Artykuły

Zjednoczenie Dwóch Korei w Gnieźnie

"Zjednoczenie dwóch Korei" Joëla Pommerata w reż. Łukasza Gajdzisa w Teatrze im. Fredry w Gnieźnie. Pisze Jarosław Mixer Mikołajczyk w Magazynie Kulturalnym Popcentrala.

Zjednoczenie Dwóch Korei, rzecz jasna samo w sobie jest trudne. Dziś można rzec niewykonalne, na szczęście świat nie jest constans. Tekst Joëla Pommerat nie dotyka polityki, tym trudniej mówić o jednoczeniu dwóch połówek, najczęściej będących niespełnioną ideą ludzkiej miłości.

Pommerat jednak mówi o tym i to w sposób niekiedy banalnie prosty, być może to jedyny sposób opowiedzenia o najskrytszym i najsilniejszym marzeniu człowieka. Jednak, skądinąd świetny tekst Francuza, nie jest tematem tej próby oceny spektaklu.

Ciąg etiud, to często pierwsze szkolne zadanie reżyserów, wcale nie oznacza to, że jest proste. Brak pewnej linearności zdarzeń, nie zawsze ułatwia widzowi odbiór i poszukiwanie sensów. Zwłaszcza, gdy ten nie wybiera się do kabaretu, w którym skecz goni skecz, ale nic z niczym nie musi się łączyć. W przypadku Zjednoczenia Dwóch Korei formę samplowanych ze sobą scenek wybrał za reżysera sam autor. Generalnie reżyser sobie z tym poradził. W większości przypadków radzą sobie także aktorzy. Bezapelacyjnie w całości poradziła sobie pani scenograf. Dając Łukaszowi Gajdzisowi potężną broń czystych otwierających się szufladek z kolejnymi scenami. Dalszy element bez zarzutu to muzyka, doskonale się czuje, że reżyseria teatru muzycznego, czy raczej muzyka w teatrze to domena Gajdzisa. Naturalna skłonność do środowisk bydgoskich, jest nie tylko praktyczna ze względu na niewielką liczbę kilometrów w linii prostej od Gniezna, ale też skuteczna.

Reżyser zrezygnował z kilu historii jakie Pommerat włożył w swój tekst, wydaje się jednak, że jeszcze kilka z nich było zbędnych. Paradoksalnie zapamiętuje się te najmniej żywiołowo zadreptane, te w których nawet matowy obraz miłości pozostaje poezją teatru. Rzecz nie w tych czasem brudnych i brutalnych epizodach tu z zasady Łukasz Gajdzis poradził sobie doskonale.

Już na początku rodzi się pytanie: po cholerę mikrofony? Aktor potrafi wydobyć półtony i szepty nawet bez zaawansowanej audio techniki. Warto aktorowi czasem zaufać, zwłaszcza, że w innych płaszczyznach widać to zaufanie reżysera do swojego zespołu. Zapewne zabieg był zamierzony, a recenzent po prostu jest staromodny.

Multimedia na wejściu i zejściu bardzo udany prosty zabieg, jedynie potwierdza funkcjonalność scenografii.

Poszczególne sceny same w sobie pokazane z namysłem reżyserskim raczej trafionym. Niestety spektakl jest nierówny. Kilka momentów wybitnych po stronie reżysera, jak i pięknych po stronie aktorów. Kilka scen albo niekoniecznych, albo trochę położonych. Na szczęście więcej tu dobrego teatru i widoczny wzrost emocji, napięć i tego co teatralne z biegiem sztuki.

Początek idzie mocnym tekstem, chyba jednak gdzieś się rozmywa ten egzystencjalny ból kobiety, która już by chciała i właściwie to teraz może, rozwieść się z mężem, bo ten mąż to właściwie rozumie i też tylko prosił by dzieci podrosły.

Scenę rozstania dwóch lesbijek nabudowuje dość emocjonalnie Anna Pijanowska. Kontrast, którym jest Michalina Rodak z jej raczej podanym po wierzchu gdzieś bliżej gardła niż trzewi tekstem, jeśli zamierzony niczego nie uwypukla, raczej rysuje karykaturę. Szkoda, bo tu padają słowa ważne w każdej miłości bez podziału na hetero czy homoseksualność.

- Może Ty to możesz sobie zostawić, ja tego nie mogę zostawić. Wiesz dlaczego? Bo to jest dla mnie naprawdę. Rozumiesz słowo prawda? Rozumiesz co to znaczy? Czy nie?

- Jesteś pojebana.

- Ty jesteś pojebanaTy nawet do tego nie jesteś zdolna, wiesz? ty nie byłabyś wstanie się poświęcić. Ty nie byłabyś wstanie umrzeć za mnie, za to co My mamy. Dla Ciebie miłość to jest jakaś zabawa, nie wiem gra towarzyska można trochę w nią pograć i potem to olać. Tak zabawiłaś się mną. Tak, tak

I nieco dalej prawda o rozstaniu.

- Oddaj mi toOddaj mi to

- co?

Oddaj mi to co masz w sobie, oddaj to co masz ode mnie, to kim się stałaś przeze mnie, musisz mi to oddać to jest część mnie.

Być może to prawo premiery, rozpędzania się spektaklu.

Kolejne sceny to swoisty przegląd rodzajów miłości i emocji im towarzyszących. Emocji, co zdaje się oczywistym, a o czym zdajemy się udawać, że nie mamy pojęcia, równie silnych niezależnie od tego czy to miłość hetero, homoseksualna czy pedofilska, bo i taką scenę zaserwował nam Pommerat.

Do scen zdecydowanie niepotrzebnych tak naprawdę należy jedna. Rzecz nawet nie w telenowelowym jej scenariuszu zapodanym przez autora sztuki. Takowy scenariusz podpowiedziało mu pewnie życie. Scena ślubu, z ujawniającymi się co rusz motywami zdrady jakiej dopuszczał się pan Młody z każdą z sióstr swojej przyszłej - niedoszłej żony - potwornie zadreptana. Jeśli miała to być karykatura, to raczej stała się bolesnym flash backiem tego co działo się nagminnie na gnieźnieńskiej scenie przed zmianą dyrekcji. Cholera gdyby tak burleska albo coś pod dell arte... A tu jeszcze ojciec panny młodej miotający się jak niemiecki Żydek po pustym sklepie* Na szczęście widz, który nie ma w obowiązku analitycznego rozbierania sztuki, poradzi sobie z tą sceną w jedyny możliwy sposób - zapomni.

Niezłych scen i dobrych zdecydowanie więcej. Pięknych mocnych i poetyckich czasem do bólu - kilka. To wystarczy by nie żałować wieczoru.

Niania wynajęta do wyimaginowanego dziecka przez rodziców nie-rodziców. Petarda. Piękna, głęboka ale też bardzo ekspresyjna scena. Totalnie świadome złamanie konwencji kostiumem. Maciej Hązła wyjęty z epoki prawie elżbietańskiej, Katarzyna Adamczyk - Kuźmicz kosmito rycerz - tak w to proszę grać: w teatr, bo on jest istotą w teatrze. Ciężar sceny spada na Annę Pijanowską iNie przygniata jej. Partnerzy w tej scenie też po bandzie.

Teatr w czystej dość subtelnej postaci Scena z mężem, który wrócił po 10 latach by powiedzieć dowidzenia. Tu zapewne siłą jest to co podał reżyserowi Pommerat. Nie mniej bardzo czysta scena. Cała obsada (Wojciech Kalinowski, Katarzyna Adamczyk - Kuźmicz i Maciej Hązła) wpisuje się w poezję, którą wieńczy znamienna kwestia Wojciecha Kalinowskiego. Gdyby tak wsamplować tę scenę na koniec ile by było nadziei, trochę przewrotnej ale jednak.

Mąż odwiedzający żonę w szpitalu psychiatrycznym. Kolejna mistrzowska scena z udziałem Wojciecha Kalinowskiego, tym razem świetnie zagrana w duecie z Agnieszką Korzeniowską (gościnne u Fredry). Poruszająca do bólu, momentami neurotyczna, momentami niemal mistyczna miłość męża odwiedzającego codziennie żonę z zanikiem pamięci. Codzienny rytuał jak jojo, rozgrywa się na spacerze, a potem już poza oczyma widzów w pokoju chorej. Jedynie patyk w ręku żony, żadnych podpórek aktorzy i tekst i emocje.

Mocna choć pewnie nieco uwierająca scena nauczyciela, podszyta miłością pedofilską nie usprawiedliwia, ale i nie zohydza. Tutaj Bogdan Ferenc wie co i jak grać. Przerysowani rodzice Wojciech Kalinowski i Katarzyna Czubkówna na granicy kiczu emocjonalnego, ale bez przejść po za nią, tylko świetnie podbijają Ferenca i chłodną dyrektor szkoły - Iwonę Sapa.

Bardzo ładnie budują napięcia Wojciech Siedlecki i Iwona Sapa jako sąsiedzi "niewinnie" czekający na powrót swoich małżonków nad ranem po raz kolejny.

Świetny kontrast drepczącego i rozedrganego Wojciecha Siedleckiego i konkretnego Wojciecha Kalinowskiego w scenie dwóch przyjaciół. No i te czarne prawie trykoty - zapomniane uniwersum teatru.

O ile Michalina Rodak w jednej z początkowych scen wspomnianej już, wydaje się być odrobinę tekturową postacią, w pominiętej scenie z szefem w miarę wyrazista, to w scenie dziewczyny z ośrodka gra całą paletą. Paradoksalnie, tę postać niepełnosprawnej intelektualnie dziewczyny w ciąży, najłatwiej byłoby zagrać płasko, jednotorowo tak się nie stało. Dobrze partneruje jej Bogdan Ferenc. Chyba tylko czasem za mocno grając moralitet w kierunku widowni. Bardzo dobrze pociągnięta scena, świetne zabawy swetrem-dzieckiem trochę jak z podstaw zadań aktorskich, w których tak łatwo o banał, nie ma banału jest teatr.

