Artykuły

Pilne: Krystian Lupa mi powiedział

- Lawina błędnych, cynicznie ignoranckich decyzji władz różnych szczebli dokonała wielu zmian dewastujących artystyczny teatr w Polsce. Pod pozorem względów finansowych dokonuje się regresu, próby cofnięcia fali przemian - komercjalizacji instytucji teatralnych, powrotu do tak zwanego "teatru środka". "Teatr środka" to dziś eufemizm, to przykrywka teatru salonowego, teatru salonu, w którym bywają nasi prominenci - mówi KRYSTIAN LUPA w rozmowie z Rafałem Romanowskim w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Położyłbym teatr w ciągu jednego sezonu. Dyrektor musi umieć ciągnąć za ileś sznurków, ja jestem skupiony tylko na jednym

RAFAŁ ROMANOWSKI: Lupa odszedł ze Starego Teatru. Na stałe?

KRYSTIAN LUPA: Skąd mam wiedzieć. W Starym są jeszcze - no nie można powiedzieć, że w repertuarze, raczej w zamrażarce - dwa spektakle: "Rodzeństwo" według Thomasa Bernharda i "Factory 2". Ale to, jak teraz traktuje je Stary Teatr, nie zachęca do dialogu. Symptomatyczne było zachowanie dyrekcji Teatru wobec zaproszenia "Factory 2" na gdyński festiwal Open'er. Zespół mojego spektaklu z ogromnym entuzjazmem przyjął możliwość wznowienia, lecz dyrekcja tak długo mnożyła problemy techniczne i finansowe, aż organizator musiał się wycofać. To jeden z dwóch powodów, mniej istotny...

...a drugi, ważniejszy?

- Chodziło o sam sposób nominowania Jana Klaty. Odkąd jestem w tym teatrze, jego rada artystyczna była niezwykle dojrzałym i aktywnym podmiotem, a wszystkie dotychczasowe zmiany dyrekcji i strategia repertuarowa były wypracowywane w dyskursie. To naprawdę działało i wszyscy dotychczasowi ministrowie kultury wiedzieli o tym fenomenie, spotykali się z Radą Artystyczną Starego Teatru, doceniając wartość takiego dyskursu. Również w obliczu kryzysu poprzedniej dyrekcji rada nie próżnowała. Przez ponad rok zastanawiamy się w łonie zespołu na temat kandydatury nowego lidera, ale kiedy wysyłamy list do ministra Bogdana Zdrojewskiego z prośbą o spotkanie i dyskusję, on ignoruje jego treść i pozostawiając go bez odpowiedzi, narzuca swój wariant w postaci z góry ustawionego konkursu. Nie wyobrażałem sobie innej reakcji jak odejście.

Ot tak sobie?

- Spotkałem się z Klatą, by pogadać o dalszym losie wyżej wymienionych spektakli. Obiecał je grać, ale tak się nie stało. Z tego co widzę, jedynie usilne zaproszenia zagraniczne mogą go zmusić do wyjęcia "Rodzeństwa" z lodówki. Powiedziałem mu, że po lekturze jego ogłaszanego w prasie dyrekcyjnego programu, który uznaję za skrajnie autorski monolit, a nie teatr dialogu, nie widzę w nim miejsca w roli firmującego ten program reżysera. I że również ideę sezonów poświęconych reżyserom Starego uważam za pomysł raczej efekciarski i nierealny, w który wolałbym nie być wplątany. Wobec ponawianych w tej rozmowie deklaracji Klaty, że bardzo zależy mu na mojej obecności, zaproponowałem mu wariant częściowej autonomii: w Teatrze Kameralnym coś w ro-zaju Krystian Lupa Studio, polegające na pewnej odrębności statusu produkowanych w tym teatrze moich spektakli i na możliwości promowania co sezon lub dwa spektaklu młodego reżysera po krakowskiej reżyserii...

...przecież to państwo w państwie. Żaden dyrektor nie powinien się na to godzić.

- Nie, dlaczego? Istnieją w łonie teatrów takie ciała. Obecne dyrekcyjne gospodarzenie Klaty dwoma moimi spektaklami dowodzi, że miałem rację, nie chcąc pozostawić losu ewentualnie kolejnych prac wyłącznie do dyspozycji tej dyrekcji. W przypadku kiedy na przykład zagraniczne zaproszenia adresowane są do mnie, a nie do teatru, taka postawa jest jak najbardziej naturalna. Myślę, że Klacie opłaciłby się taki układ. Obiecał zareagować na tę propozycję, ale dotąd nie odpowiedział. Jestem zdania, że deklaracja pragnienia mojej współpracy wynikała z public relations początków dyrekcji i że Klacie wygodniej jest w Starym bez mojej obecności. Ja zaś nie wyobrażam sobie związku z jakimś teatrem wyłącznie jako produkowanie przedstawień. Warunkiem jest dla mnie głęboki dyskurs partnerski z dyrektorem, jako z kreatorem miejsca, kreatorem kulturowego zjawiska.

Klata reżyser tworzy złe przedstawienia?

- Zbyt demagogiczne i plakatowe, żeby mnie interesowały i mogły wciągnąć. Ale oczywiście taki teatr może istnieć i mieć swoją widownię. Choćby w Starym, jako jedna z opcji. Nie jako jedyny artystyczny profil.

To może niech sobie dyrektoruje w spokoju.

- Otóż nie. To, co Jan Klata wyprawia w teatrze, to rodzaj dyktatury, niedopuszczalny sposób traktowania ludzi. Nawet z pozycji czysto ludzkich budzi to mój sprzeciw. Jego gesty wobec innych ludzi, personelu technicznego, zespołu aktorskiego. Już samo obserwowanie tego dyktatorskiego cyrku byłoby powodem mojego rychłego odejścia,

Atak bogobojnej prawicy przerywającej gwizdkami spektakl Klaty "Do Damaszku" i protesty radiomaryjnych konserwatystów w sprawie czytania "Golgoty Pienie" ociepliły jego wizerunek?

- Paradoksalnie oni, atakując Klatę, wyświadczyli mu sporą przysługę. Mógł wreszcie przybrać pozę uznanego reżysera awangardowego teatru walczącego z zaściankowym bezmózgowiem. Te głupie incydenty wytrąciły dyskurs o kondycji Starego Teatru z jakichkolwiek rozsądnych ryzów i sprowadziły go na kretyńskie, czyli typowe dla naszej dzisiejszej rzeczywistości, tory. W tak prowadzonej debacie nie można było już brać udziału, aby nie zostać włożonym do jakiejś śmierdzącej szufladki. Uniemożliwiono dyskusję, zanim się zaczęła.

Obrońcy tradycji sprzymierzeńcami skandalizującego Jana Klaty. Trudno uwierzyć.

- Tak wyszło, nie zauważył pan tego? Z kolei ja w to nie wierzę. A tymczasem ten teatr toczy rak od środka. Wiem to z wielu spotkań z pracującymi tam ludźmi. Są rozżaleni, działają w atmosferze zastraszenia. To nie jest teatr, w którym można być z koniecznym dla tej pracy poczuciem wolności, przyjaźni, entuzjazmu.

Oliver Frljić...

- Choćby jego sprawa. Młody chorwacki reżyser na zaproszenie Klaty zaczyna próby do "Nie-Boskiej komedii", mającej być czołowym spektaklem Roku Swinarskiego, a więc krytyczno-badawczym dyskursem z dziełem Swinarskiego. A kiedy wybucha skandal, pół obsady rezygnuje i zaczyna się medialna wrzawa, ten sam człowiek go wyrzuca. Powstaje pytanie, na jakich podstawach Frljić został w ogóle zaproszony oraz na jakich podstawach go wyrzucono. I przede wszystkim wątpliwość, co Klata w ogóle wiedział o Frljiciu, zanim go zaprosił. Z tego co mi wiadomo - nic nie wiedział. Oprócz oczywistej medialnej atrakcji, że głośny w Europie kontestator zrobi awangardowy skandal i pokaże go zdumionej widowni.

Na internetowej stronie Starego Teatru można natknąć się jeszcze na "szczątki" zapowiedzi tego przedstawienia. Pana zdaniem to "medialne parcie na skandal"?

- Nie czytałem tych zapowiedzi, widziałem natomiast kawałki później zorganizowanej dyskusji. Byłem zniesmaczony śliskimi, asekuracyjnymi argumentami liderów teatru, bezdusznym i nielojalnym potraktowaniem Frijlicia i jego zespołu współpracowników. Miałem poczucie, że zrobiono tym artystom niewyobrażalną krzywdę, a potem nie starczyło nawet odwagi na uczciwą rozmowę.

Przez te dwa sezony w Starym nie pojawiło się nic godnego uwagi?

- Widziałem spektakl "Akropolis" Łukasza Twarkowskiego. Podobał mi się.

A "Do Damaszku"?

- Oglądałem w Sibiu, w Rumunii. Klata prezentował tę sztukę na tym samym festiwalu, na którym ja pokazałem "Rodzeństwo". Tyle się o tym jego spektaklu gadało, był w końcu punktem zapalnym do tylu awantur.

Jaki werdykt?

- Bardzo mi się nie podobał. Wzbudził we mnie odruch odrzutu nie tylko z artystycznych, ale i czysto ludzkich powodów. Parował złą energią. Każdy moment spotkania na scenie człowieka z człowiekiem był jałowy i polegał wyłącznie na dowalaniu drugiemu. Tak jakby Klata nie znał innej przestrzeni relacji niż przestrzeń agresji. Było to trudne do zniesienia - czysto fizjologicznie. Nie mam pojęcia, co ten spektakl chce powiedzieć, co przekazać, jaką dać diagnozę, nie znajduję tam nic z tego, o czym chciał mówić Strindberg. Okej, ale po co było brać się za Strindberga, czy tylko dlatego, że Swinarski chciał to robić?

Ogłoszono, że za dwa sezony będzie Rok Krystiana Lupy w Starym Teatrze.

- Klata powinien mieć w biurku list Andrzeja Wajdy i mój, w którym formułujemy oświadczenie, że nie życzymy sobie być obiektem tego projektu. Mam nadzieję, że Klata to uszanuje. Wydaje się dość niewyobrażalne, że o tym pomyślano, ogłoszono w mediach i od dwóch sezonów forsuje bez jednego pytania w naszą stronę. Jak mi wiadomo, Jarocki też nie wyraził na to zgody. Myślę, że z czymś takim, z grubsza biorąc - konstruktem monograficznym, jest jak z pisaniem biografii: potrzebna jest zgoda żyjącego gościa. Chyba że Klata myśli, że już nie żyjemy. Zresztą jeśli miałaby być w tym odrobina sensu, to po cholerę robić czyjś rok bez skorzystania z tego, że on żyje, może mówić, dyskutować? Chyba że na rym polega autorska koncepcja Klaty, że uśmierca obiekty kolejnych sezonowych fet. Na razie byli nieżyjący... Cóż tu dużo mówić, pełna hucpa. Miniony Rok Swinarskiego mógłby dać Klacie jakiś temat do refleksji.

Niekoniecznie w roku poświęconym Swinarskiemu nic się nie udało. Choćby spektakl "Geniusz w golfie" Weroniki Szczawińskiej.

- Nie widziałem. Myślę jednak, że na jeden spektakl nie potrzeba całego roku. Może rocznica śmierci, może urodziny. Rok X to rodzaj traktatu, konstelacja kontekstowych przedstawień, instalacji, dokumentów, dyskusji. To akt kulturowy, krytyczny i twórczy. W przeciwnym razie nie rozumiem tego "roku".

Czyli Rok Lupy możemy już skreślić.

- W takiej formie dyskurs na temat mojej pracy czy moich cech osobowych jest dla mnie mało interesujący, jałowy i niepotrzebny. Nie mam ochoty być trupem, w którym się gmera bez pojęcia i bez większej ochoty, tylko dlatego, że rok jest taki długi i trzeba go czymś zapełnić.

Ewidentnie ma pan alergię na Klatę.

- Nie mam alergii na Klatę, mam alergię na psucie teatrów w Polsce, to przecież pan mnie wciąga w tę rozmowę...

...czy rozmawiając ze mną przez Skype'a z Wilna, czy reżyserując słynną już "Wycinkę" w Teatrze Polskim we Wrocławiu...

-...a tam gdzie?

...w jednej ze scen postać, tytułującą się Aktorem Teatru Narodowego, atakuje Auersberger, gospodarz wieczoru, stwierdzając, że "Teatr Narodowy jest słaby i on nie chodzi już tam od dziesięciu lat". Kiedy żona przypomina mu, że przecież był ledwie pół roku temu na "Do Damaszku", ten macha ręką i jojczy: "eeee, to jakbym nie był wcale...". Czytelne jak diabli.

- Już mówiłem, ten spektakl z widzianych ostatnio najbardziej mi się nie podobał, ale bardziej mnie bawiło, że Auersbergerowa w tej kwestii mówi, że w zeszłym tygodniu, nie chyba nie... pół roku temu... Dwa tygodnie temu byłam z tobą "na Damaszku"... NA DAMASZKU. No wie pan, z nim była. Myślałem, że pan też będzie twierdził, jak inni krytycy, że w "Wycince" mam na myśli Klatę, kiedy mowa o nowym dyrektorze Narodowego.

A nie?

- Bądźmy logiczni, jeśli w tekście Bernharda jest, że do "Burgtheatru ma przyjść nowy dyrektor, teatralny geniusz" itd., to chyba nie ten, który tam przed dwoma tygodniami grał niedobrego "Damaszka". W oryginale chodzi przecież o Clausa Peymanna, który na kilka sezonów postawił Burgtheater na nogi, a przede wszystkim zaczął tam grać Thomasa Bernharda. Byłoby to z mojej strony dość toporne widzieć w tej roli Klatę. To zresztą przewrotne, że wątek Peymanna zbiega się z czasem pisania powieści, a więc o kilka lat wyprzedza faktyczny moment wydarzeń opisanych w "Wycince". Na autentycznej kolacji u Auersbergerów nie mogło być zatem mowy o Peymannie. Thomas Bernhard zwykł pisać w swych utworach o autentycznych zdarzeniach, postaciach, sporach, zagrabiać rzeczywistość, często wywołując tym towarzyski skandal. Zawsze podziwiałem te jego fascynujące gesty. Pan też stara się mnie w tej rozmowie wkręcić w osobisty konflikt z Klatą...

Próbuję to jakoś czytelnikom wytłumaczyć.

- Chodziło mi o coś zupełnie innego. O zasadzenie w Polsce, gdzie gramy przecież ten spektakl, gestu Bernharda porywającego autentyczną aktualną rzeczywistość. To Bernhardowskie porwanie daje nieprawdopodobną silę tworzonej metaforze. Począwszy od przeniesienia na nasz grunt wiedeńskiego Burgtheatru. Teatr Narodowy to najbliższy polski odpowiednik. I to nie Narodowy w Warszawie czy Narodowy Stary. Może oba razem, ale przede wszystkim jest to Teatr Narodowy w odczuciu naszego polskiego teatralnego dyskursu, teatralny świecznik, instytucja subwencjonowania przez Ministerstwo Kultury...

Chodziło o przeniesienie dyskusji o kondycji scen narodowych z austriackiego gruntu na polski.

- Odwzorowanie. Tego typu gesty wywołują tego typu odpowiedzi. Prowokują rozmaite asocjacje i domniemania, które niekoniecznie trzeba od razu tłumaczyć. Bernhard też tego nie prostował, uderzał kijem w mrowisko i obserwował, co robią mrówki, jakie są konsekwencje tego uderzenia. Nie powiem, żebym nie miał satysfakcji, patrząc na reakcje różnych osób po premierze "Wycinki". Również odpowiadając na takie pytania.

Dzieło sztuki jako ingerencja w rzeczywistość.

- Jeśli życie poddaje się tej ingerencji - to tak. Wówczas dzieło jest spełnione.

Wygodnie panu tak mówić.

- Dlaczego? Nie rozumiem.

Krystian Lupa ma ugruntowaną pozycję, o nic nie musi walczyć, jest punktem odniesienia dla wielu ludzi teatru czy publiczności. Jak widać, jego sceniczne żarty zastanawiają wszystkich. Może narysujmy konstelację polskiego teatru i postawmy kropkę tam, gdzie pan stoi.

- Nie. Proszę. Nie chcę być rysownikiem żadnej konstelacji. Jestem w nią za bardzo uwikłany i dlatego nie zamierzam czynić takich gestów, bo szczerze powiedziawszy, nie wiem, gdzie teraz stoję.

Ale sprowokować dyskusję się chciało.

- To zupełnie co innego. Popchnięcie "Wycinki" w przestrzeń debaty czy demonstracji argumentów jest dla mnie bardzo ważne. Jeśli debata o sytuacji teatru w Polsce, czy w ogóle o sytuacji kultury, o tym, co się dzieje, podniesie swój poziom choćby o jedną kreskę, to będę miał poczucie, że zrobiliśmy coś potrzebnego.

Co się takiego dzieje?

- Lawina błędnych, cynicznie ignoranckich decyzji władz różnych szczebli dokonała wielu zmian dewastujących artystyczny teatr w Polsce. Pod pozorem względów finansowych dokonuje się regresu, próby cofnięcia fali przemian - komercjalizacji instytucji teatralnych, powrotu do tak zwanego "teatru środka". "Teatr środka" to dziś eufemizm, to przykrywka teatru salonowego, teatru salonu, w którym bywają nasi prominenci. To symptomatyczne, co decydenci kultury we Wrocławiu pragnęli mieć w Teatrze Polskim po usunięciu dyrektora Mieszkowskiego. Pragnęli mieć, jak to zostało wyrażone w jednym z wywiadów, coś takiego jak warszawski Teatr Polonia (sic!). Teatr środka odzyskał utracone pozycje na mapie teatralnej Polski i przywraca stare, dobre i wygodne kanony. Sława i pieniądze bez artystycznego ryzyka. Co prawda nikt z młodych twórców nie umarł, wszyscy pracują, ale organizacyjny impet do poszukiwań i wędrówki przez polskie sceny wyraźnie osłabł. Zaszyli się w różnych teatrach i coś tam robią w pojedynkę. A wokół tego toczą się medialne awantury, mające coraz mniej do czynienia ze sztuką spory.

Może to kolejna odsłona starcia starszych z młodszymi. W takim razie jeszcze o relacjach mistrz - uczeń: w filmie "Pięć nieczystych zagrań" diaboliczny Lars von Trier ćwiczy swego dawnego mistrza reżyserii filmowej Jorgena Letha w dekonstrukcji jego dawnej etiudy z młodzieńczych lat. Między Lethem a von Trierem wyczuwa się nić twórczego porozumienia, choć zadania, jakie stawia uczeń profesorowi, bywają prowokacyjną kpiną. W krakowskiej PWST Klata studiował pod pana okiem. Ba, zrobił kiedyś znakomity czwarty akt "Płatonowa" Czechowa w waszym przedstawieniu dyplomowym. Chwalił go pan. Nie będzie już między wami chemii? Nie będziecie współpracować?

- Dalej chce pan o Klacie? Po co? Powtarzam: Klacie niedobrze robi dyrektura w Starym Teatrze. Tacy ludzie nie powinni być dyrektorami, bo wówczas energia idzie w inną stronę, niż kiedy pozostaje się reżyserem. Kantor też był taki, ale Kantor był geniuszem i stworzył swój teatr, teatr Cricot 2, a nie wziął się za dyrekcję Starego. Nie mam ochoty zastanawiać się, czy Klata ma zadatki na geniusza czy nie, wiedziałem jednak, że obejmując teatr, pójdzie w błędną stronę. Zawsze patrzyłem i patrzę ze sceptycyzmem na pomysł dyrektorowania egotycznie ambitnych reżyserów. Zdarzają się oczywiście wyjątki, ale niech pan popatrzy: większość wielkich dyrektorów, tych z historycznymi dokonaniami, to nie byli wcale wielcy reżyserzy.

Dlatego najpierw Warszawa w TR u Grzegorza Jarzyny, gdzie miało premierę przygotowywane pierwotnie w Starym "Miasto snu", potem Wrocław u dyrektora Krzysztofa Mieszkowskiego. A pod koniec kwietnia w nowohuckiej Łaźni Nowej pokażecie zrekonstruowaną wersję dyplomowego spektaklu PWST z 1993 roku pt. "Maciej Korbowa i Bellatrix" Witkacego. Po raz pierwszy w Krakowie poza Starym.

- Zrządzenie przypadków. Ale chyba cieszę się na to spotkanie. W takich powrotach po latach jest coś fascynującego. Próba spotkania się z tym, co zostaje w pamięci aktora po czymś takim jak postać sceniczna. Na próbach często pojawiają się sto razy ciekawsze rzeczy niż te zaprogramowane. Zresztą moi dawni studenci to niejednolita grupa. Rozjechali się po świecie, jedni są aktorami, inni wykonują zupełnie inne zawody. Będzie to, mam nadzieję, bardzo ciekawe doświadczenie.

Podobno aktorzy z "Wycinki" byli zazdrośni o pana dawnych studentów.

- Moi byli studenci wymyślili ten projekt, stworzyli zamknięty profil na Facebooku, mnie tam wpisali i już nie odpuścili. Ich czatowania były tak intensywne, że często gdy zaczynałem próby we Wrocławiu, mój iPad zaczynał koncert dzwonków informujących o kolejnych postach. Rodzaj dziwnej intuicji, że kiedy my startujemy, oni nie dają nam spokoju.

Z Bartoszem Szydłowskim, dyrektorem Łaźni Nowej, współpracujecie m.in. przy festiwalu Boska Komedia. Tu jest chemia?

- Omal nie został przecież dyrektorem Starego. To właśnie jego rada artystyczna rekomendowała na to stanowisko, ale ostatecznie minister postawił na Klatę. Podoba mi się, że Szydłowski traktuje siebie jako wędrowca po przestrzeniach kulturowych, a reżyserem jest w drugim, osobnym rewirze. Pamiętam, jak Grzesiek Jarzyna przyszedł do mnie po radę, gdy zaproponowano mu Teatr Rozmaitości. Powiedziałem mu, że będąc dyrektorem, trzeba nieprawdopodobnie mocno kochać innych, a wielu intensywnych egotyków po prostu tego nie potrafi. Są za bardzo opętani wizją, kroczą swoją fanatyczną i zakochaną w sobie drogą i za żadną cenę nie chcą z niej zejść. Jarzyna zdecydował się na tę przygodę, myślał wtedy, że chwilowo udało mu się stworzyć wyrazisty teatr, jeden z tych poszukujących. Ale gdy spotkaliśmy się w 2012 roku przy realizacji "Miasta snu", współpraca z nim jako z szefem projektu była już dla mnie rozczarowująca.

To powód, że nie pcha się pan na dyrektorski stołek?

- Ja nie pytam siebie, czyja chcę, tylko pytam, czy się nadaję. Moim zdaniem absolutnie nie. Położyłbym teatr w ciągu jednego sezonu. Dyrektor musi umieć ciągnąć za 10 sznurków, ja jestem skupiony tylko na jednym. Praca nad spektaklem to dla mnie tunel, letarg, rodzaj snu. Świat dookoła nie istnieje.

Oglądałem pańskich "Lunatyków", "Kalkwerk", "Braci Karamazow" na Scenie Kameralnej. Po remoncie nie skrzypią tam krzesła jak kiedyś, ale...

- Ostatnio bywam tam coraz rzadziej. Ale zawsze jak jestem, czuję to piknięcie w sercu.

Ale planów powrotu na Scenę Kameralną nie będzie. Do końca marca praca w Wilnie nad "Placem Bohaterów", znów według Bernharda. Potem Barcelona...

- W Barcelonie będę reżyserować "Nietzschego" Einara Schleefa, a w międzyczasie jeździć z "Wycinką" po świecie. Mamy mnóstwo zaproszeń, od Chin przez Awinion aż po Rio de Janeiro. Pracowity rok.

Z innej beczki: stał się pan patronem najpopularniejszego fanpejdżu o teatrze na Facebooku pt. "Pilne: Krystian Lupa powiedział". Z żartów i memów o teatralnym środowisku czy repertuarze zaśmiewa się już kilka tysięcy osób. A nadal nie wiadomo, kto jest ich autorem.

- Żeby było jasne: ja nie czuję się żadnym patronem tej stronki. Oni sobie porwali moje nazwisko, ale bynajmniej nie protestuję. Ten ktoś ma dobrą intuicję. Bardzo indywidualne poczucie humoru, wyrafinowany dowcip, choć niestroniący nawet od mocnych chwytów. Te żarty są tak pyszne i tak wiele mówią o naszej infantylnej kondycji środowiskowej. Myślę, że jeśli nastąpi coming out autorów, to będzie to koniec tej przygody. Byłoby szkoda, bo od tego fanpejdżu jestem dość uzależniony. Wszedłem w nałóg.

Bryluje pan w mediach społecznościowych. Teatrolodzy tego nie przewidzieli.

- Nie udzielam się przesadnie, ale mam niezłą orientację. Facebook traktuję jak dziwną gazetę z przesuwającymi się treściami, czasem coś skomentuję, czasem wyszukam coś ciekawego. Bernhard był uzależniony od gazet, gdyby żył dzisiaj, pewnie by się w tym grzebał. Lubię Instagram, dzielenie się fotograficznymi zauroczeniami dnia -jest w tym coś pięknego, poza tym wielu uczestników traktuje to całkiem ambitnie. Twórcza aktywność rozlewa się.

W czasach, gdy konkursy fotograficzne wygrywają zdjęcia zrobione smartfonem, a dostęp do sprzętu ma każdy, serwis taki jak Instagram to po prostu signum temporis. I inspiracja?

- Dziś każdy może przejawiać ciągoty artystyczne i każdy może być artystą. Jak wszędzie, w internecie można trafić na mnóstwo śmieci, ale i na prawdziwe perełki. Liczy się w gruncie rzeczy przekaz intencji i jakiś rodzaj metafory ujęty w znaku artystycznym. Interesujące jest to, jakie wywołuje asocjacje, jaką ma moc oddziaływania. Na Instagramie ludzie obdarowują się zdjęciami jak na jakiejś nieustającej wystawie. Moim zdaniem bywa tam ciekawiej niż w galeriach sztuki. W galeriach wiemy, czego się spodziewać, a w internecie nie.

Lepiej szukać na śmietniku niż w sali wystawowej?

- Internet jest ogromnym śmietnikiem i wampirycznie pożerającym czas medium. Ale nie uciekniemy już od niego. A wie pan, że miewam ostatnio sny, że zamieniam się w program komputerowy?

Boże, jaki?

- Jeszcze nie wiem jaki. Ale którejś nocy się dowiem.

**

LUPA DO KLATY, KLATA DO LUPY...

16 lutego minęło siedem lat od ostatniej premiery "Factory 2" Krystiana Lupy w Starym Teatrze. Od dwóch sezonów najgłośniejszy polski reżyser teatralny nie zamierza współpracować z obecnym dyrektorem, również reżyserem, Janem Klatą. Od wzajemnych docinków i złośliwości aż huczy w teatralnym światku. Postanowiliśmy się przyjrzeć, co tak naprawdę się stało, że dawnych spektakli Lupa w Starym nie gra, a kolejnych nie tworzy. Lupa opowiedział nam swoją wersję zdarzeń. Porozmawialiśmy też z Janem Klatą, ale ten kategorycznie stwierdził, że odpowiadać Lupie na łamach prasy nie zamierza. "Proszę napisać, że z ogromną ciekawością czekam na kwietniową premierę Krystiana Lupy w Łaźni Nowej" - brzmi oficjalne stanowisko dyrektora Starego Teatru.

Do rozmowy z Janem Klatą wrócimy w czerwcu, po zakończeniu sezonu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji