Moje trzy grosze
Stało się, iż nie oglądałem prasowej premiery "Nauczyciela tańca". Tuż po "prasówce" były "Biesy" potem święta, jeszcze później prezentowano inne pozycje. Widziałem więc widowisko zagrane po trzytygodniowej niemal przerwie, nie będę więc pisał o wszelkich spóźnieniach, "dziurach" i innych wypadkach losowych, stąd właśnie wynikających. Z własnego spóźnienia nie robię jednak tragedii. Wszak teatry (słuszniej: ich dyrekcje) wołają, by recenzenci wsłuchiwali się w opinie widowni, by konsultowali z nią swoje sądy. Wsłuchiwałem się więc, konsultowałem... I co powiecie? Byliśmy zgodni. Solidaryzowałem się z tą częścią publiczności, która grzecznymi oklaskami uczciła ostatnią kurtynę. Chętniej jednak utożsamiłbym się z tymi spośród widzów, którzy dość licznie (zwłaszcza w drugim antrakcie) i pośpiesznie opuszczali gmach przy ulicy Zapolskiej.
Skoro jednak nie skorzystałem z oferty jednego z wyższych funkcjonariuszy teatru, skoro nie poszedłem to ślady tych, którzy nie dotrwali, rezygnując z własnych - czy zakładowych - pieniędzy, wypada wtrącić swoje trzy grosze do opinii zgłoszonych wcześniej przez przyjaciół po recenzenckim fotelu.
I zaraz na wstępie: nie winiłbym starego "majstra", bawił kilka pokoleń, bawiłby i nas, gdyby znalazł ktoś właściwy "kluczyk". Nie winię także starych, naiwniuteńkich schematów, które właśnie przez to, że naiwne i niedzisiejsze, mają swój niewątpliwy urok i wdzięk. Prędzej już wyraziłbym żal, że Lope de Vega nie znalazł - niestety - twego Rymkiewicza, który tekst by odkurzył, odświeżył i do wrażliwości dzisiejszego widza przysposobił. Calderon więcej miał szczęścia. Chociaż i słobodnikowy przekład do pastiszu - a nawet "obśmiania" - prowokował. Więcej - chwilami, acz niekonsekwentnie, robić to próbowano.
Za niepowodzenie winę ponosi więc teatr. W jakimś stopniu zaważyły tu względy obsadowe. Źle obsadzono przede wszystkim dwie niezwykle ważkie role. Wcielający się w Aldemaro Erwin Nowiaszak, jest - dokumentował to niejednokrotnie - na pewno aktorem utalentowanym, ale amantów, nawet charakterystycznych, dla własnego i sztuki (choćby i tej przez najmniejsze "s") dobra, grywać nie powinien.
Wanda Grzeczkowska (Florella) ma prawo niewiele jeszcze umieć. Reżyser nie ma natomiast prawa dopuszczać do tak wielkich kontrastów w czysto warsztatowej sprawności poszczególnych propozycji aktorskich. Jednym trzeba pomóc, innych przyhamować, jeszcze innym zostawić "wolną (ale kontrolowaną) rękę". Odnosiłem wrażenie, że jeśli są w tym widowisku - a są na pewno - bardziej interesujące propozycje, to zbudowano je na zasadzie: "kto tam więcej umiał", albo "kto tam bardziej się zaangażował''. Komu zaś nie stało rutyny, albo po prostu chęci, mniej lub bardziej czysto kwestie swe opowiadał. Reżysera przy tym nie było.
Reżyser zajęty był czymś zgoła innym. Wymyślaniem bardzo niejednorodnych gagów. Wiem: w braku jednolitej stylistyki, też może to być styl. To jednak przedstawienie do takich przypuszczeń nie upoważnia. Może zresztą się mylę. Może reżyser niczego nie wymyślał. Akceptował tylko, jak leci. Wie wymyślał poza przy- i potupywaniem, które - o ile rozumiem - sygnalizować miało hiszpański koloryt, tudzież południowy temperament.
Jednego przecież Jowicie Pieńkiewicz odmówić nie sposób. Konsekwencji. Po napisaniu dwu poprzednich akapitów uświadomiłem sobie, że w tej części mógłbym z powodzeniem przepisać własne opinie o "Nagim królu". A przecież tworzywo, czyli literacki materiał, było zupełnie inne.
Teraz wypada wyjaśnić dlaczego jednak, wraz z najwierniejszymi, oklaskiwałem. Biłem brawo przede wszystkim fertycznej, temperamentnej Jadwidze Skupnik (Felicjana). Wie była to może jej rola najwybitniejsza, ale imponowała zdyscyplinowaną żywiołowością. Oklaskiwałem także gorąco Andrzeja Polkowskiego (Tebano), Ferdynanda Matysika (Alberigo) i Janusza Peszka (Vandalino). Wszyscy trzej - choć każdy z nich inaczej - byli niezaprzeczenie komiczni. Oklaskiwałem też prościutkie dekoracje i zabawne kostiumy Janusza Tartyłły. Na aplauz, choć mniejszy nieco może, zasługiwali Mirosława Lombardo (Licena), Jerzy Grałek (Belardo), Stefan Lewicki (Tulio), przede wszystkim zaś Cezary Kussyk (Cornejo). Podobała mi się w ostatecznym rozrachunku muzyka Zbigniewa Korneckiego, choć było jej chyba nieco zbyt wiele.
Obsadę aktorska uzupełniali Marian Wiśniowski (Ricardo) i Tadeusz Kamberski (Andronio). Zbyt cenię obu aktorów, by nawet w epizodach, nie oczekiwać więcej.
Tak więc, mimo niezłego w końcu wykonawstwa, "Nauczyciel tańca" utrwalił, rzekłbym nawet: pogłębił, impas, czy wręcz kryzys dużej sceny Teatru Polskiego.