Artykuły

Drewniany Makbet

Na scenie Teatru Narodowego leży strasznie dużo drewna. Belki i deski starannie pomalowane na czarno udają, że są osmolone przez ogień. Poukładane w sągi, pozbijane i wypiętrzone pod paludament tworzą budowlę - Symbol - nie wiadomo czego. W tym spalonym i pogrążonym w ciemności teatrze wszystko jest po­nure. Aktorzy ubrani w skórzane ko­stiumy zapinane na błyskawiczne zam­ki patrzą srogo w widownię i grają. Najwięcej gra Makbet i Lady Makbet, ale ich dialogi i monologi giną w drewnie. Najgłośniej krzyczy Malcolm, a najbardziej ponury jest król Duncan, jakby od początku wiedział, że Makbet go zaszlachtuje. Wesołe i pląsające są jedynie czarownice, którym przewodzi kobieta z brodą.

Przecież tu grają doskonali aktorzy. Makbet, to Pszoniak, Lady Makbet - Kucówna, Macduff - Chamiec, Dun­can - Hanuszkiewicz, Odźwierny - Dzwonkowski, a kobieta z brodą, to Lutkiewicz. I nikt z nich właściwie nie gra słabo, tylko ich gra nic nie znaczy, nic nikogo w ich grze nie obchodzi.

Przecież na tej samej scenie Hanusz­kiewicz zrobił bardzo dobrego "Hamle­ta", a Kucówna świetnie grała Królo­wą. Przecież Pszoniak niemal równole­gle gra wspaniałą rolę we "Wszystko dobre co się dobrze kończy". Tutaj aktorzy są nijacy, bezbarwni, piorunu­jąca akcja "Makbeta" wlecze się, mimo że przedstawienie nie jest wcale dłu­gie.

Wygląda to, jakby jakieś fatum cią­żyło nad tym spektaklem, jakby w gra­nej przez dobrych aktorów jednej z naj­większych tragedii Szekspira zabrakło powietrza na scenie, jakby szekspirow­skie monologi straciły sens i znaczenie, a sceniczne działanie rozpadło się na luźne epizody. W gruncie rzeczy nie ma tu złych ról, a konstrukcja wzniesiona przez Kołodzieja nie jest brzydka. Oka­zuje się jednak, że to za mało.

Dobrze znana jest opinia, zgodnie z którą "Makbet" uważany jest za pecho­wą sztukę. Co więcej, jest to opinia uzasadniona. Kroniki polskiego teatru nie odnotowują żadnej naprawdę uda­nej inscenizacji. Za to leżało w "Mak­becie" już bardzo wielu aktorów z kil­ku pokoleń, od największych mistrzów sceny poczynając. "Makbet" raz po raz przemienia się w nudną piłę, w popis fałszywych gestów i złej deklamacji. Dlaczego tak się dzieje? Może sama sztuka, wbrew wszelkim interpreta­cjom, jest pusta? Ale przecież jest w niej wspaniały monolog, z którego Faulkner wysnuł swoją najważniejszą powieść. Jest w niej równa "Ryszardo­wi III" kondensacja walki o władzę i mało mająca sobie równych analiza mechanizmu zbrodni i opis kariery ty­rana - od zamachu stanu po klęskę i śmierć. Dlaczego więc wciąż ktoś w "Makbecie" leży jak długi na scenie, a sfora recenzentów szarpie go i wy­śmiewa? Dlaczego nikomu nie wiedzie się inscenizacja sztuki, która wydaje się teatralnym samograjem? Może właśnie dlatego, zdaje się, że "Makbeta" wy­starczy po prostu zagrać. Role są zna­komite, konstrukcja zwarta, są popiso­we sceny i monologi, które muszą się podobać. Reżyser rozdaje role, sceno­graf buduje na scenie zamek, aktorzy grają i nic z tego nie wychodzi.

Kiedy "Makbeta" grywano jak operę, a publiczność czekała tylko arii ze szty­letem lub arii lunatyczki, było parę popisów, choć nie było inscenizacji. Dzisiaj i tego nie ma, bo aktor, który dmie się i puszy podczas swojego kwa­dransa na scenie, wydaje się nam sza­leńcem, a z jego popisowego monolo­gu dochodzi nas tylko krzyk i bezsilna pasja, które nic nie znaczą.

W złośliwie, tak niby prosto i "popi­sowo" napisanym "Makbecie", po­twierdza się reguła współczesnego tea­tru, która mówi, że nawet wystawiając Szekspira, trzeba go po coś i dla cze­goś wystawić. Inaczej nie warto. Teatr, choć wszyscy już uwierzyli w jego au­tonomię, nie jest instrumentem na kształt organków, i nie wystarczy tylko go nadąć, żeby wszystko grało. Jest w tym rzeczywiście jakaś diabelska złośliwość literatury, która stłamszona we współczesnym teatrze potrafi brać sro­gi odwet na inscenizatorach. "Makbeta" nie trzeba adaptować, nie można go zmienić w pantomimę, ale nie można go po prostu - zagrać - trzeba go czy­tać i interpretować. Trzeba w nim szu­kać.

Może wszystkiemu są winne przekła­dy? Prawda, że przekład Paszkowskie­go jest niezbyt udany, a współczesny widz czasem rozumie jego tekst, dość opacznie. Sam pamiętam aktorkę, która grając jedną z czarownic odczytywała swoją kwestię: "świniem rżnęła" zupeł­nie inaczej, niż to zamierzył Paszkow­ski, i podejrzewała poczciwego tłuma­cza o straszliwą perwersję. Hanuszkie­wicz wystawił "Makbeta" w przekła­dzie Sity (również w jego przekładzie" grany był w Narodowym "Hamlet"). Można temu przekładowi wiele zarzu­cić, ale jest on na pewno zrozumiały i nadaje się do mówienia, nie mąci też wcale zbytnio treści oryginału, chyba, że zacznie się go odczytywać, tak, jak owa aktorka odczytywała sobie Pasz­kowskiego. A ileż zresztą było świet­nych przedstawień szekspirowskich w dużo gorszych przekładach. Tylko "Makbet", nie lepiej i nie gorzej od in­nych sztuk Szekspira na polski prze­kładany, wciąż się nie udaje. Nie udał się i tym razem. Kto wreszcie przeła­mie złą passę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji