Artykuły

Mój podwójny d"Efekt"

"Efekt" Lucy Prebble w reżyserii Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Tomasz Domagała na swoim blogu.

Po premierze spektaklu Agnieszki Glińskiej "Efekt" byłem skołowany. Nie umiałem wykrzesać z siebie ani jednej sensownej myśli, czułem pustkę. Wprawdzie Lorna Dominiki Ostałowskiej poruszyła we mnie jakąś strunę, ale po spektaklu dźwięki gdzieś uciekły, melodia ucichła i zostałem sam na sam ze swoimi myślami i ciszą. Zacząłem się zastanawiać, czy to wina przedstawienia, czy moja. Cień podejrzenia, że to jednak moja percepcja szwankowała tego dnia - wszak i ja jestem tylko człowiekiem - skłonił mnie do powtórnego obejrzenia spektaklu. Jakież było moje zdziwienie, gdy we wtorkowy wieczór, oglądając to samo przedstawienie, odniosłem wrażenie, że to zupełnie inny spektakl! Jedno się zgadzało -głównym bohaterem obu wieczorów był ludzki mózg. Czym jest ten zagadkowy wytwór ewolucji: anatomicznym organem i integralną częścią ciała czy siedzibą ludzkiej duszy? Po wyjściu z teatru, analizując swoje doświadczenie z odbiorem spektaklu, zdałem sobie sprawę z wagi problemu, z którym zmierzyła się na scenie Agnieszka Glińska. Doznałem uczucia, że oto sam stałem się bohaterem epilogu "Efektu". Zakładając, że chemiczne procesy w ludzkim mózgu są odpowiedzialne za nasze aktualne (i zmienne) stany umysłu, można by postawić tezę, że moją percepcją spektaklu sterowały różne poziomy substancji odpowiedzialnych za wywoływanie emocji. Emocji, które różniły pierwsze - edukacyjne i przegadane -przedstawienie od drugiego - poruszającego i wstrząsającego. W związku z tym pojawiają się pytania: co zdecydowało o tym, że widziałem dwa różne przedstawienia - moje samopoczucie czy może samopoczucie aktorów - wszak oni też są ulepieni z tej samej gliny i poddawani tym samym, niezgłębionym dotąd, procesom? Jeśli moje samopoczucie, to czy było ono efektem mojej biologii czy pochodną jakiegoś -niezależnego od natury - stanu duszy? Jeśli zatem dusza istnieje, to czym jest? Glińska, podążając za autorką sztuki Lucy Prebble, stawia te same pytania, aczkolwiek głównym przedmiotem jej rozważań są miłość i depresja. Fabuła spektaklu koncentruje się bowiem właśnie na tych dwóch stanach ludzkiego umysłu.

Oto dwoje młodych ludzi - Maja (Agnieszka Pawełkiewicz) i Tristan (Łukasz Simlat) - zgłasza się do koncernu farmaceutycznego, aby wziąć udział w programie testowania nowego leku. Lek ten ma wywołać u nich tzw. efekt antydepresyjny. Dzięki niemu ludzie ze skłonnościami depresyjnymi będą mogli bezstresowo i normalnie żyć. Test polega na podaniu odizolowanym od świata ochotnikom pięciu dawek leku. W trakcie eksperymentu Maja i Tristan zakochują się w sobie, ale czy jest to prawdziwa miłość czy efekt uboczny przyjmowania leku? Czy może u jednego z nich to efekt leku, a u drugiego - prawdziwe uczucie?Uczucie, którego źródło jest jedną z największych tajemnic natury? Jeśli tak, to u którego z nich? A może też jest tak, że lek, podnosząc wskaźniki chemiczne substancji odpowiedzialnych za odczuwanie miłosnego podniecenia, sprawi, że mózg odczyta te sygnały jako prawdziwe i stan zakochania - choć sztucznie wzbudzony - przerodzi się w naturalny? Czy istnieje zatem szansa na stworzenie "eliksiru miłości"? Zakładając, że to możliwe, czy da się w takim razie kierować czyimś pożądaniem, obierając za jego cel konkretną osobę?

Spektakl podzielony jest na pięć części, wyznaczonych przez rytm kolejnych dawek, zaś widzowie są tu poddawani testowi niemal na równi z bohaterami. W końcu widownia teatru Studio również izoluje nas od świata, a każdy widz jest z natury rzeczy ochotnikiem. Każda kolejna część/dawka, mająca za zadanie wzmocnić antydepresyjny efekt i uporządkować świat widza/bohatera sprawia, że targają nami coraz głębsze wątpliwości i coraz bardziej zatapiamy się w niezgłębionej, gęstej materii zagadnienia. W finale zostajemy z nieszczęsnym "teraz" i nieśmiertelnymi pytaniami - gdzie i kim jesteśmy. Ja przyjąłem w sumie dziesięć dawek, w dwóch seriach. Już po "drugiej serii" (ponownym obejrzeniu spektaklu) pojawiły się wątpliwości: czy miałbym siłę dobrowolnie przyjąć jeszcze trzecią?

Jedną z najpiękniejszych scen w spektaklu jest rozmowa Mai i Tristana w opustoszałym budynku szpitala psychiatrycznego, do którego para wymyka się w tajemnicy. Wcześniej słyszymy, że Tristan mówi o rzędach pensjonariuszy szpitala, stojących pod ścianą i kiwających się w stuporze. Kim byli owi pensjonariusze, przez setki lat zamieszkujący owe przybytki? Ano byli to ludzie o różnych odmiennych stanach umysłu. Przykładem takiego odmiennego stanu umysłu była depresja oraz różne jej fazy i stany okołodepresyjne. Czy mamy prawo nazywać te stany chorobą, odstępstwem od "normalności"? Tutaj mózg bada i ocenia sam siebie, jest zarazem narzędziem, przedmiotem i podmiotem poznania, a zatem człowiek nigdy nie będzie w tej sprawie obiektywny. Uczciwe jest jedynie stwierdzenie, że depresja czy inne odmienne stany umysłu są zjawiskiem wykraczającym poza przyjętą normę, znowu jednak norma ta jest ustalona przez człowieka, który staje się sędzią we własnej sprawie, nie mając do tego żadnego prawa. Może więc człowiek w depresji jest "prawdziwszym" człowiekiem, bo nie jest poddawany żadnym chemicznym manipulacjom z zewnątrz? Czy podawanie leków antydepresyjnych choremu odejmuje mu jakąś jego część, jedną z jego ważnych składowych? I czy działanie takie, podejmowane nawet w najlepszej wierze - np. z woli innego człowieka, czy też stojącego za nim państwa - ma legitymację prawną, nie mówiąc już o etycznej?Scena w opustoszałym szpitalu uświadamia nam, że dzisiaj wariatów/ludzi prawdziwych (niepotrzebne skreślić) już nie ma. A wszystko to za sprawą koncernów farmaceutycznych i ich chciwości. Najpierw "wyleczyli" tych najbardziej odstających od normy, potem tych mniej odstających, a teraz wzięli się za tych w normie. Wmawiając nam, że każde drobne niepowodzenie życiowe wymaga tabletki. A wszystko po to, żeby ludzkość wydawała miliony, które mają trafiać do ich kieszeni. Symptomem wagi tego problemu jest przeciez xanax czy inny lek w większości naszych szufladek w łazience. Czyż nie?

W spektaklu gorycz tego motywu wybrzmiewa najpiękniej. Wielka w tym zasługa fantastycznej Dominiki Ostałowskiej jako doktor Lorny. Aktorka, grając świetną lekarkę, której największą porażką życiową jest to, że nie jest w stanie pomóc samej sobie, jest wyjątkowo prawdziwa i poruszająca. Napięcie, wynikające ze zderzenia racjonalnej, lekarskiej natury z intymną, wewnętrzną ciemnością przerażonej pacjentki buduje aktorka w sposób mistrzowski. Jej bohaterka, targana tą sprzecznością, hipnotyzuje zarówno gestem, spojrzeniem, jak słowem. Całkowite oddanie się przez aktorkę bohaterce sprawia, że staje się ona częścią mitu i pozwala widzowi przeżyć cały tragizm i złożoność jej postaci, jej egzystencji i wyborów. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie świetne aktorstwo partnerującego jej Krzysztofa Stroińskiego, który ofiarnie - świadomie czy nie - usuwa się dyskretnie w cień. Łukasz Simlat i Maja Pawełkiewicz są również bardzo dobrzy, aczkolwiek Ostałowska i w pierwszej i w drugiej "serii" (w której uczestniczyłem) była poza zasięgiem swoich kolegów.

Reżyseria Glińskiej jest subtelna i nienachalna. Reżyserka jest tu mistrzynią kreowania magicznego teatru z niczego. Za przykład niech posłuży wspomniana już scena w opuszczonym psychiatryku. Scenografia, kostiumy i muzyka są tu przeciętne i niewiele wnoszące - może poza projekcjami video - ale w tym przypadku to bardzo dobrze, gdyż spektakl i aktorzy muszą bronić się swoją głębią, wewnętrzną prawdą i przeżytymi emocjami. Obrona ta udaje się w teatrze Studio znakomicie. W tej beczce miodu musi się znaleźć łyżka dziegciu. Konia z rzędem temu, kto mi wytłumaczy, dlaczego wybitni aktorzy w sali o przeciętnej wielkości muszą użerać się z mikroportami. Może w takim razie zlikwidujmy w szkołach teatralnych zajęcia z impostacji głosu, bo szkoda męczyć nimi studentów, jeśli i tak nie korzysta się we współczesnym teatrze z tej umiejętności. Pocieszeniem jest jedynie fakt, że taśmy od mikroportów nie zaburzały estetyki przedstawienia. Dobre i to.

Podsumowując, "Efekt" to spektakl z gatunku tych opartych na aktorstwie. Tu - znakomitym. Co ciekawe, aktorstwo to stan umysłu, umysł to domena mózgu. Mózg to anatomiczny organ człowieka. A więc aktor jest człowiekiem (naprawdę). Ja też jestem człowiekiem (naprawdę). Więc jak to było ze mną - czy to ja widziałem dwa różne przedstawienia, czy to aktorzy zagrali dwa zupełnie inne spektakle? A może to kwestia dawki? Po pierwszej "serii" przyszło lekkie otumanienie, po drugiej - lekka euforia, a po trzeciej? No właśnie, co będzie po trzeciej, po czwartej, po piątej? Na razie odczułem wielką przyjemność. A co, jeśli Glińska - jak koncern medyczny - robi to tylko dla pieniędzy? Więc efekt czy defekt? Żeby sprawdzić, musicie sami przyjąć swoją "dawkę".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji