Obsesje Iredyńskiego
POWIADA Iredyński - i powtarza to przy każdej okazji - "jestem autorem jednego tematu". Tematem tym jest przemoc. Autodiagnoza ponad wszelką wątpliwość trafna, chociaż nie jestem przekonany, że stanowić może szczególny powód do dumy. Zastanawiające są zresztą te obsesje i fascynacje u człowieka, który "czasów pogardy" nie zdążył już przeżyć świadomie, który wiedzę o tamtych latach czerpał z drugiej ręki, z rozlicznych relacji i lektur, zastanawiające jest jednak i to, że prawdę o przemocy i strachu, o ludzkiej słabości, potrafi pokazać ostro i niebanalnie.
Łączy sztuki Iredyńskiego nie tylko temat, identyczne są niemal także sytuacje wyjściowe jego dramatów. Bohaterem jest zawsze zbiorowość (choćby ta najmniejsza, dwuosobowa) ludzka z różnych względów na siebie skazana: obóz w "Jasełkach moderne" czy w "Zejściu do piekła", punkt spiskowy w "Żegnaj, Judaszu", umowne acz zamknięte zakłady lecznicze w "Dobroczyńcy" i "Samej Słodyczy", najzwyklejszy pokój, w którym schronił się zagrożony czymś uciekinier w "Męczeństwie z przymiarką". Absolutna izolacja od świata zewnętrznego wyostrza konflikty między mniej lub bardziej dobrowolnie i mniej lub bardziej przypadkowo zgromadzonymi ludźmi.
A przecież istnieje wyróżnik pozwalający podzielić dorobek dramaturgiczny Iredyńskiego na dwie ilościowo i jakościowo "nierówne połówki". W dwu z wymienionych uprzednio sztuk odwołuje się pisarz do pojęć obiegowych, do archetypów wysnutych bądź z Biblii, bądź też na Biblii opartych apokryfów. Myślę tu o "Żegnaj, Judaszu" i "Jasełkach moderne". Judasz zdradzi, gdyż jego losy determinuje fatalizm imienia. Nie skuszą go srebrniki i nie złamią tortury fizyczne: zdradzi w momencie, gdy uświadomi sobie, że po zwycięskim przewrocie zająć może miejsce przesłuchującego go Komisarza. Judasz zdradzi, bo jest Judaszem. Inaczej w "Jasełkach" gdzie upersonifikowane pojęcia DOBRA, ZŁA, CZYSTOŚCI (Maria, Herod, Dziecko) nie wymagają dodatkowych komentarzy ale można w oparciu o nie konstruować własne rozwiązania, własne, przewrotne paradoksy.
Gdy archetypów tych Iredyńskiemu zabraknie autor plącze się w nie zawsze świetnych metaforach, w dość dwuznacznej symbolice - Dama - Śmierć (do dziś pamiętam mało gustowny fosforyzujący szkielecik w łódzkiej inscenizacji "Dobroczyńcy" prezentowanej na którymś z festiwali, czym zresztą bardziej inscenizatora niż autora obciążam). Tak też jest z "czarnym światłem" w "Samej Słodyczy".
ZESTAWIENIE tych dwu tytułów jest zresztą przypadkowe, "Sama Słodycz" to w moim przekonaniu "Dobroczyńcy" ciąg dalszy. Mistrz Ceremonii to zwycięski Feliks, który podporządkował już sobie całą zbiorowość. Ale Mistrz prowadzi grę niebezpieczną, zapomina że człowiek spodlony zatraca człowieczeństwo, że gwałt rodzi gwałt. Nieśmiała, czysta, niewinna bohaterka tytułowa podejmie rzuconą rękawicę. Metodami, których nauczyła się od Mistrza, pozbawi go władzy, doprowadzi do katastrofy, przejmie przewodnictwo nad "stadem". Na jak długo? I kto będzie jej następcą? Zapewne Pacjent - jeszcze nie do końca skażony, a więc do działania zdolny. Jedyny, poza Słodyczą i Mistrzem, wyróżniony z anonimowego grona, opatrzonych numerami "Kobiet" i "Mężczyzn".
I jedna jeszcze uwaga. Mimo, iż osobiście - ze względów sygnalizowanych uprzednio przedkładam "Judasza" i "Jasełka" nad "Samą Słodycz" - i ta sztuka dowodzi, że Iredyński czuje i rozumie prawa sceny. Prawdy, które utwór przekazuje są przecież ani zbyt głębokie ani odkrywcze, ale jego teatralna faktura jest ponad wszelką wątpliwość interesująca. Nie jest to zapewne dzieło idealnie zbudowane - akt II wydaje mi się najmniej nośny i na dodatek zbyt efekciarski - ale kompozycja nie jest największą siłą dramaturgii Iredyńskiego. Faktem jest jednak także, że dialog brzmi i teatralnie i prawdziwie, że język, jest jędrny i precyzyjny.
INTERESUJĄCA jest też prapremiera we wrocławskim Teatrze Kameralnym. A jej zaletą niemal główną wydaje się fakt, że na nowo można wierzyć, iż aktor jest i pozostanie w teatrze najważniejszy. Od paru miesięcy nie widziałem we Wrocławiu przedstawienia o tak wyrównanym - a interesującym zarazem - poziomie aktorskim.
Na plan pierwszy - nie tylko ze względu na tekst - wysuwają się rzecz jasna Marta Ławińska (Sama Słodycz) i Igor Przegrodzki (Mistrz Ceremonii), ale są oni przede wszystkim koryfeuszami interesująco zorganizowanego i zindywidualizowanego chóru w składzie: Iga Mayr, Irena Remiszewska, Mirosława Lombardo, Halina Buyno, Romuald Michalewski, Bogusław Danielewski, Eliasz Kuziemski, Ferdynand Matysik, Stefan Lewicki. Wszyscy mieli swoje sceny solowe i wszyscy wynikające stąd szanse wykorzystali. Na dobrą sprawę każda z tych propozycji zasługuje na odrębne potraktowanie i tylko brak miejsca nie pozwala mi na gruntowniejszą analizę. Szczególnie jednak głęboko pokłonić się pragnę wszystkim paniom a także Ferdynandowi Matysikowi i Eliaszowi Kuziemskiemu.
Niepodważalne są też zasługi reżysera spektaklu Jana Bratkowskiego, który uwierzył w aktorów i umiejętnie ich inspirując wyegzekwował wszystko, co z postaci wydobyć było można. Przedstawienie ma interesujący klimat i dobre tempo.
Mam jednak i wątpliwości: także w realizacji najsłabszy jest akt II, w którym rolę wiodącą gra bohater zbiorowy, co jednak nie zostało przeprowadzone precyzyjnie. Nie wiem też czy słuszne było sytuacyjne wyłączenie Mistrza w akcie III. Wszystko toczy się poza nim, zbyt łatwo rezygnuje z roli przywódcy. Są to jednak zastrzeżenia, które nie zmieniają i zmienić nie mogą pozytywnej ogólnie oceny, zwłaszcza, że interesującymi komponentami widowiska były i scenografia Krystyny Zachwatowicz i muzyka Andrzeja Trzaskowskiego. W sumie jest to więc widowisko, które z czystym sumieniem odbiorcy polecić można.