Przedziwne uczucie, gdy milkną premierowe brawa, nie są to brawa klakierów tu nie o to chodzi. Poprzeczka rzucona przez Szpaka Fryderyka, Kto się boi Virginii Wolff czy Spowiedź masochisty tak wysoko, że jeszcze dwa lata temu marzyć nie można było Niedosyt i przesyt zarazem po Zjednoczeniu Dwóch Korei. Niedosyt bo chciałoby się by było równiutko, solidnie bez potknięć Przesyt bo skoro nie wszystko się pamięta, to może były rzeczy niepotrzebne. Chyba, że jak bywa czasem przy premierze zabrakło czasu i będzie dynamiczniej, co nie znaczy szybciej, w co warto wierzyć.

Zacznijmy od tego co nie budzi zastrzeżeń

Tekst, ale jak już napisaliśmy nie o Pommerat'a dziś chodzi. Nie mniej Fredro ponownie wyprowadza błyskawiczne ciosy, kolejna polska prapremiera.

Scenografia. No tak się to robi, prosto, bez brokatu i styropianu. Uniwersalnie po designersku no i chyba technicy udźwignęli zamysł Katarzyny Tomczyk. Piękna gra odbić planu w białej płaszczyźnie.

Muzyka. Niewątpliwie żadne tam ilustracje i ozdobne wywijasy tylko konkretne dźwięki zarówno klawisz jak i dęte. Bardzo dobra motoryka powolnego rozkręcania od ładnych temacików po bardzo dzisiejsze granie w ostatnich partiach spektaklu. Ponownie też Łukasz Gajdzis jako reżyser nie chowa muzyków - grają delikatnie z boku ale na żywo i niemal na widoku. Tomasz Lewandowski i Szymon Łukowski - bardzo mocny duet.

Dobrze i lepiej

Aktorsko, nawet jeśli obsada miewała lepsze i gorsze momenty, praktycznie każdy z aktorów miał chwile prawdziwego grania. Nie dla usprawiedliwienia, a jednak warto pamiętać, że tutaj aktor nie tworzy jednej postaci, trudno o wybitną kreację, gdy wchodzi się co rusz w inną rolę. Co ważne gość (Agnieszka Korzeniowska) gra dobrze, ale zespół Fredry nie zostaje w cieniu. Nie wymieniamy nazwisk, wcześniej już to zrobiliśmy.

Kostiumy Ewy Machnio. Dokładnie tak, z zasady dobrze, miejscami lepiej. Piękna sukienka Michaliny Rodak w scenie z szefem. O czerni przyjaciół już pisaliśmy. Karykaturalny sweterek Ferenca nauczyciela jak w mordę leży jak ulał. Momentami wrażenie lumpeksu - to jednak nie jest dziś skojarzenie pejoratywne.

Reżyseria. Trudne zadanie sklejania kilku rodzajów scen, różnych emocji i poetyk - nie zawsze przystających do siebie. Mimo wszystko to samplowanie wychodzi Łukaszowi Gajdzisowi przeważnie dobrze, momentami bardzo dobrze. Nie ma tu jakiegoś przypadkowego składania pomysłów. Czytelny namysł reżysera, raczej teatr oszczędny w środkach wyrazu. Chyba tak naprawdę zabrakło trochę odwagi w wyrzucaniu tego co zbędne, lub czasu. Nie mniej przedstawienie ważne nie tylko dlatego, że prawykonanie Zjednoczenia Dwóch Korei w Polsce. Pisząc o reżyserze trzeba mu też oddać trafność decyzji kadrowych zarówno w obsadzie jak i doborze scenograf i muzyków czy autorki kostiumów. Tyle, że gdyby mała scena, to pewnie znowu poszłyby u Fredry wióry z desek i byłyby stojące owacje i brak języka w gębie. Ręczę***

Niezrozumiałe

Scena ślubu z telenoweli, można tylko po co? a może raczej dlaczego tak?

Dosłowność video z kopulującymi nosorożcami, widz wbrew pozorom wie o czym się do niego mówi kiedy się do niego o tym nie mówi.

Pointa?

Spektakl się broni, warto go zobaczyć, jeśli rodzi się jakieś niedosyty to znaczy, że Gniezno doczekało się publiki. To jak na dwa niepełne lata działania teatru** - bardzo dobry wynik.

* niemiecki Żydek po pustym sklepie - użyte przez autora recenzji niepoprawne politycznie określenie nie ma na celu nikogo obrażać, a raczej zobrazować przerysowanie opisanej postaci

** dwa niepełne lata działania teatru - użyto świadomie

*** autor recenzji pozwala sobie na liczbę pojedynczą gdy wygłasza rzecz bezdyskusyjną, pewną.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji