktorskiej?". "Ojej! - pomyślałam - "To tak można? Mogłabym się tak ośmielić?". No i stało się.

Marząc o lepszym, pięknym życiu widziała pani siebie jako gwiazdę, podziwianą, naśladowaną?

- Najważniejsza była dla mnie ta aura i magia, która dzieje się na scenie. Pod koniec studiów podszedł do mnie jeden z kolegów i powiedział: "Ola, za chwilę kończymy studia, to weź się jakoś ubierz".

W czym pani chodziła?

- W byle czym. Dosłownie. Nawet nie pamiętam, co to było, bo to mnie nie obchodziło. Dopiero ten kolega zwrócił mi uwagę, że ludzie będą na nas patrzeć nie tylko na scenie. Ta uwaga dotknęła mnie, ale jednak poszłam i coś sobie kupiłam, obcięłam włosy. Po prostu "zrobiłam coś ze sobą". Ale i tak skupiona byłam na czym innym. Prawie zawsze postaci, które grałam, były lepiej ubrane niż ja (śmiech).

Pani szafa nie kryje więc żadnych niespodzianek?

- Jedną. Grałam Lady Makbet u Grzegorza Jarzyny. Pojechaliśmy z tym przedstawieniem do Nowego Jorku i tam kupiono mi futro z norek, które się nazywało "Szyk dla filigranowej". Piękne. Było jednak tak gorąco - na dworze 40 stopni i duża wilgotność powietrza - że ja w tym futrze nie wyrabiałam i w końcu w nim nie zagrałam. Wróciło więc z nami zza oceanu i po jakimś czasie odkupiłam je od teatru.

Nosi je pani?

- Nie. Po prostu wisi w szafie. Raz założyłam, ale jedna z koleżanek zauważyła, że moje trampki do niego nie pasują. Poza tym powiedziała, że wyglądam w nim starawo.

Zaraz po studiach dostała pani etat w warszawskim Teatrze Współczesnym. Wydawałoby się, że to gwiazdka z nieba, a pani wszystko rzuciła i wyjechała do Paryża.

- Ówczesny teatr mnie rozczarował. Wtedy w Warszawie właściwie nie było reżyserów. Era Piotra Cieplaka, Grzegorza Jarzyny, Krzysztofa Warlikowskiego i Krystiana Lupy miała nadejść za parę lat.

Postanowiłam studiować antropologię i wyjechałam do Francji. Wszystko sobie dobrze przygotowałam. Żeby się utrzymać w Paryżu i jednocześnie studiować, już w Polsce nauczyłam się podstaw konserwacji obrazów, bo miałam pracować u Marii Pelczar, która prowadziła studio konserwacji obrazów na Montmartre. Dodatkowo dorabiałam w rosyjskiej restauracji.

W kuchni?

- Przeciwnie, przy dekoracji wnętrza (śmiech). Restauracja, niedaleko wieży Eiffla, nazywała się "Złoty Kogucik". Miała kamienne wnętrze, a jej szef wymyślił sobie dekorację jak z rosyjskiej bajki. Kupował deszczułki, na których rysowałam motywy z tych bajek. Prawdę mówiąc, to odrysowywałam, bo narysować umiem tylko bałwana. Potem te rysunki wycinałam taką malutką piłką i podklejałam różną materią. A szef robił do tego oświetlenie na ścianie. Efekt końcowy - te obrazki, kolorowe, podświetlone, a do tego w każdym rogu ikona - był... koszmarny! Ale właściciel był zachwycony.

Emigracja i rozbrat z teatrem - które były już planem na całe życie - na szczęście skończyły się po roku.

- To wtedy niespodziewanie przyszła propozycja, by zagrać matkę Prousta w "Ach, Combray". Pomysł był ambitny, a do tego francuski, więc skusiło mnie. Po tej roli Maciej Prus zaproponował mi etat w Teatrze Dramatycznym, a wkrótce potem Piotr Cieplak zaczął robić swoją słynną "Historyję o chwalebnym zmartwychwstaniu Pańskim", gdzie dostałam rolę Marii Magdaleny. Poznałam pierwszego reżysera - takiego dla mnie.

Potem byli: Jarzyna, Warlikowski, Lupa. Głośne przedstawienia Teatru Rozmaitości. Jak się popatrzy na zestaw tytułów, ról i nazwisk reżyserów wpisanych w pani biografię artystyczną, to Honorata Leśniewska z "Na Wspólnej" jawi się jako rzecz całkowicie osobna. Co za tą osobnością się kryje?

- Pieniądze. Granie w serialu daje duży komfort finansowy i dzięki temu mogę sobie pozwolić na inne rzeczy. Z drugiej strony, kiedy przyszła ta propozycja, byłam po operacji kręgosłupa szyjnego. Nie wiedziałam, czy do pracy w teatrze będę jeszcze zdatna. Po operacji, jeszcze pod działaniem narkozy, coś bredziłam, że przydałaby mi się jakaś rólka w telewizji. Honorata przyszła do mnie jak na zamówienie.

W innych okolicznościach by jej pani nie wzięła?

- W teatrze Grzegorza Jarzyny przez długi czas panowała zasada, że aktorzy nie grają w serialach, a w reklamach to już w ogóle. Ale potem zaczęliśmy wszyscy spuszczać z tonu. Staliśmy się dla siebie bardziej pobłażliwi, bo życie zaczęło wymagać różnych rzeczy. A poza tym bez przesady! Jestem w końcu aktorką i mam swoją robotę robić dobrze wszędzie. Rola Honoraty mnie bawi. Podoba mi się ta postać. W dużej mierze zależała ona ode mnie. Zanim weszłam do serialu, wydawało mi się, że brakuje tam wątku komediowego. Na początku trochę mnie stopowano, ale teraz Honorata i Roman są jedną z najbardziej komediowych rodzin. A dla mnie jedną z największych przyjemności uprawiania tego zawodu jest dawanie ludziom zabawy.

W Teatrze Kochanowskiego reżyseruje pani teraz "Alicję po drugiej stronie lustra". To ukochana książka z dzieciństwa?

- W dzieciństwie czytałam "Alicję" bez większych emocji. Parę lat temu dostałam rolę Białej Królowej w "Alicji" po Joannie Szczepkowskiej. Po głośnym incydencie z gołą pupą, którą Szczepkowska pokazała w przedstawieniu Lupy, została ona zwolniona z teatru i wszystko co grała wymagało albo zdjęcia z afisza, albo zastępstw. Bardzo się bałam tej roli, bo Szczepkowska znakomicie ją grała. Ale uwielbiałam to przedstawienie, więc podjęłam się i wtedy zakochałam się w tym materiale. Wtedy też uświadomiłam sobie, jak bardzo ten tekst jest rozciągliwy. Że - tak jak mówił tłumacz Maciej Słomczyński - to jedyny przypadek w literaturze, by w jednym tekście kryły się dwie książki - dla dzieci i dla bardzo dorosłych.

Pani robi "Alicję" dla dorosłych. O czym to będzie opowieść?

- O króliczej norze. O tym, czym jest dla nas, dorosłych. Ta historia pokazuje stan graniczny kobiety (ale może to być także mężczyzna), w którym traci ona tożsamość, pamięć swego imienia i samotna, przerażona, w panice dociera do dna. Opowieść o trzech siostrach: Elsie, Lesie i Twilie mieszkających na dnie studni u Carrolla fascynuje mnie bardzo. To ważny dla mnie motyw w spektaklu. Z kolei według Junga studnia jest symbolem granicy, progu, przekroczenia i tylko za nim możliwa jest jakakolwiek kreacja, nie tylko sztuki, ale wszelka, np. konstrukcja mentalna. To dla mnie łączy się jakoś z motywem Carrolla o trzech przyjaciółkach z dna studni.

Nie po raz pierwszy chce pani w teatrze opowiadać o stanach granicznych.

- Pogranicze śmierci i życia, realu i przestrzeni mistycznej są dla mnie szczególnie interesujące. Momenty przejścia najbardziej mnie fascynują. Tak było zawsze.

Pani też tego doświadczyła?

- Miałam poważny udar mózgu. W wieku 33 lat. Dla starszych kończy się to często niedowładem, paraliżem. Młodzi po udarze na ogół umierają. Rzadko kto przeżywa. A mnie zostało to dane.

To jak powtórne narodziny. Inaczej się po tym żyje?

- Pytałam lekarzy, czy to może się powtórzyć i słyszałam, że może. Byłam spętana tym lękiem, ale musiałam sobie radzić. Równocześnie zaczęłam bardziej doceniać życie. Miałam poczucie wdzięczności za wszystko, np. że mogę sama umyć zęby. Pół roku po udarze, kiedy kończyłam rehabilitację, Grzegorz Jarzyna zaangażował mnie do "Idioty" Dostojewskiego. Wchodziłam w to przedstawienie z dokładnie takim samym stanem umysłu, jaki miał Idiota. Wszystko mi się podobało, wszystkie aktorki były piękne, a reżyser cudowny. Miałam ataki wdzięczności -za sam fakt, że jestem.

Poczucie wdzięczności zwykle ma krótki żywot.

- Szybko je wypiera, co tu dużo mówić... pycha. Ego się nadyma. 0 ego, jak o kamień nazębny wcale nie trzeba się martwić - codziennie trzeba je ścierać - a i tak narasta. Moje też się nadyma, ale ja umiem cuglować, przypominać sobie, że mam za co być wdzięczna.

Dziękuję za rozmowę.



Aleksandra Konieczna

ma na koncie blisko 40 ról teatralnych (Teatr Dramatyczny, Teatr Rozmaitości), ponad 30 ról w teatrze telewizji i drugie tyle w filmach i serialach. Reżyseruje od 10 lat. Jedną z pierwszych swych nagród dostała w 1988 roku w Opolu na XIV Opolskich Konfrontacjach Teatralnych - Klasyka Polska. Była to nagroda za debiut - rolę Róży van der Blaast w "Bezimiennym dziele" Witkiewicza w reżyserii Jana Englerta w PWST w Warszawie. Premiera "Alicji po drugiej stronie lustra"-17 stycznia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji