Artykuły

Ignoranci atakują

- Jest tylko jedna rzecz gorsza od cenzury - autocenzura. Jeśli miałbym stosować autocenzurę, to ucieknę do Czech - mówi PIOTR TOMASZUK, reżyser, dramatopisarz, szef Teatru Wierszalin w Supraślu.

Roman Pawłowski: Po interwencji radnych Ligi Polskich Rodzin, którzy zapowiedzieli, że przepędzą Pański teatr kijami za spektakl "Ofiara Wilgefortis", Wierszalin znalazł się na pierwszych stronach gazet. Czy to komfortowa sytuacja dla artysty?

Piotr Tomaszuk [na zdjęciu]: Dalece niekomfortowa.

Wielu artystów zazdrości Panu jednak promocji, jaką zrobił Wierszalinowi LPR.

- Ci, którzy robią wszystko, żeby osiągnąć sukces medialny przy pomocy czystej prowokacji, nigdy w sztuce nie będą mieli nic ciekawego do powiedzenia. Czym innym jest prowokacja dla prowokacji, a czym innym twórczość odpowiedzialna. A ja się mam za odpowiedzialnego autora i reżysera. W tym przypadku źródłem prowokacji nie jest sztuka, ale ignorancja radnych LPR, którzy nie umieją odróżnić Chrystusa z piersiami od św. Wilgefortis - kobiety, która poniosła śmierć na krzyżu za swe ideały. W istocie ta sztuka ma charakter głęboko religijny.

Dlaczego na bohaterkę swojej sztuki wybrał Pan kobietę ukrzyżowaną za wiarę?

- Z historii chrześcijaństwa wybieram wątki, które wydają mi się pełne znaków zapytania. Historia Kościoła powszechnego jest pełna takich zagadek i zawirowań, nieoczywistych z punktu widzenia członków kółka różańcowego. Tematem św. Wilgefortis zainteresowała mnie Olga Tokarczuk, która w powieści "Dom dzienny, dom nocny" przywołała tę postać.

Co oznacza to imię?

- "Dzielna Dziewica" albo "Mężna w Dziewictwie", czyli Virgo Fortis. Średniowieczna legenda mówi o córce króla Portugalii, która tak bardzo ukochała Chrystusa, że kiedy pogański książę poprosił ją o rękę, odmówiła. Zaczęła modlić się do Chrystusa, aby ją przed tą miłością obronił. I Chrystus wysłuchał modlitwy - w nocy Wilgefortis wyrosła broda i książę już jej nie chciał. Za karę ojciec kazał ukrzyżować córkę, mówiąc: "Jeżeli tak ukochałaś swojego Boga, umrzesz jak on".

Wszystko to brzmi dość groteskowo.

- Mnie się ta historia wydała fascynująca, bo mówi o cenie, jaką trzeba zapłacić za miłość. Miłość cenna to ta, którą trzeba okupić męczeństwem. "Wilgefortis" jest sztuką religijną. To misterium, lecz opowiadane przy pomocy innych rekwizytów niż te, które widzimy w Kalwarii Zebrzydowskiej. Gdyby radny LPR wybrał się do katedry w Pułtusku, zobaczyłby obraz św. Wilgefortis, na którym kobieta wisi na krzyżu i ma brodę.

Ale nie ma odkrytego biustu, jak w Pańskim przedstawieniu?

- W dawnych wiekach nie bano się odkrytych biustów. Hans Memling w XV wieku namalował dyptyk, w którym św. Wilgefortis sąsiaduje ze św. Marią z Egiptu, która ma odkryte piersi. A obrazy Hieronima Boscha? Nie wspomnę już o "Dawidzie" Michała Anioła!

Tłum oburzony, że Wilgefortis wyrosła broda, krzyczy: "Błaznem jest ona/ Co na śmiech stawia Pana naszego Jezusa Chrystusa!" A sędzia dodaje: "Trzeba ogolić ją, gębę krwią świńską usmarować/ Dłoń obciąć, wyrwać język! Sądzić ją/ Bo czynem i słowem swym obraża Boga!" To nie jest tak odległe od groźby wypędzenia kijami.

- Sytuacje ostateczne budzą ostateczne emocje. Wilgefortis kończy na krzyżu dlatego, że ludzie widzą w niej emanację Szatana, a nie Boga. To jest ta niezdolność zobaczenia Boga tam, gdzie się on naprawdę pojawia. Większość ludzi uważa, że doznania religijne są domeną wyłącznie Kościoła. Nie rozumieją więc sztuki, która na nowo stara się obudzić tęsknotę do Boga, potrząsa tobą i mówi: obudź się, bo może też tęsknisz, tylko o tym nie wiesz.

Oczywiście można powiedzieć: szukasz Boga, idź do Kościoła. Problem w tym, że Bóg istnieje także poza Kościołem. Chrystus nauczał poza świątynią.

Mówi się, że teatr jest dla tych, którym Kościół nie wystarcza.

- Właśnie.

Ale z drugiej strony każda sztuka wyrastająca z inspiracji chrześcijańskiej niesie niebezpieczeństwo podważania dogmatów wiary.

- Chrześcijaństwo stanowiło inspirację artystyczną od dwóch tysięcy lat. Najwybitniejsze dzieła sztuki powstały dzięki tej inspiracji. Czy więc teraz, w związku z atakami LPR, zabronić artystom interesowania się metafizyką? Odciąć współczesną kulturę od prawa do zainteresowania się człowiekiem jako istotą poszukującą Boga? Zakazać? A może jednak pogodzić się z faktem, że ludzka duchowość i relacje między człowiekiem a Bogiem mają prawo być ważną inspiracją w sztuce? A skoro tak, to artysta musi mieć możliwość swobodnego myślenia.

Skrajna prawica nie zarzuca artystom, że zajmują się metafizyką. Nie podoba jej się to, że Pańskie spektakle nie są zgodne z ortodoksyjnym widzeniem wiary i symboliką religijną.

- No tak, ale teatr parafialny zostawmy kółkom różańcowym. Jeśli sztuka ma dzisiaj dotrzeć do odbiorcy, musi proponować coś żywego, co poruszy w sposób prawdziwie emocjonalny.

Czy prowokacja jest niezbędna, żeby teatr był żywy?

- Absolutnie nie. Natomiast brak zgodności z ortodoksją nie jest wyłącznie cechą nowoczesnej sztuki. Wszelkie religie, również chrześcijaństwo, tworzyły niezliczone herezje. Cechą religijności żywej jest to, że nie jest w stanie uniknąć herezji, a często ją prowokuje. Tylko wiara martwa i zastygła jest wolna od herezji.

Różnica jest taka, że w XII czy XIII wieku spłonąłby Pan na stosie, a dziś...

- Dziś mam ten komfort, że chcą mnie przepędzić kijami (śmiech).

A co na Pańskie herezje mówią osoby duchowne?

- Mieliśmy wiele wizyt księży. "Ofiarę Wilgefortis" obejrzało żeńskie zgromadzenie zakonne, na spektaklu w Kietrzu pojawił się nawet jakiś biskup. Wychodzili wzruszeni.

LPR zarzuca, że pokazuje Pan Chrystusa z biustem. Ale z punktu widzenia ortodoksji bardziej oburzająca może być relacja między Wilgefortis a Chrystusem, podszyta erotyką.

- Kiedy pisałem sztukę, studiowałem nie tylko kazania Mistrza Eckharta - notabene umieszczonego przez Kościół w indeksie - myśliciela z przełomu XIII i XIV wieku, ale również pisma tych mistyków i mistyczek, których wyznania mają charakter niezwykle emocjonalny. To było fascynujące. Miłość do Boga zyskuje tam odcień bardzo ludzki, bez mała erotyczny. Pytanie: czy to coś złego?

Okazuje się, że w naszej kulturze tak.

- Żywe chrześcijaństwo nigdy nie zadawało takich pytań. Zawsze angażowało ciało w miłość do Boga. Dość przypomnieć wyprawy pątników, okładanie się biczami, cierpiętniczy wymiar chrześcijaństwa. W przeżycie mistyczne bez reszty zaangażowane jest ciało. Taka miłość jest usprawiedliwiona, nie ma w niej nic złego. Przeciwnie, jest świadectwem całkowitego oddania. W przypadku Wilgefortis miłość angażuje i ciało, i duszę, ale to ciało ostatecznie płaci cenę za wybór duszy.

Jak więc wytłumaczyć fakt, że to właśnie ciało i jego wizerunki w sztuce stają się dziś najczęściej obiektem krytyki ze strony fundamentalistów religijnych? To w sferze ciała dochodzi do najbardziej drastycznych przekroczeń, których symbolem jest "Pasja" Doroty Nieznalskiej, przedstawiająca męskie genitalia rozpięte na krzyżu.

- Pytanie, gdzie jest punkt ciężkości? Czy nasza uwaga koncentruje się na genitaliach, czy na krzyżu? Moja się koncentruje na krzyżu.

Mam wrażenie, że radni LPR koncentrują się raczej na genitaliach...

- To ich problem.

Nie obawia się Pan, że po awanturze wokół "Wilgefortis" będzie kojarzony z jednym tylko obrazem: Chrystusa z piersiami?

- Nie boję się zaszufladkowania. Natomiast nie ma nic złego w tym, że dostrzegana będzie pewna wyjątkowość mojego teatru. Moja następna sztuka, "Święty Edyp", jest krokiem dalej w stronę poszukiwania odpowiedzi na pytanie, do jakiego stopnia cielesność jest zaangażowana w proces przeżywania bóstwa. Kolejnym krokiem będzie "Bóg Niżyński" - sztuka o artyście, który uznał się za Boga.

"Świętego Edypa", podobnie jak "Ofiarę Wilgefortis", oparł Pan na średniowiecznej legendzie. To opowieść o chrześcijańskim Edypie, który po odkryciu, że ożenił się z własną matką, przez 17 lat odpokutowuje swój grzech przybity do skały. W "Bogu Niżyńskim" opowiada Pan o wielkim rosyjskim tancerzu baletowym, który w wieku 30 lat zachorował na schizofrenię i resztę życia spędził w szpitalach. Czy jest coś, co łączy tych tak odległych w czasie i przestrzeni bohaterów?

- Wszyscy - Wilgefortis, Edyp, Wacław Niżyński - bardzo drogo płacą za fakt kochania. Cena, którą musi zapłacić ich ciało za wybór duszy, jest bardzo wysoka. Jest to cena ostateczna. Mnie w ogóle interesują ludzie, dla których cielesność jest problemem. Edyp mówi: "ciało jest pułapką". "Ofiara Wilgefortis" jest również opowieścią o pułapce ciała - gdyby bohaterka była mężczyzną, rzecz potoczyłaby się pewnie inaczej. Z kolei "Bóg Niżyński" to historia obciążona piętnem miłości homoseksualnej. Niżyński chce umęczenia i pasji, by odkupić miłość, którą pod koniec swego życia uznał za niszczącą.

To są ludzie, którzy płacą wysoką cenę za fakt kochania, a jednocześnie nie potrafią nie kochać. Nie mogą powiedzieć miłości "nie", bo czują, że miłość to żywioł, nad którym człowiek nie panuje. Jak mówi "Pieśń nad Pieśniami": "Jak śmierć potężna jest miłość. Żar jej to żar ognia, płomień Pański". A jednocześnie zdają sobie sprawę, że Bóg kocha taką samą miłością - silną, wszechogarniającą, czasem niszczącą. Więc skoro Bóg tak kocha, również w człowieku musi być miejsce na taką miłość, nawet gdy jest trudna i dramatyczna.

Ciekawe, że nie odwołuje się Pan do romantycznej mitologii miłości, lecz do historii, w których miłość naznaczona jest piętnem grzechu.

- Mnie miłość interesuje o tyle, o ile towarzyszy jej jakiś dramat. To jest zresztą znak czasu, w którym żyjemy. Nie jest to czas romantycznych historii miłosnych. Jesteśmy, szczególnie w Polsce, w momencie przełomu obyczajowego. Mozolnie przebija się do powszechnej świadomości odkrycie, że miłość niekoniecznie musi być łatwa i przyjemna. Często jest obciążona dramatem, uwikłana w straszne znaki zapytania.

Kim jest kobieta z brodą? Jak dramatyczna jest to sytuacja z punktu widzenia Wilgefortis, kobiety pięknej, budzącej pożądanie mężczyzn? Nie interesuje mnie hedonizm ani sfera przyjemności, ale miłość, której miarą jest cierpienie. To chyba bliskie jest chrześcijaństwu...

W sztuce o Niżyńskim nawiązuje Pan do liturgii prawosławnej. Czuję, że znów będą kłopoty.

- Opowiadam o panichidzie, czyli nabożeństwie żałobnym, które Niżyński odprawia w szpitalu dla schizofreników ku czci swego zmarłego przyjaciela, Sergiusza Diagilewa. Nie jest to liturgia cytowana dosłownie, ale obrzęd tworzony przez człowieka szalonego. Podstawowe pytanie, jakie chcę tym razem postawić, brzmi: czy mszę można zatańczyć? Skoro można ją zaśpiewać, odegrać na instrumentach, dlaczego nie można jej odtańczyć? Przecież w przypadku Niżyńskiego mamy do czynienia z geniuszem ruchu, człowiekiem, który poprzez ruch odczuwa cały świat. To również pytanie o możliwość obrzędu w teatrze. Czy dzisiaj możemy jeszcze odczuwać teatr jako obrzęd?

Naturalnie, wybór bohatera nie jest przypadkowy. Święty szaleniec, podobnie jak homoseksualista, to osoba, której dramat rozgrywa się w ukryciu. Społeczeństwo w imię normalności wyrzuca ją poza nawias. Ale kwestie obyczajowe w "Niżyńskim" mają dla mnie znaczenie drugorzędne.

Dlaczego o takim typie bohatera chce Pan opowiadać?

- Bo ten typ bohatera jest ludziom potrzebny. Widzę to na widowni naszego teatru w Supraślu, w teatrze La Mama w Nowym Jorku, gdzie pokazywaliśmy niedawno "Świętego Edypa". Tym widzom nie jest potrzebny pan z komedii angielskiej, który zgubił cylinder i szuka dwóch następnych. Nie jest im też potrzebny jakiś fircyk w zalotach, ubrany w historyczny kostiumik, który wygłasza kwestie podobające się polonistkom. Wierzę, że wielu ludziom potrzebny jest inny bohater i inny teatr.

LPR stał się stałym punktem odniesienia dla życia artystycznego w Polsce. W Białymstoku miejscowa prawica od lat atakuje wystawy w galerii Arsenał. Po interwencji LPR zdjęto z afisza spektakl "Konopielka" w Teatrze im. Węgierki, w którym bohater ścinał głowę drewnianej figurze Chrystusa. Pan w Węgierce reżyserował rok temu "Operę za trzy grosze". Premierę odwołano w atmosferze skandalu. O co poszło?

- Dyrektor odwołał premierę pod pretekstem naruszenia praw autorskich. Ale naprawdę chodziło o inscenizację. Zadałem sobie pytanie: jaki Mackie Majcher i jaka banda stanowiłaby zagrożenie dla dzisiejszego mieszczucha? To nie ja wymyśliłem pojęcie Zeitheater - teatr czasu, lecz Bertold Brecht. Kiedy Brecht pisał "Operę", banda Mackie Majchra ubrana była w garnitury, bo nikt się inaczej nie nosił. Dziś powinna być ubrana inaczej, rekrutować się z innej rzeczywistości społecznej. Wydało się mi, że dla współczesnego mieszczucha nie do przyjęcia jest banda ubrana w skóry, z łańcuchami i kastetami w rękach. Dlatego Mackie Majchra wystylizowałem na Marylina Mansona.

Naprawdę nie chodziło o zmiany w tekście?

- Nie, to samo przedstawienie zrobiłem później w czeskiej Ostrawie - w tej samej scenografii, z tymi samymi skrótami. Poszło znakomicie, nie było żadnych problemów z prawami autorskimi. Mackie Majcher wystylizowany na Mansona ujrzał światło dzienne, tyle że nie w Polsce, ale w Czechach.

Być może mieszczanin czeski jest bardziej odporny na prowokacje obyczajowe.

- Czesi mają wyższą kulturę teatralną. Ludzie na co dzień chodzą tam do teatru i rozumieją, że teatr jest rzeczywistością wyobrażoną, która nie wylewa się na ulicę. Nie rozumieli, dlaczego nie doszło do premiery w Polsce.

Nie zastanawiał się Pan nad przeprowadzką do Czech?

- Zabrakłoby tam Wierszalina i Supraśla, czyli otoczenia, w którym tworzymy. O istnieniu takiego teatru jak nasz nie decyduje wola urzędnicza, tylko wola kilku ludzi, moja i aktorów. My chcemy tworzyć tu i teraz, nawet jeśli to "tu i teraz" oznacza zmaganie się z rzeczywistością.

Niektórzy artyści prowadzą grę z politykami. W galeriach pojawiały się niedawno nalepki "Wystawa nie dla członków i sympatyków LPR". Pan również prowadził podobną grę przed premierą "Opery za trzy grosze" - zapraszał na spektakl polityków LPR, żartując, że to jest gwarancja rozgłosu.

- Gra, którą prowadziłem i będę prowadził, to gra o przestrzeń wolności. Jeśli słyszę zakazy i nakazy, jeśli słyszę żądania stawiane językiem Gomułki, jeśli jestem świadkiem, jak polityk LPR wchodzi do galerii sztuki i maże długopisem po pracach artystycznych, to mnie to oburza i natychmiast chcę się z tym skonfrontować. Jedyną odpowiedzią może być solidarność środowiskowa i ustalenie, gdzie kończą się kompetencje polityków, a gdzie się zaczyna kompetencja artystów.

Kto miałby to określać?

- Określiła to już dawno ludzkość. Istnieje coś takiego jak budynek teatralny, czyli miejsce wyjątkowe, gdzie mamy do czynienia z fikcją. Można tam wejść lub nie. Podobnie jest z galerią sztuki. To są przestrzenie wydzielone. Jeżeli ta umowa przestaje obowiązywać, bo ktoś uważa, że artysta w tej swojej wydzielonej przestrzeni nie ma prawa do swobodnego myślenia, to znaczy, że mamy do czynienia z powrotem cenzury. Nikogo nie zmuszamy do oglądania naszych przedstawień.

Z drugiej strony przeciwnicy przekroczeń religijnych i obyczajowych argumentują, że tego rodzaju praktyki nie powinny być finansowane z pieniędzy publicznych, bo nie życzy sobie tego tzw. większość.

- Odwróćmy ten argument. Większość kompletnie nie akceptuje zachowań polityków, nie akceptuje złodziejstwa, korupcji i niekompetencji w życiu publicznym. A mimo to wszyscy łożymy na biura poselskie, na Sejm, na pewien powszechnie nieakceptowany sposób uprawiania polityki w tym kraju. I co z tego wynika? Funkcja opiekuńcza państwa, jako mecenasa sztuki, nie polega na tym, by kreować tematy dla artystów, ale by stwarzać możliwość tworzenia i obiegu myśli. Jeżeli inaczej pojmujemy funkcję mecenatu, to jesteśmy nie tylko w konflikcie ze zdrowym rozsądkiem, ale także z dyrektywami europejskimi. Standardem europejskim jest wydzielanie publicznych środków na to, by kultura wysoka mogła się swobodnie rozwijać. Nikt przy tej okazji nie stawia żądań politycznych wobec sztuki.

W demokracji kultura finansowana z pieniędzy publicznych podlega takiej samej kontroli, jak inne dziedziny życia.

- Problem w tym, że politycy oceniają sztukę, nawet jej nie obejrzawszy. Trudno się dziwić, że później strzelają kulą w płot. Politycy skrajnej prawicy nie chodzą na co dzień do teatru, nie oglądają wystaw w galeriach.

Nie chodzą, bo nie chcą być narażeni na nieobyczajne doznania.

- Dobrze, to w takim razie uznajmy, że istnieją dwa światy: jeden - rzeczywistości politycznej, a drugi - teatru, galerii, czyli przestrzeni zamkniętej. Funkcjonujmy oddzielnie, ale niech jeden drugiemu nie szkodzi. Żyjmy jak sąsiedzi w jednym bloku, którzy, mieszkając na tej samej klatce schodowej, nigdy w życiu się nie widzieli. Ale jeżeli się umawiamy, że ta klatka schodowa to jest wspólnota mieszkaniowa, to jeśli ktoś koniecznie chce się wypowiedzieć na temat tego, jak wygląda moja łazienka i co w niej robię, to niech mnie odwiedzi, a później zaprosi do siebie. Wtedy ten dyskurs może zacznie być prowadzony za pomocą argumentów, a nie cepów.

Nie czuł się Pan zdradzony, kiedy Pańskie przedstawienie atakowali politycy z prawej strony? Przecież sympatyzował Pan kiedyś ze środowiskiem prawicowym, reżyserował satyryczny program o polityce "Gumitycy" dla Telewizji Puls, która za rządów AWS miała stać się alternatywą dla lewicowych mediów publicznych.

- Wciąż czuję się blisko związany z tym środowiskiem. W moim odczuciu jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy skrajnymi wypowiedziami ignorantów z LPR, a tym, co w dziedzinie kultury ma do powiedzenia PiS. To nie jest tylko różnica wykształcenia czy ogłady, ale też stosunku do tożsamości kulturowej. Ludzie ze środowiska PiS rozumieją, że w Polsce trzeba odbudować kulturę wysoką, zaniedbaną przez ostatnie 15 lat.

Ale Panu po 1989 r. udało się wypłynąć z Wierszalinem, co świadczy o czymś zupełnie przeciwnym.

- To prawda, ale na parę lat musieliśmy zawiesić działalność. Malejące środki i sposób organizacji życia teatralnego spowodowały, że obieg kulturowy zamarł. Nasze pierwsze przedstawienia, "Turlajgroszka" czy "Merlina", graliśmy po 60-70 razy - głównie gościnnie, bo nie mieliśmy własnej sceny. "Świętego Edypa" nie wiem, czy zagraliśmy więcej niż w kilkunastu miastach. Dziś każdy dyrektor teatru na prowincji z obłędem w oczach przegląda kolejne propozycje repertuarowe, szukając tego, co przyniesie dochód. Mam nadzieję, że nowa ekipa to zmieni.

Nie obawia się Pan, że z większymi nakładami na kulturę pójdą w parze wymagania ideologiczne? W końcu LPR był do niedawna w nieformalnej koalicji z PiS. Dla Jarosława Kaczyńskiego dużo też znaczy środowisko Radia Maryja, nieprzejednane wobec współczesnej sztuki.

- To byłby najgorszy scenariusz. Na razie jednak nie widzę zagrożenia. Jeśli się pojawi, zaprotestuję jako pierwszy. Kultura wysoka nigdy nie zarobi sama na siebie - czy to będzie ambitne przedstawienie teatralne, wystawa czy koncert. Bez mecenatu publicznego będzie zamierała, czego świadkiem byliśmy w ostatnich latach. Mecenat państwa musi jednak charakteryzować się tolerancją i na pewno nie może oznaczać prawa do stawiania warunków, jakie treści w sztuce są "prawomyślne", a jakie zakazane. Pieniądze na kulturę nie mogą być ideologizowane.

Nie chce Pan, by mieszano się w jego twórczość, a z drugiej strony żąda wsparcia publicznego. Jak to pogodzić? Według jakich kryteriów oceniać, czy artysta dobrze wydaje publiczne pieniądze?

- Istnieje kryterium odpowiedzialności. W istocie dość łatwo jest w sztuce odróżnić odpowiedzialną, ciężką pracę od ekscesu, czystego wygłupu czy chęci żerowania na czyichś emocjach. To jest pierwsze i podstawowe kryterium, które powinniśmy brać pod uwagę.

Prawdopodobnie od przyszłego roku Wierszalin będzie współfinansowany przez Ministerstwo Kultury. A jedną z pierwszych premier będzie "Bóg Niżyński", który porusza temat miłości homoseksualnej. Co się stanie, jeśli politycy PiS, którzy wielokrotnie dawali dowody niechęci do tej tematyki w przestrzeni publicznej, odmówią Panu wsparcia?

- Premiera "Boga Niżyńskiego" nie będzie sensacją obyczajową, bo homoseksualizm Niżyńskiego nie jest w tej sztuce tematem pierwszoplanowym. Poza tym czym innym jest stosunek do manifestacji homoseksualistów na ulicy, a czym innym stosunek do przedstawienia teatralnego. Myślę, że zdrowego rozsądku tu nie zabraknie, zwłaszcza w PiS, aby te sytuacje odróżnić. Sztuka już na wstępie zebrała bardzo dobre recenzje - przeprowadziliśmy próbę czytaną w Supraślu przed gronem socjologów i religioznawców, którzy byli poruszeni i zafascynowani tematem.

W "Ofierze Wilgefortis" też nie chodziło o demonstrowanie braku szacunku dla symboliki chrześcijańskiej, a jednak niektórzy poczuli się urażeni. Czy artysta w ogóle powinien się liczyć z odbiorem urażonych widzów?

- Jest tylko jedna rzecz gorsza od cenzury - autocenzura. Jeśli miałbym stosować autocenzurę, to ucieknę do Czech.

Na razie nie musi Pan uciekać, bo minister kultury Kazimierz Ujazdowski wziął publicznie w obronę Wierszalin. "Ofiarę Wilgefortis" nazwał spektaklem wyrastającym z wrażliwości chrześcijańskiej. Cieszy Pana to poparcie?

- Minister był na premierze, wyszedł głęboko poruszony. Cieszy mnie, że są ludzie, którzy wierzą, że w chatce na obrzeżach Puszczy Knyszyńskiej można tworzyć poważne i istotne dla kultury polskiej spektakle. Być może tylko tam, na obrzeżu, z dala od zgiełku świata, w takim niemalże eremie, jakim jest Supraśl, można jeszcze dotknąć niektórych tematów. Kiedy pokazujemy nasze przedstawienia na świecie, ludzie pytają się: "Rany boskie, skąd wy jesteście, gdzie jest możliwy jeszcze taki język, gdzie ludzie mają jeszcze takie problemy jak wy? To jest jakieś niezwykłe miejsce, skoro udaje się wam uchronić coś takiego".

W 2000 r. ten sam minister wręczał Panu kluczyki do busa ufundowanego przez Telekomunikację Polską, którym pojechaliście na występy do Hanoweru z "Ofiarą Wilgefortis". Rok później wybuchł skandal wokół kilku wystaw w galerii Zachęta. Minister Ujazdowski nie bronił wtedy dyrektorki Andy Rottenberg przed atakami LPR. Nie obawia się Pan, że sytuacja może się powtórzyć?

- Być może potrzebna jest szersza debata, w jaki sposób oddzielać mecenat od bezpośredniego sterownia sztuką, czy, jak to proponuje LPR, od cenzurowania sztuki. Może trzeba zracjonalizować tę sytuację, bo gdy rozum śpi, budzą się upiory. Najgorsze jest to, że w Polsce przez 15 lat nie wypracowano mechanizmów rozdawania publicznych pieniędzy na kulturę. Cały czas towarzyszyła temu dowolność i uznaniowość. Mam nadzieję, że nowy minister to zmieni.

Co będzie, jeśli Pańska nowa premiera wywoła podobne reakcje prawicy i tym razem Ujazdowski nie weźmie Wierszalina w obronę?

- Z natury jestem optymistą. Wierzę, że oprócz tych partii, które znamy z parlamentu, istnieje jeszcze partia ludzi zdrowego rozsądku i to ona wciąż ma większość w moim kraju. Dlatego sądzę, że nadchodzi dobry czas dla kultury. Przecież dla kultury narodowej nie jest istotna ilość błędów, które popełnią artyści, tylko to, żeby oni w ogóle mogli je popełniać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji