Artykuły

Wolę nie marzyć

- Gdy się kończy 50 lat, przychodzi świadomość, że wypada się z gry - rozmowa z aktorką Danutą Stenką w Tygodniku Powszechnym.

Katarzyna Kubisiowska: Spodziewała się Pani tego, że dwie osoby z widowni wejdą na scenę w trakcie "Koncertu życzeń"? Danuta Stenka: Pierwszą osobę zarejestrowałam kątem oka. Drugiej nie zauważyłam, usłyszałam szelest przeglądanych gazetek reklamowych i dopiero po chwili zorientowałam się, że siedzi na krześle. Przez moment nie byłam pewna, czy to aby nie ktoś z ekipy teatralnej wypróbowuje reakcję: dźwiękowców i moją. Dopiero po przedstawieniu powiedziano mi, że to była inicjatywa widzów.

A co by było, gdyby w ostatnich minutach przedstawienia ktoś wszedł na scenę i chwycił Panią za rękę?

- Podejrzewam, że spektakl zatrzymałby się, dopóki ta osoba nie opuściłaby przestrzeni sceny.

Dobrze wiedzieć, bo sama chciałam to zrobić. Powstrzymać Panią przed nieuchronnym, ostatnim krokiem. Ledwo się pohamowałam...

- W okresie prób widzowie sygnalizowali, że mieli ogromną ochotę wejść na scenę, czy wręcz zaingerować w sytuację sceniczną. Mówili o poczuciu winy. Mieli pretensje do siebie samych, że nie zareagowali na tragedię, której byli świadkami, która dzieje się jakby za ścianą. Wzięliśmy więc pod uwagę, że pewnego dnia może się to zdarzyć. "Koncert życzeń" nie jest happeningiem. Nie zachęcamy do przekraczania granic sceny, ponieważ nasza opowieść musi się toczyć. Raczej dajemy możliwość przyjrzenia się z bliska istocie ludzkiej w jej samotności. Każdy z nas otoczony jest tłumem ludzi i każdy z nas składa się na tłum, który otacza i przygląda się - najczęściej biernie - jakiemuś istnieniu ludzkiemu.

Jest Pani sama na scenie przez ponad godzinę. Tekst dramatu Franza Xaviera Kroetza liczy ledwie sześć stron i składa się wyłącznie z didaskaliów.

- W tekście Kroetza główna bohaterka mieszka w tak zwanej "komunie" - zajmuje jeden z pokoi w mieszkaniu sublokatorskim. Można się domyślać, że inne pokoje również są zamieszkane. Wejście z klatki schodowej, korytarz i łazienka są wspólne. Czytając tę sztukę, wyobraziłam sobie klasyczny podział na scenę i widownię - moje mieszkanie z trzech stron otoczone kulisami i tylko jedna ze ścian jest oknem scenicznym, otwartym na widownię. Poczułam niepokój, kiedy moja reżyserka, Yana Ross, przedstawiła propozycję scenograficzną - kwadrat 5 metrów na 5, ustawiony na europaletach, takie maleństwo na wzór ekspozycji z Ikei, podzielony meblami na kuchnię, łazienkę, salon, i umieszczony pośrodku pustej przestrzeni teatralnej. Dotarło do mnie, że będę otoczona widzami.

Próby, poza ostatnim tygodniem, odbywały się w mieszkaniu. W dużym pokoju ustawiliśmy meble na wzór tego, co miało znaleźć się na naszej scenie. Jednak otaczały mnie ściany, a widza, w postaci reżysera, miałam tylko z jednej strony. Kiedy stanęłam na scenie, lęk powrócił, poczułam się, jakbym wylądowała na Księżycu. Mój umysł odbył interesującą wędrówkę: od momentu, kiedy chciałam się osłaniać przed widzem trzema kulisowymi ścianami, do chwili, kiedy poprosiłam, żeby nie odsuwano widzów od sceny, ponieważ to właśnie oni tworzą ściany mojego domu i to oni dają mi poczucie bezpieczeństwa.

Jednocześnie obecność widowni dobitnie podkreśla samotność granej przez Panią bohaterki. Czy ma znaczenie, że jest ona pięćdziesięciolatką?

- O tyle jest to ważne, że prawdopodobnie ten nudny "proceder" codzienności uprawia dłużej niż np. trzydziestolatka, a do mety jest jej zdecydowanie bliżej niż do startu. Samotność to problem, który dotyka człowieka bez względu na pokolenie i płeć. Wynajdujemy coraz to nowe możliwości komunikowania się i, paradoksalnie, jesteśmy coraz bardziej samotni.

Poza tym każda relacja wymaga wysiłku, zakasania rękawów. Słyszę często: "Pani to ma szczęście", i zaraz dzierga się ta piękna bajka - oto spotkałam królewicza na białym koniu, a teraz żyjemy długo i szczęśliwie. Tak, to prawda, spotkałam moją drugą połowę, ale tylko my dwoje wiemy, ile włożyliśmy pracy w ten związek.

Mam pytanie: czy oddawała pani kiedyś rajstopy do repasacji?

Oddawałam.

- No właśnie, ja też. Teraz już się tego nie robi - rajstopy okazały się powszechnie dostępne, więc punkty repasacji zniknęły. Żyjemy w takim pędzie, że łatwiej jest nam wymieniać, niż naprawiać, sprawić sobie nowe, niż popracować nad starym. Myślę, że to przełożyło się na relacje międzyludzkie. Łatwiej nam "wyrzucić" czy wymienić partnera, niż zrezygnować z części własnego terytorium, z tak zwanej wolności, na rzecz wspólnego szczęścia.

Ja rozumiem miłość tak, jak pisał o niej św. Paweł w Liście do Koryntian. Namiętność może spaść na człowieka w ułamku sekundy, na miłość pracuje się przez całe życie. I nie jest to łatwa robota. A my jesteśmy coraz bardziej niecierpliwi i roszczeniowi. Obserwuję pokolenie moich dzieci - uważają, że im się po prostu należy.

Kiedy Pani patrzy wstecz na swoje życie, to co Pani myśli?

- Że je lubię. Miało swoje ciemne strony, wiele elementów można by wymienić w nim na ciekawsze. Ale w gruncie rzeczy, dzięki tym słabościom, dzięki upadkom, z których trzeba się było podnosić, nabierało wartości.

Te ciemne strony to depresja, z którą mierzyła się Pani kilka lat temu?

- Depresja była ceną, którą płaciłam za to, że rozdawałam siebie na prawo i lewo. Była sygnałem, żeby przystopować. Z życiem jest jak z budowaniem domu: gdybym mogła zacząć od nowa, prawdopodobnie popełniłabym mniej błędów. Choć kto wie, może uniknęłabym jednych, a pojawiłyby się inne? W każdym razie jedno mogę powiedzieć: mimo wszystko lubię siebie.

A kiedyś?

- Potrafiłam być dla świata wyrozumiała, ale dla siebie okrutna. Chwalić Boga, z latami jestem coraz bardziej łaskawa dla siebie i bardziej wymagająca wobec otoczenia.

Opowie Pani coś więcej o tych łaskawościach?

- Kiedyś nie umiałam sobie wybaczyć najmniejszego potknięcia. Cierpiałam, przywołując tygodniami, nawet miesiącami jakiś zwykły błąd, który urastał w mojej wyobraźni do rozmiarów tragedii. Jednocześnie byłam niezwykle wyrozumiała w stosunku do innych. A czasem nawet bezbronna wobec ich nadużyć.

Pamiętam, jak zadzwonił do mnie pan z prośbą o wywiad do jakiegoś pisma z programem telewizyjnym. Powiedziałam, że dziękuję bardzo, a poza tym nie dysponuję wolnym terminem - to był czas, kiedy obiad w postaci kanapki zjadałam w samochodzie, przemieszczając się z zajęcia na zajęcie. Naciskał, wreszcie powiedział, że są u nich zwolnienia i od tego tekstu zależy, czy zostanie w pracy. To przeważyło. Wydarłam z mojego kalendarza pół godziny i spotkałam się z nim.

Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, że pan jest średnio przygotowany, a w trakcie spotkania odbył ze trzy rozmowy telefoniczne. Po czym poprosił o jak najszybszą autoryzację tekstu, który miał niebawem przesłać. Minęło kilka tygodni, zapomniałam już o tej historii i nagle w radiu przypadkowo nadziewam się na tego pana. Wita mnie, radosny, mówi, że tekst się jednak nie ukazał, i pociesza, że może uda się go jeszcze gdzieś wrzucić. Nie mogłam w to uwierzyć. Tak mnie to zaskoczyło, że nie byłam w stanie zareagować.

A przecież ten człowiek bez mrugnięcia okiem, bez skrupułów okradł mnie z tak cennego dla mnie czasu. Okradł mnie z mojego życia. Teraz już umiałabym wykazać się asertywnością w takiej sytuacji.

Te "kradzieże" są chyba wpisane w zawód aktora - osoby do wynajęcia przez reżyserów.

- Nie przynosi satysfakcji praca z reżyserem, który zabiera ludzi na wyprawę, ale sam właściwie nie wie, dokąd i po co. Łudzi się, że dowie się po drodze, dobierając sobie zaprawionych w takich podróżach aktorów - może coś wymyślą, może go zainspirują. Takie sytuacje nie zdarzają się wyłącznie w naszym zawodzie.

W każdym przynoszą poczucie klęski.

- Ryzyko jest tu wpisane: nawet po uczciwej, ciężkiej pracy, mimo fantastycznego planu może się okazać, że po prostu nie wyszło. Takie doświadczenie nie idzie na marne. Natomiast bezmyślne okradanie powoduje poczucie klęski. I nawet nie żal wtedy wyrzuconych w błoto pieniędzy, ale żal ludzi, którzy włożyli kawał swojego życia w tę konkretną pracę, żal ich energii. Mogli w tym czasie zrobić coś konstruktywnego. Lub zwyczajnie sobie odpocząć.

Jaki to czas dla aktorki, gdy kończy 50 lat?

- Czas, który przynosi świadomość, że wy pada się z gry. Szczególnie w filmie. Jednocześnie przechowuję w pamięci to, co mówiła ponad 15 lat temu 48-Ietnia wówczas Meryl Streep: że to już równia pochyla, że pojawiły się młodsze aktorki, że jej czas się kończy, I cóż się okazało - tyle jeszcze potem wspaniałych ról zagrała. Choć ta historia działa się za oceanem i mowa jest o Meryl Streep, jest to najlepszy dowód na to, że aktorki 50+ mogą być równie fascynujące jak ich męscy odpowiednicy. Byle tylko dostawały propozycje równie interesujące, jak dostają oni. Na szczęście teatr wciąż jest gotów oferować wspaniale role dojrzałym kobietom.

Czyli da się czerpać profity z upływającego czasu.

- Kiedy miałam 32 lata, Leonid Hejfec obsadził mnie w roli Raniewskiej w "Wiśniowym sadzie". Byłam szczęśliwa - to było moje pierwsze spotkanie z Czechowem na scenie, do tego reżyserowanym przez Rosjanina! Sztukę znałam, ale dopiero na pierwszej próbie czytanej dotarło do mnie, że jestem do tej roli za młoda. Raniewska niesie cały bagaż doświadczeń: po śmierci syna ucieka za granicę z kochankiem, który ją porzuca i okrada. Wraca po latach do domu rodzinnego poraniona, z poczuciem, że wszystko, co piękne w przeszłości, bezpowrotnie minęło. A teraźniejszość daje jej do zrozumienia, że przyszłość też nie przewiduje dla niej żadnej ciekawej roli. Tymczasem ja, wówczas 32-latka, czułam, że mam pełen gaz pod nogą, wszystko jeszcze przede mną.

Powiedziałam reżyserowi, że nie powinnam tego grać. On na to, że Olga Knipper miała właśnie 32 lata, kiedy grała Raniewską. Tyle tylko, że to się działo około stu lat temu, kobieta w tym wieku była prawdo podobnie w zupełnie innej kondycji. Udało mu się jednak mnie przekonać. I to był błąd. A dziś jestem w tym miejscu, dziś mogłabym zagrać Raniewska.

Kto mógłby dziś reżyserować "Wiśniowy sad"?

- Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie chcę wzbudzać marzeń. Prawdę mówiąc, nigdy nie miałam ról-marzeń. To pozwalało mi cieszyć się z tego, co dostaję. A los na szczęście był łaskawy.

Raz jeden pojawiło się marzenie o roli, choć ono zostało wywołane przez Grzesia Jarzynę. Zaproponował mi zagranie Medei w wiedeńskim Burgtheater. Zapowiadała się piękna przygoda. Tak się jednak złożyło, że w tym samym czasie w Teatrze Narodowym Maja Kleczewska miała reżyserować "Fedrę".

"Fedra" to rok 2006 i Pani rola życia.

- Musiałam się zdecydować: albo gram Fedrę, albo odchodzę z teatru i jadę do Wiednia. Obie propozycje fantastyczne, a Maja gotowa była nawet przesunąć swoje próby, żebym zagrała tę Medeę. Pech chciał, że żaden z teatrów nie mógł zmienić swoich planów. Zadecydowała lojalność - Fedra pojawiła się pierwsza, zostałam. Ale Medea odtąd zaczęła chodzić mi po głowie,

Z kim jeszcze chciałaby się Pani spotkać w pracy?

- Z Krystianem Lupą - ciekawa jestem tego człowieka, ciekawa jestem pracy z nim.

A w filmie?

- Z Wojtkiem Smarzowskim - proponuje rodzaj poszukiwań w człowieku, który mnie szczególnie interesuje.

A z zagranicznych?

- Michael Haneke.

Czyli docieranie do najbardziej mrocznych stron człowieka.

- Chciałabym zwiedzić te rejony. Na użytek zawodu.

A co Pani przychodzi do głowy, gdy myśli Pani o swojej przyszłości?

- Nadal pracuję w teatrze. Od czasu do czasu film sobie o mnie przypomni i zagram jakąś zabawną czy smutną staruszkę. Oczywiście jestem zdrowa, z rzadka chadzam do lekarza. Stać mnie na utrzymanie mojego domu, choć nie pracuję zbyt dużo. Tyle tylko, żeby zaspokoić potrzebę obcowania z ludźmi: postaciami, które gram, reżyserami - coraz młodszymi - którzy otwierają przede mną nowe światy, aktorami - świetnymi kompanami w podróżach po nich, i widzami, bez których cała ta zabawa nie miałaby sensu. Mam czas dla przyjaciół, na kino, teatr, dużo czytam, bo wzrok nie odmawia mi posłuszeństwa. Dzieci i wnuki zagarniają świat, ale ja nadal lubię swoje życie... I tak aż do kropki.

***

DANUTA STENKA (ur. 1961) jest aktorką związaną z Teatrem Narodowym, Ukończyła Studium Aktorskie przy Teatrze Wybrzeże w Gdańsku. Na deskach tego teatru zadebiutowała w 1982 r. Dopiero 15 lat później stanęła przed kamerą, a prawdziwą popularność przyniósł jej udział w serialu "Boża podszewka" i trzeciej części "Ekstradycji" oraz w filmie "Chopin - pragnienie miłości", w którym wcieliła się w rolę George Sand. W teatrze można ją było oglądać m.in. w znakomitych spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego oraz w inscenizacjach Grzegorza Jarzyny. Laureatka wielu nagród teatralnych i filmowych; ostatnio nagrodzona za najlepszą rolę kobiecą w spektaklu "Druga kobieta" w reż. Grzegorza Jarzyny na Festiwalu Teatralnym Boska Komedia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji