Artykuły

Boję się braku marzeń

- Kiedy pierwszy raz zobaczyłem siebie na ekranie, popadłem w taką frustrację, że dostałem 39 stopni gorączki. Nie mogłem znieść swojego widoku - mówi JANUSZ GAJOS, aktor Teatru Narodowego w Warszawie.

Krystyna Pytlakowska: Miałby Pan już ochotę posiedzieć trochę na przyzbie? I popatrzeć w przeszłość?

Janusz Gajos: Że niby czas po temu? Nie. Jeszcze nie. Czasem nachodzi mnie myśl, że czas trochę odetchnąć, ale jak odpoczywam za długo, to odpoczywanie zaczyna mnie uwierać.

- Ile można wytrzymać bez nicnierobienia? Pół roku?

To zależy od temperamentu i przyzwyczajeń.

- To denerwujące, gdy nie ma propozycji. Ale Pan już pewnie nie pamięta milczących telefonów.

Pamiętam, choć mi się to trochę już zatarło, że bywały takie chwile. Czekało się na propozycję. Może nie na jakąkolwiek, ale na tak zwaną poważną.

- To było dawno temu, kiedy przypisano Pana do Janka Kosa, a potem do Tureckiego?

Tamte moje frustracje polegały na tym, że nie czułem się przypisany do niczego. W każdym razie nie do tego zawodu, jak go sobie wcześniej wyobrażałem.

- A jak go Pan sobie wyobrażał? Kończyłem łódzką szkołę filmową z przeświadczeniem, że będę dużo grywał i nie byle co. Wpajali mi to moi nauczyciele.

- Którzy Pana wcześniej trzy razy oblali na egzaminie wstępnym?

Nie wiem, czy to byli ci sami. Ja w każdym razie miałem wyobrażenie, że wszystkie Kordiany, Konrady, Otella, Hamlety są właśnie przede mną. A potem to wszystko zaczęło się rozmywać, lata płynęły i robiło się coraz bardziej niemiło. I nawet nie chodzi o tę pięcioletnią "wojnę", ale o wynikającą z tego bezwładność, która nie pozwoliła mi wrócić do miejsca, z którego startowałem.

- Zaczął Pan mieć kompleks Kosa?

Miałem raczej przerażenie w oczach. Kiedy uświadomiłem sobie, że być może jeżeli chodzi o zawód, dokonałem złego wyboru.

- I to wbrew woli rodziców.

Wbrew wszystkim, którzy uważali, że być komediantem to niepoważne. I nie daje solidnego fundamentu na pobyt w życiu.

- Bez konta w banku, domu i samochodów?

40 lat temu aktor był ciągle dla większości ludzi człowiekiem, który postanowił beztrosko spędzić życie, nie robiąc nic pożytecznego. Nie wiadomo było, co o takim myśleć. Musiałem więc mieć dużą determinację, która wynikała z fascynacji, ale także tajemnicy, jaka to zajęcie otaczała.

- Tajemnicy?

Tak, tajemnice są najciekawsze.

- Jakie tajemnice Pan odkrył? Spowodowały zaskoczenie?

Wiele mnie zaskoczyło.

- I czym się okazały?

Czasem banałem.

- Dla Pana banałem pewnie jest przyjście do teatru, wejście do garderoby, powieszenie płaszcza. A dla ludzi, którzy mijają budynek teatru na ulicy lub znają go tylko od strony widowni, jest on wielką tajemnicą.

Pamiętam, że kiedy zacząłem interesować się teatrem, po przedstawieniu - w Katowicach - chodziłem zawsze pod tylne wejście, by zobaczyć aktorów wychodzących z teczkami, popatrzeć, jak wsiadają do tramwaju i jadą do domu. Ciekawiło mnie, jak ma się ich jeden świat do tego drugiego. Wydawało mi się, że ich życie nie powinno być takie szare, codzienne. A potem okazało się, że każdy wraca do swojego realnego świata. I tak się też dzieje w moim życiu, że po przedstawieniu, które jest rodzajem uniesienia, wraca się do codzienności.

- Nie powiedział Pan jednak, jaką tajemnicę udało się Panu odkryć?

Tej największej oczywiście nie odkryłem. To sekret naszego istnienia. Chciałbym go posiąść. Parę spraw udało mi się przemyśleć, trochę na "chłopski rozum", a trochę zrozumieć przez literaturę, którą czytuję dosyć chaotycznie. Myślę, że nie ma w tym nic grzesznego, że człowiek próbuje zrozumieć to, czego, jak wiadomo, na razie zrozumieć do końca się nie da. Zawsze mnie to fascynowało.

- Jest Pan egzystencjalistą?

Egzystencjalizm tchnął pesymizmem, więc chyba nim nie jestem. Choć to, że jesteśmy zdani tylko na siebie, jest tajemnicą.

- Zawsze jesteśmy samotni w krytycznych momentach?

Może nie jesteśmy tak bardzo pozostawieni sami sobie. Tego się nie da wyjaśnić w sposób racjonalny. Mam dowody na to, że niezależnie od nas dzieje się coś, co zmienia nasze spojrzenie na życie i zamiary. Tak było przecież z moim zawodem. Wyszedłem z rodziny, która patrzyła trzeźwo na rzeczywistość. Ojciec zawsze mówił, że mogę bawić się w fascynacje, ale muszę mieć coś pewnego. Nie był człowiekiem wykształconym i dlatego życzył sobie dla mnie lepszej przyszłości - lekarz, adwokat. Miałem taki okres, że chciałem być architektem, bo to zawód użytkowy, a jednocześnie związany z pewnym artyzmem. Uczyłem się matematyki i byłem w tym dobry, a potem nagle, nie wiadomo skąd, wzięło się we mnie zainteresowanie teatrem. I matematykę rzuciłem w kąt.

- Bo zmierza się ku pewnemu celowi, nawet gdy innym wydaje się on irracjonalny?

I życie składa się w całość, której nie podejrzewaliśmy na początku... Można mieć tylko przeczucia.

- Niedawno wrócił Pan z tournee po Stanach Zjednoczonych. Przeczuwał Pan, że rzuci Amerykę na kolana?

Chyba pani żartuje. Nigdy nie miałem takich ciągot. Wróciliśmy jednak z poczuciem sukcesu. Na nasze cztery spektakle - "Śmierć komiwojażera" przyszło ponad 4000 ludzi. Zagraliśmy w Chicago przy widowni liczącej 900 osób, zapełnionej co do jednego miejsca. A także w Toronto w sali dla 1400 widzów.

- Zdziwiło to Pana?

Nie, chociaż przeważnie za oceanem grywałem coś lżejszego niż "Śmierć komiwojażera". Na przykład "Ożenek" Gogola. "Komiwojażer" traktuje o sprawach bardzo poważnych i bardzo niewesołych. Ludzie przeważnie chcą się oderwać od szarej rzeczywistości. Okazało się jednak, że publiczność i w Chicago, i w Toronto wypełniła sale po brzegi. Ludzie nie tylko przyszli, ale i po przerwie nie wyszli, a potem na stojąco bili brawo.

- Pomyślał Pan wtedy o sobie: jestem wielki?

Dlaczego ciągle podejrzewa mnie pani o coś takiego? Nigdy tak nie myślę.

- Wszyscy podkreślają Pana skromność.

Skromność w dzisiejszym świecie oznacza rodzaj ułomności, niezdolność przystosowania się do życia. Ktoś skromny jest postrzegany jako nieporadny.

- A Pan jest "poradny"?

Kiedy trzeba, jestem "poradny", ale staram się widzieć świat we właściwym wymiarze. Jeżeli bowiem ktoś z jakiegoś powodu wyobrazi sobie, że jest pępkiem świata, to nie może wrócić do normalności i brnie w swoim przekonaniu dalej, aż do granic wytrzymałości otoczenia.

- W Pański zawód jednak wpisana jest próżność, nieskromność?

Próżność jest wpisana w każdego z nas. Nieskromność także. Trzeba tylko zdawać sobie z tego sprawę i nauczyć się trzymać te cechy na wodzy. W moim zawodzie wymagana jest pewna ekspansywność, a nawet dobrze pojęta agresja jako narzędzia, które mają uaktywnić publiczność. Ja używam ich świadomie.

- Agresji można się nauczyć?

Nie trzeba się jej uczyć. Ona jest w nas. W życiu nie jestem agresywny. No, chyba że ktoś mnie bardzo wyprowadzi z równowagi.

- Zdarza się to?

Zdarza.

- Za kierownicą na przykład?

Taką agresję ma każdy. Obserwowałem własną małżonkę, która jest kobietą łagodną, spokojną, a za kierownicą miewa całkiem "męskie" odruchy. Ja jednak nie lubię sytuacji konfliktowych, staram się ich unikać. Ale ludzie, którzy zaczynają zdanie od: "przepraszam", są postrzegani jako dziwacy, niedzisiejsi, głupcy po prostu. I wtedy następuje coś w rodzaju buntu. Chcemy za wszelką cenę udowodnić, że głupcami nie jesteśmy.

- I wtedy wali Pan pięścią w stół?

Umiem się bronić.

- Woli się Pan schować, niż błyszczeć? A jednocześnie został Pan aktorem, który błyszczeć powinien. Rodzaj terapii?

Terapia źle mi się kojarzy. Teatr jest rodzajem umowy między ludźmi, którzy spotkają się o jakiejś godzinie, by na jakiś czas wspólnie odejść w inny świat. I to jest wspaniałe.

- Ta iluminacja, jak Pan to nazywa?

Iluminacji można doznać wszędzie, również w teatrze. Zawsze może wyniknąć coś niespodziewanego, rodzaj uniesienia.

- Czyli właśnie tajemnica?

Tak. A wracając do teatru, bawi mnie, że potrafię być na scenie kawałem łobuza albo człowiekiem żywiołowym, jak choćby Horodniczy w "Rewizorze", a to nijak nie przystaje do mojej osoby prywatnie.

- Zawsze jednak daje się z siebie coś prawdziwego?

Daje się swoją wyobraźnię, wrażliwość, no i zewnętrzność. Ciało. Od tego nie uciekniemy. Natomiast staram się niczym siebie prawdziwego nie przypominać.

- Co to znaczy - przypominać siebie?

To założyć, że doskonale pamiętam, kim jestem i że czeka mnie powrót do świata realnego, przy czym tajemnica, o której mówiliśmy wcześniej, każe nam się zastanawiać, który z tych światów jest naprawdę realny. Chyba nikt tego dokładnie nie wie. Podobno kilka razy w ciągu życia wyrastamy z siebie, zmieniamy się.

- To Pan już kilka razy zdążył się zmienić.

No właśnie. A na scenie z czystym sumieniem mogę poszukiwać różnych stanów świadomości i różnych emocji. Bezkarnie.

- Wariat, starzec, zazdrośnik?

I nie muszę przekonywać nikogo, że jestem najpiękniejszy czy najmądrzejszy na świecie. I zachwycać się sobą.

- Dla Pana żony pewnie jest Pan najpiękniejszy?

Byłoby źle, gdyby tak nie uważała.

- Podobno nie lubi Pan swojego ciała?

Nie mam nic przeciwko niemu. Mogło być gorzej. Lepiej też, oczywiście.

- Ma Pan coś przeciwko własnemu nosowi?

Każdy ma swoje upodobania. Na przykład, że z lewej strony wygląda lepiej niż z prawej. Ja nie mogę powiedzieć, że akceptuję siebie w całości.

- I ma Pan sobie coś za złe? Nawet parę rzeczy, ale staram się tego przesadnie nie rozpatrywać.

- To męczy?

Czasami tak. Ale nie zamęczam rodziny moimi rozterkami.

- Śmieje się Pan z siebie?

Śmieję, chociaż nie wiem, czy mam poczucie humoru na swój temat posunięte do granic zupełnej swobody. Jednak bez poczucia humoru trudno byłoby mi być aktorem.

- Ćwiczy Pan miny przed lustrem?

Nie. Lustro służy aktorowi tylko, by sprawdzić, jak wygląda przed wyjściem na scenę.

- A film nie jest lustrem?

Nie. Gdyby był, to cały czas myślałoby się o tym, jak się wygląda. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem siebie na ekranie, popadłem w taką frustrację, że dostałem 39 stopni gorączki. Nie mogłem znieść swojego widoku. A potem musiałem się do tego przyzwyczaić. Zazwyczaj mamy o sobie znacznie lepsze wyobrażenie, niż to jest w rzeczywistości. Ten zawód wymaga pokory i nie służy do dowartościowania się.

- Czymś jednak Pan się dowartościowuje? Nagrodami?

Każda z nich dowartościowuje w inny sposób. Kiedy dostaje się na przykład czwartego Wiktora, ważne jednak, by nie popaść w uzależnienie od nagród. Ma się świadomość, że to więcej niż dwa, że się jest, że trwa.

- No proszę, tyle Wiktorów, a nie gra Pan w żadnej telenoweli. Dlaczego?

Po prostu nie wiedziałbym, jak to zrobić. Mógłbym dać twarz - jak mawiał Edward Dziewoński - załatwić sprawę, ale nie umiałbym potem pogodzić się sam ze sobą.

- Nie lepiej żyć sobie lekko jak motyle? Nie myśleć za wiele?

Może to i jakaś metoda. Może tak trzeba, ale jeśli mamy pięć palców u ręki, jak to pięknie napisała Wisława Szymborska w jednym z wierszy, nie dzieje się to przypadkowo. Jesteśmy wyposażeni w mózg, żeby myśleć i starać się rozumieć. Wierzę, że ktoś dał nam ten instrument w jakimś celu.

- Wierzy Pan w Boga?

Z pełną odpowiedzialnością mogę potwierdzić, że jestem wierzący. Kiedyś wątpiłem. Każdy ma taki okres. Ale byłem wychowany w rodzinie katolickiej, chodziłem do kościoła, byłem bierzmowany.

- I jakie imię Pan wybrał?

Andrzej. Podobało mi się kiedyś.

A potem uznałem za śmieszne, żeby oddawać się jakimś praktykom. Dopiero gdy dostałem w życiu kilka klapsów, żeby nie powiedzieć kopniaków, doszedłem do wniosku, że nie ma nic oczywistego.

- Bo Bóg kilka razy pogroził Panu palcem? Mam na myśli choćby wypadek z ciężarówką.

Zastanawiałem się nad tym. Przejechał przeze mnie, gdy spałem w trawie, ogromny studebacker. I jak pani widzi, jestem sprawny fizycznie i mam nadzieję, że psychicznie też. Takie sytuacje dają do myślenia. Albo jeszcze w szkole robiliśmy kabaret, z którym jeździliśmy po Polsce. W okolicach Mielna poszliśmy się kąpać. Wskoczyłem do wody, mimo czerwonej flagi. Chciałem zaimponować pewnej dziewczynie, która popłynęła przede mną. Męska duma nie pozwoliła mi zostać na brzegu. I nie mogliśmy z morza wrócić. Ona znalazła miejsce pośród słupków od falochronu, wołała mnie, żebym podpłynął i odpoczął. Podpłynąłem i pozwoliłem falom obijać mnie o ten falochron. Pamiętam dokładnie moment, gdy poczułem, że nie mam w mięśniach żadnej siły i że to już koniec. I kiedy zupełnie zrezygnowałem, zostałem przez wielką falę rzucony w kierunku brzegu. Poczułem pod stopami piasek.

- Dostał Pan polecenie: wracaj, masz coś do zrobienia?

Chyba tak.

- Nadal Pan chciał imponować dziewczynom?

Trzeba czasem stawiać pióra. To część fizjologii. Mężczyzna zawsze chce imponować kobiecie. Ale stawianie piórek zależy od wieku. Inaczej się je stawia, mając lat 20, a inaczej - 60.

- Pan stawiał je ostro. Ma Pan na koncie cztery małżeństwa.

Człowiek ma prawo do pomyłek.

- Nie musi Pan już stawiać piór?

Muszę, ale inaczej, z większym spokojem, rozmysłem i to inne pióra. Gdybym nie stawiał, byłbym niegodnym partnerem. Wiedziałem, co robię, kupując róże dla pewnej kobiety w Krakowie. Dziś jest ona moją żoną.

- Czym dla Pana jest dom?

Spełnieniem. Mój dom rodzinny był ruchomy, rodzice często przenosili się w różne miejsca: Dąbrowa Górnicza, Zabrze, Będzin. Ojciec miał wielkie plany, których nie zrealizował do końca. Zawsze chciałem, żeby w domu było wesoło, żeby wszyscy byli razem. Myślę, że mi się to udało.

- A co Pan robi, gdy jest sam ze sobą?

Mam tyle różnych zajęć. Nie mówię już o zawodzie, który mnie tak absorbuje. Czasami jednak wpadam na coś, co mnie szalenie interesuje. Czytam różne rzeczy z dziedziny parapsychologii. Chcę zajrzeć w te rejony.

- Życie po życiu?

Między innymi. Interesują mnie różne spojrzenia na religię. Czytam takie książki, jak na przykład "Rozmowy z Bogiem". To daje...

- ...uspokojenie?

W pewnym sensie.

- Ze strachu przed śmiercią? Każdy z nas boi się przemijania.

- Zwłaszcza gdy serce odmawia posłuszeństwa?

To stało się niespodziewanie. Nie mogę ukrywać, że się przestraszyłem. Myśli się wtedy: "Boże, to już?" I czuje się w obliczu tego wielkie osamotnienie. Z tym że pozbierałem się dość szybko. Wróciła mi żywotność.

- Z czym by Pan chciał zdążyć? Nie wiem. I tak ze wszystkim nie zdążę. Nie należy więc się tym denerwować. Nie mam takiej roli, która śni mi się po nocach i koniecznie chciałbym ją zagrać.

- Za to śni się Panu, że tańczy Pan mazura?

A skąd pani to wie? Śniło mi się i wyśniło. Potem umiałem go już zatańczyć. Wcześniej mi zupełnie to nie wychodziło.

- Ma Pan już wnuki?

Mam mieć. Niedługo. Nie jestem przyzwyczajony, żeby ktoś mówił do mnie: dziadku. Nie boję się upływu czasu, tylko braku marzeń. Marzenia są bowiem tym, co sprawia, że człowiek widzi coś przed sobą. Im później, tym marzeń jest mniej.

- O czym Pan więc marzy? Wszystko Pan ma: kobietę swojego życia, uznanie zawodowe, dom, teraz będzie wnuk...

Moje marzenia nie są związane z konkretami. Trudno je określić. Wiążą się z chęcią zrozumienia pewnych spraw. Pamiętam, że kiedyś bardzo przeżyłem lądowanie na Księżycu. Wydawało mi się, że ja też odkryłem rąbek tajemnicy.

- Rozumiem - chciałby Pan Tam zajrzeć przez dziurkę od klucza, a jednocześnie pozostać tu i teraz?

Zajrzeć Panu Bogu przez dziurkę od klucza. To dobre.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji