Artykuły

Do góry uszy, to i reszta musi

- W telewizji pracowało się za grosze, ale rzeczywiście telewizja jest tym instrumentem, który kreuje aktorów. Dzisiaj nie muszę zabiegać o względy telewizji, wystarczy mi teatr, a ponieważ trochę się zestarzałem twierdzę, że ważniejszą sprawą jest grać to, co się chce, niż to co chcieliby inni - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Janusz Świąder: Większość scenicznego żywota spędza Pan wzbudzając śmiech, ale prywatnie jest Pan bardzo poważny. Z czego taka postawa wynika?

Jan Kobuszewski: Z tego, że rozgraniczam swój zawód od życia prywatnego, ponieważ prywatnie nie jestem wcale uwolniony od pewnych trosk, kłopotów, a nawet nieszczęść. Dumny natomiast jestem w wykonywanej profesji, że grając komedię, mogę nieść moim ukochanym bliźnim trochę uśmiechu, czyli jak ja to mówię w swoim i kolegów imieniu: pracujmy dla śmiechu, ale bądźmy normalni.

Czy dzisiejszą publiczność łatwo rozweselić?

Na pewno trudno rozweselić wszystkich, tym niemniej łatwiej ludzi beztroskich. Poza tym ważne jest, czym rozweselamy. Przede wszystkim musi być dobry tekst. Taki, który by chwycił publiczność za ... buzię i za serce.

A Pan podobno ma liryczne wnętrze?

Chyba tak... Choć moje warunki zewnętrzne przeczą temu. A jednak, jakby wbrew pozorom, jestem romantykiem, człowiekiem wyczulonym na piękno. Twierdzę wręcz, że miłość, liryka, przyjaźń powinny łączyć ludzi, bo to są wartości, które dają nam największą radość. Nawet powiem więcej: bądźmy dobrzy dla siebie, to i inni będą dla nas dobrzy. Bynajmniej nie jest to merkantylne podejście do życia, lecz całkiem praktyczne. Dodam jeszcze, że o narodzie świadczy jego kultura i język, toteż namawiam wszystkich, żeby dbali o czystość języka ojczystego, szanowali tradycję.

Przez wiele lat, zwłaszcza na początku swojej kariery, obcował Pan z literaturą wielkiego formatu, występując w repertuarze dramatycznym. Zapewne pamięta Pan słynne przedstawienie "Dziadów" z 1968 roku, w którym grał rolę doktora Becu?

W słynnych "Dziadach" Deymkowskich rzeczywiście wcieliłem się w tę postać, policzkując ks. Piotra, którego grał Józef Duriasz. Tak się biedaczysko niefortunnie zasłonił na premierze, że złamałem mu rękę. Ale to są nasze takie prywatne, zakulisowe dzieje.

"Zakulisie" jest ponoć Pana ulubionym miejscem, tworzącym teatralną atmosferę?

Tak, zgadza się. Kiedy jeszcze jako student statystowałem w Teatrze Polskim, zobaczyłem jak do wielkiego Mariana Wyrzykowskiego, dziekana uczelni, podchodzi maszynista ze sceny i klepie go po ramieniu: "Maniuś, w porządku zagraj, bo mam znajomych na widowni". To się nie zmieniło. Z maszynistami i moim garderobianym jesteśmy po imieniu. Tyle lat siedzimy w jednym teatrze, nawzajem się o siebie troszczymy, czasami ja na niego huknę, czasem on mnie opieprzy i tak razem się starzejemy.

W pamięci widzów utkwiło wiele Pańskich kreacji telewizyjnych. Można by nawet rzec, że telewizja przyniosła Panu olbrzymią popularność. Dlaczego tak rzadko pojawia się Pan teraz na szklanym ekranie?

W telewizji pracowało się za grosze, ale rzeczywiście telewizja jest tym instrumentem, który kreuje aktorów. Dzisiaj nie muszę zabiegać o względy telewizji, wystarczy mi teatr, a ponieważ trochę się zestarzałem twierdzę, że ważniejszą sprawą jest grać to, co się chce, niż to co chcieliby inni.

A czy role telewizyjne, zwłaszcza kabaretowa pana Janeczka, nie przeniknęły przypadkiem do życia, że ktoś chciał się z Panem zaprzyjaźnić, napić wódeczki?

Wódeczki może nie, ale na ulicy spotykam się do dzisiaj z sympatią, uśmiechem i życzliwością zwykłych ludzi, czego bym życzył także wszystkim naszym politykom.

Zajmuje się Pan niekiedy reżyserią. Czy jako reżyser czuje się Pan równie dobrze jak aktor?

Ależ proszę pana, reżyseruję już od ponad 25 lat, co sprawia mi wielką frajdę. Kiedy byłem młodym aktorem, zetknąłem się ze Zbyszkiem Sawanem, dyrektorem teatru, aktorem i reżyserem, który umiał jeszcze zmieniać dekoracje, zajmował się oświetleniem. Teatr jest taką instytucją, w której nie zawadzi jak się umie wszystko. Wziąłem to sobie do serca. A reżyseria jest moim zdaniem ... takim doktoratem, trochę wyższym stopniem wtajemniczenia w sprawy teatru. Dlatego właśnie reżyseruję, nie robiąc tego pod przymusem. I jedynie te sztuki, które mnie naprawdę interesują. Angażuję do nich moich ulubionych aktorów, albo pragnących ze mną pracować.

Aktorstwo wybrał Pan przez przypadek?

Skądże, przez wstręt do matematyki i fizyki. Od urodzenia byłem humanistą i jako młody chłopiec nie bardzo wiedząc, co z sobą zrobić, zdecydowałem się na aktorstwo.

Egzamin nie wypadł pomyślnie?

Na egzaminie wstępnym Jacek Woszczerowicz, który był nikczemnego wzrostu i nie lubił wysokich, podszedł do mnie, popatrzył do góry stwierdził: "Nie nadaje się".

Udało się jednak Panu zdobyć dyplom aktora - lalkarza?

Widzę, że jest pan dobrze poinformowany. Za namową koleżanki, która była na drugim roku, dostałem się do Państwowej Szkoły Dramatycznej Teatru Lalek, którą ukończyłem w ciągu jednego roku, ale nigdy w zawodzie aktora - lalkarza nie pracowałem. Spróbowałem potem ponownie szczęścia w PWST, w której ci sami profesorowie spytali mnie na egzaminie: "Pan znowu tutaj? A co pan przygotował?" Odpowiedziałem, że 30 wierszy i 10 fragmentów prozy. Tym razem los okazał się łaskawy. Znalazłem się na jednym roku ze Zbigniewem Zapasiewiczem, Anną Ciepielewską, Wandą Majerówną...

Można powiedzieć, że należy Pan do ludzi upartych, realizujących uparcie wytyczony cel?

Wie pan, podbechtano moją ambicję. Ja sam się upokorzyłem tym, że nie zdałem, więc w końcu pomyślałem sobie: będę aktorem albo nie, ale powinienem zdać. I zdałem.

Mimowolnie do teatru wciągnął Pan siostrzeńca, Wiktora Zborowskiego?

Moje pierwsze spotkanie z Wiktorem skończyło się nietypowo. Kiedy siostra przyniosła kilkumiesięcznego bobasa i pochyliłem się nad nim, ten siknął mi prosto w oko. Ale Wiktor jest bardzo dobrym aktorem, a także sympatycznym i cenionym kolegą wśród braci aktorskiej.

Niegdyś odradzał mu Pan wybór aktorskiej profesji, wskazując jej cienie i blaski.

Bo tych blasków jest równie wiele jak cieni. To zawód, który wymaga ciągłej dyspozycji - w piątek, świątek i niedzielę. Jakże często aktorzy pracują wówczas, gdy inni odpoczywają. Ale jeśli ta praca sprawia im przyjemność, można ten zawód uprawiać bez przeszkód.

A jednak aktorzy, nie wyłączając Pana, żyją i pracują w swoim zawodzie nazbyt intensywnie. Pan, który zawsze był kwintesencją życia, witalności i pogody ducha, nagle zachorował na najgorszą z chorób, przeszedł dwie ciężkie operacje.

Nie mówmy o tym... Miałem, oczywiście operacje, ale przeszło, poszło, minęło i dzięki Bogu Najwyższemu jakoś staram się żyć dalej.

Tej chorobie i szczęśliwemu wyzdrowieniu poświęcony był cały program "Tabu" w TVN, w którym Pan wystąpił.

Zrobiłem to z obowiązku wobec tych, którzy chorowali, jak i tych, którzy chorują oraz wobec tych, którzy chorować będą, tylko nie zdają sobie jeszcze z tego sprawy. Ale do góry uszy, to i "reszta" musi! Wiara czyni cuda. Wiem to z własnego doświadczenia.

Jakie miejsce w Pana życiu zajmuje rodzina?

Najważniejsze. Zawód jest na drugim miejscu...

A Pańska rodzina to...

Żona, też aktorka, Hanna Zembrzuska i córka Maryna, od której doczekałem się wnuka.

Powiedział Pan kiedyś: "Może sprawię wszystkim zawód, ale nie żyję po to, żeby pracować, a pracuję po to, żeby żyć. Mój dom, moi przyjaciele - to jest najważniejsze. Aktorstwo jest moim ulubionym zawodem, ale zawodem..." Co wynika z takiej postawy?

Kiedy wychodzę na scenę, muszę dać z siebie maksymalnie wszystko, włożyć w swą pracę tyle wysiłku, żeby zaistnieć w świadomości widzów jako dobry aktor. Równocześnie nie mogę tak pracować bez przerwy, ponieważ pozbawiłbym się wszystkich przyjemności życia i tego, co ja nazywam swoją ojczyzną, którą jest dla mnie nie tylko krajobraz i ziemia, lecz również moi najbliżsi. A więc to wszystko, dla kogo żyję i z kim muszę obcować, co mnie otacza i interesuje, w czym muszę i chcę brać udział. I dlatego mówię, że nie żyję po to, żeby pracować, tylko pracuję po to, żeby żyć.

Jak każdy człowiek ma Pan pewne wady. Czy są takie, z którymi Pan walczy?

Właściwie nie powinienem odsłaniać swoich słabych stron, ale ponieważ niektóre z moich wad zostały już niejednokrotnie ujawnione, więc się przyznam, że jestem człowiekiem leniwym, który zmusza się do podejmowania pewnych prac. Poza tym, ale to już chyba sprawa organiczna, potrzebuję dużo snu, lubię wylegiwać się, wypoczywać, lecz - niestety - ten mój wypoczynek jest bierny, raczej z książką w ręku, nad wodą... Kiedyś - mogę się dzisiaj do tego przyznać - moją wadą było tchórzostwo. Także i to - koledzy mogą poświadczyć - że w pracy nadużywałem języka nieliterackiego. I długo musiałem walczyć, żeby te nie najczystsze wyrazy z mego słownictwa definitywnie zniknęły...

Na zdjęciu: Jan Kobuszewski w spektaklu "Złodziej" w Teatrze Kwadrat w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji