Śnić sen, najpiękniejszy ze snów...
Musical "Człowiek z La Manczy" grany w Teatrze Dramatycznym w Warszawie stał się prawdziwym wydarzeniem. Publiczność, zwłaszcza młoda, reaguje na spektakl żywo i z wielkim wzruszeniem. Przedstawienia kończą się owacyjnymi brawami.
Na scenie warszawskiego Teatru Dramatycznego dobiega końca kolejny spektakl "Człowieka z La Manczy". Po więziennych schodach, wiodących go przed oblicze Świętej Inkwizycji, powoli wspina się Miguel de Cervantes Saavedra. Chór więźniów śpiewa słynną pieśń Joe Dariona i Mitcha Leigha "Śnić sen" ("The Impossible Dream"): "Śnić sen, najpiękniejszy ze snów,
Iść w bój, w imię cierpień i krzywd
I nieść ciężar swój ponad
siły.
Iść tam, gdzie nie dotarłby nikt."
Widownia wybucha oklaskami. Najgłośniej bije brawo młodzież, która wstając z miejsc porywa za sobą innych widzów. Owacja na stojąco skłania aktorów do bisowania: "Śnić sen, najpiękniejszy ze snów..." Starsza pani ociera łzy. Obok niej dwie kilkunastoletnie dziewczyny bezskutecznie szukają chusteczek.
Frenetyczne oklaski, owacje na stojąco, wzruszenie na widowni, entuzjazm młodych widzów nader rzadko spotyka się dziś w naszych teatrach. Polscy widzowie są jednak nadal zdolni do takich reakcji. Udowodnił to Jerzy Gruza wraz z młodym zespołem Teatru Dramatycznego.
Dramatyczny - po katastrofie stanu wojennego - bardzo długo czekał na sukces, który pozwoliłby mu na powrót stać się teatrem cenionym i uczęszczanym. Musical "Człowiek z La Manczy", pierwsza decyzja repertuarowa nowego dyrektora Teatru Dramatycznego Piotra Cieślaka, wydaje się właśnie takim sukcesem. Nie wszyscy wierzyli, że musical powiedzie się w tym teatrze, nie mającym większych tradycji muzycznych i aktorów doświadczonych w tym gatunku.
"Nie ma nóżek - nie ma śmiechu - nie ma szans"
Z nieco innych powodów podobne odczucia mieli uczestnicy amerykańskiej prapremiery "Człowieka z La Manczy". W swoje dzieło ufali właściwie tylko współproducent Albert Marre oraz autor libretta, Dale Wasserman, który zaangażował w tę sprawę własne oszczędności. Jednak i on nie ukrywał zwątpienia, żartując na temat swojej donkichoterii i walki z wiatrakami. Wytrawni nowojorscy producenci nie dawali większych szans musicalowi poważnemu, podpisanemu przez twórców bez większej teatralnej renomy, bez wielkich gwiazd na afiszu. Z trójki autorskiej w świecie showbusiness znany był wówczas jedynie Wasserman, scenarzysta i dramaturg, autor sztuki "Ja, Don Kichot", którą przerobił na musical. Kompozytor Mitch Leigh był na Broadwayu debiutantem, większych doświadczeń teatralnych nie miał również autor tekstów piosenek - Joe Darion. "Nie ma nóżek - nie ma śmiechu - nie ma szans" - powiedział kiedyś, na spektaklu "Oklahomy!" pewien agent teatralny i to powiedzonko dałoby się znakomicie odnieść do atmosfery towarzyszącej przygotowaniom do premiery "Człowieka z La Manczy". Musical był dużym odstępstwem od najbardziej popularnej na Broadwayu formuły dramaturgicznej, streszczającej się w słowach: "Dobro zwycięża Zło, chłopiec zdobywa dziewczynę". Osią akcji nie są tu romansowe perypetie młodych kochanków, nie ma tu tradycyjnie pojętego happy endu i atmosfery beztroski. W ponurych lochach Świętej Inkwizycji poeta Cervantes odgrywa przed współwięźniami sceny ze swojej powieści o Don Kichocie i Sancho Pansie. Stawką w tej swoistej grze jest rękopis "Don Kichota", który więźniowie - złodzieje i mordercy - chcą mu odebrać i rzucić w ogień.
Nic nie wskazywało więc na to, że "Człowiek z La Manczy" przekona do siebie zmęczonego biznesmena, który najczęściej zasiadał na musicalowej widowni. Nie zanosiło się też, że musical Wassermana trafi w gusta zaglądających na nią również intelektualistów i snobów. Przyznawał to sam Wasserman mówiąc, że "Człowiek z La Manczy" zdążał w kierunku odwrotnym niż dominujący w ówczesnym teatrze nurt filozoficzny, nazywany "teatrem absurdu", "czarną komedią", "teatrem okrucieństwa", co oznacza teatr alienacji, moralnej anarchii i rozpaczy.
"Siła marzeń"
Niespodziewany sukces "Człowieka z La Manczy" pokazał, że w drugiej połowie lat 60. musicalowa widownia nowojorska była już znudzona beztroskimi historyjkami miłosnymi i czekała na coś świeżego. Tym czymś nie były jednak eksperymenty "teatru okrucieństwa", lecz ciepłe a zarazem podniosłe przesłanie takich musicali, jak "Skrzypek na dachu" czy właśnie "Człowiek z La Manczy". Przesłanie musicalu Wassermana, Leigha i Dariona mówi o tym, że marzenia są niezbędnym składnikiem naszego życia, a ludzie żyjący marzeniami i uważani przez to za szaleńców obdarzeni są głęboką i godną szacunku mądrością. W przesłaniu tym zawarta była wiara w siłę sprawczą marzenia. W to, że potrafi ono zmieniać i uszlaczetniać ludzi i cały świat.
Marzeniom Don Kichota uległ nie tylko musicalowy Sancho Pansa. Uległa mu również karczemna dziewka Aldonza, w której Rycerz Smętnego Oblicza ujrzał piękną i cnotliwą Dulcyneę z Toboso. Sile marzeń Don Kichota poddają się przede wszystkim widzowie - ci z więzienia Świętej Inkwizycji i ci na prawdziwej widowni.
Wybredni nowojorczycy nie zostali podbici przez "Człowieka z La Manczy" tak od razu i bez walki. Po premierze, która odbyła się w listopadowy wieczór 1965 roku w namiocie ANTA na Washington Square, a więc off-Broadway, recenzenci pisali o spektaklu ciepło acz bez euforii.
- Pierwsze tygodnie upłynęły pod znakiem średniej frekwencji, po czym nastąpiło coś w rodzaju cudu - opowiada Antoni Marianowicz, współautor polskiego przekładu "Człowieka z La Manczy". - "Człowiek z La Manczy" stał się gigantycznym triumfem amerykańskiego teatru muzycznego.
Historycy teatru stawiają "Człowieka z La Manczy" w gronie najsłynniejszych musicali amerykańskich lat sześćdziesiątych, obok "Skrzypka na dachu" (1964 r) i "Kabaretu" (1966 r).
Ten triumf miał różne przyczyny. Spektakl zachwycał znakomitym aktorstwem (Richard Kiley jako Cervantes/Don Kichot i Joan Diener jako Aldonza/Dulcynea). Pociągał wspaniałą muzyką, opartą na hiszpańskich rytmach flamenco. Zachwycał znakomitym reżyserskim opracowaniem starego motywu "teatru w teatrze". Wydaje się jednak, że przede wszystkim zadecydowało podniosłe, pozornie naiwne przesłanie musicalu, dotykające najbardziej ukrytych pokładów wrażliwości każdego z widzów.
Nowojorczycy wzruszali się i płakali patrząc na scenę śmierci Don Kichota, słuchając jego ostatniej pieśni i coraz bardziej wierząc w jego marzenia i sens jego walki z wiatrakami. "To nie jest zwykłe oglądanie sztuki. To jest przeżycie typu religijnego" - mówił współproducent "Człowieka z La Manczy", Albert Marre.
- "Człowiek z La Manczy" nie ma tradycyjnie rozumianego szczęśliwego zakończenia - pisał monografista musicalu amerykańskiego, Marek Gołębiowski. - W sztuce wewnętrznej Don Kichot umiera, nie mogąc przeżyć odarcia go ze złudzeń przez Rycerza Zwierciadła, który pokazał mu jego prawdziwe (a raczej codzienne) oblicze. Cervantes z kolei jest wezwany na przesłuchanie przez Inkwizycję, a wznosząca progresja tonów melodii "Najpiękniejszego ze snów" towarzyszy jego wstępowaniu na schody przybliżające go do oprawców. Jednakże publiczność czuje się uwznioślona i wierzy, że pisarz będzie potrafił stawić czoło czekającemu go przesłuchaniu, być może nawet torturom, ponieważ została ocalona zasada wyższa - bycie w zgodzie z własnym sumieniem.
Potwierdzeniem sukcesu "Człowieka z La Manczy" była decyzja przeniesienia go z Washington Squere na Broadway, gdzie sięgnął imponującej liczby 2329 przedstawień.
Cenzura widziała w nim śmiesznego cudaka
"Człowiek z La Manczy", w tłumaczeniu spółki autorskiej Antoni Marianowicz, Janusz Minkiewicz, rozpoczął przemarsz przez sceny polskie w 1970 roku udanym przedstawieniem w Operetce Śląskiej. Cervantesa/Don Kichota zagrał tam doskonały Stanisław Ptak. Później po musical sięgnęły teatry w Szczecinie, Operetka Warszawska (z Wandą Polańską jako Aldonzą/Dulcyneą), opery w Łodzi i w Poznaniu. Dwa lata temu "Człowieka z La Manczy" wystawił w Gdyni Jerzy Gruza. Ostatnie premiery to - spektakl Andrzeja Rozhina w Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie oraz Jerzego Gruzy w warszawskim Teatrze Dramatycznym.
Antoni Marianowicz obejrzał "Człowieka z La Manczy" podczas swego pobytu w Nowym Jorku wiosną 1967 roku. Poruszony spektaklem, myśląc już o jego spolszczeniu, zabiegał o spotkanie z Dale Wassermanem. Doszło do niego w Los Angeles. Rozmowa była długa, dotyczyła m.in. konstrukcji dramaturgicznej musicalu. Wasserman zgodził się z Marianowiczem, że w libretcie zbyt słabo została zarysowana postać Sancho Pansy.Musicalowy Sancho Pansa nie ma w sobie nic z barwnej, pełnokrwistej postaci chłopskiego giermka Don Kichota.
Z kolei Janusz Minkiewicz nie był zbyt zachwycony piosenkami Joe Dariona. Dwie z nich - poetycki "Śnić sen" oraz "Ptaszku piej" - postanowił przetłumaczyć sam Marianowicz. Minkiewicz wziął natomiast na warsztat ostre, dynamiczne songi Aldonzy.
Dla Marianowicza i Minkiewicza bardzo bliskie stało się przesłanie "Człowieka z La Manczy".
- Po wstrząsie, jakim dla ludzi naszych korzeni i naszej generacji były wydarzenia 1968 roku czuliśmy, że poprzez ten musical możemy się wreszcie swobodnie wypowiadać - mówi Antoni Marianowicz. - "Śnić sen", pieśń Don Kichota, pisałem z ogromnym uczuciowym zaangażowaniem. Poprzez ten tekst wyrażałem tęsknotę naszego pokolenia do czegoś odmiennego, niż otaczakjąca nas ponura rzeczywistość - do wzniosłości i czystości. Na szczęście cenzura nic nie dostrzegła. "Człowiek z La Manczy" pozostał dla niej historyjką o śmiesznym cudaku i jego szaleństwach.
Głośne spory warszawskich krytyków
Musical Wassermana zainaugurował dyrekcję nowego szefa Teatru Dramatycznego, Piotra Cieślaka.
- Najważniejszym zadaniem stało się dla mnie poprawienie frekwencji dużej, liczącej 640 miejsc, sceny - mówi Cieślak. - Przed moim przyjściem popularnością cieszyły się na niej: "Metro", wystawione poza zespołem Dramatycznego oraz "Hamlet" w reżyserii Andrzeja Domalika. Doszedłem do wniosku, że skoro "Metro" cieszy się taką popularnością, to warto by przygotować coś muzycznego siłami naszego zespołu. Jeśli jednak musical, to ten najszlachetniejszy, oparty na świetnej literaturze, znakomicie skonstruowany, ze słynną muzyką. Pomysł się sprawdził. "Człowiek z La Manczy" podoba się zarówno publiczności, jak i krytyce, przede wszystkim paniom.
Cieślak nie ukrywa, że "Człowiek z La Manczy" opłaca się Dramatycznemu. Nie tylko ze względów ekonomicznych. Ważny jest także dla młodego zespołu, który po tym sukcesie nareszcie uwierzył w siebie. Być może dla kilku młodych aktorów Dramatycznego, takich jak np. Antoni Ostrouch (Sancho Pansa) musical ten stanie się punktem zwrotnym w ich karierze.
Dyrektora Cieślaka i Jerzego Gruzę zdają się też cieszyć głośne spory krytyków na temat roli Don Kichota. Jedni z nich wyżej stawiają romantyczną kreację Krzysztofa Gosztyły, inni bardziej chwalą Wiktora Zborowskiego. Spór próbowała rozstrzygnąć Wanda Zwinogrodzka pisząc m.in.: "Można by rzec, że ten pierwszy (Zborowski - przypis J.S.) jest bardziej Don Kichotem, ten drugi (Gosztyła) - bardziej Cervantesem. Zborowski tryska nieodpartą vis comica, Gosztyła subtelniej cieniuje wieloznaczność postaci."
Ta salomonowa opinia nie zakończyła jednak sporu, który ostatnio coraz mocniej wciąga warszawską publiczność.
Dyrektor Cieślak, zachęcony powodzeniem "Człowieka z La Manczy" myśli o stałej obecności nurtu muzycznego w repertuarze Teatru Dramatycznego. Najprawdopodobniej będzie on reprezentowany przez mające u nas długą tradycję śpiewogry, ale nie tylko...
Teatr totalny
Jerzy Gruza stawia swojego "Człowieka z La Manczy" w ciągu tematycznym, który rozpoczął swego czasu "Skrzypkiem na dachu", Jesus Christ Superstar" i "Nędznikami". "Człowiekiem z La Manczy" zainteresował się jeszcze podczas swojej dyrektury w Gdyni.
- Szukaliśmy czegoś, co będzie prawdziwym teatrem, atakującym widza ze wszystkich stron, ale jednocześnie mającym wymiar poważny, poważny, bez banalnej akcji i trywialnego happy endu - wspomina reżyser. - Chodziło nam o to, by humanistyczna wymowa tekstu mogła być zręcznie przełożona na sceny pełne emocji. Taką sceną jest np. śmierć Don Kichota, która zawsze budzi wzruszenie widowni.
Gruza już od dawna myślał o inscenizacji "Człowieka z La Manczy" na dużej scenie Teatru Dramatycznego. Jest zdania, że to dla tego teatru idealny materiał - ambitny, szlachetny, "dobrze skrojony" a zarazem atrakcyjny dla widza. Rozbudowana warstwa dramatyczna musicalu powoduje, że w drugoplanowych partiach mogą wystąpić aktorzy nie mający większych predyspozycji wokalnych.
Predyspozycje wokalne i to wysokiej próby, są natomiast niezbędne dla protagonistów. Obsada, którą widziałam (Grażyna Strachota jako Aldonza/Dulcynea, Krzysztof Gosztyła jako Cervantes/Don Kichot i Antoni Ostrouch - Sancho Pansa) może śmiało mówić o sukcesie, potwierdzonym owacją na stojąco i wzruszeniem widzów.
Dramatyczna, ekspresywna kreacja Strachoty harmonijnie spaja dojrzałe aktorstwo z doskonałą techniką wokalną.
- Długo czekałam na możliwość występu w prawdziwym musicalu i na taką rolę - mówi Grażyna Strachota. - Nie brałam udziału w pierwszych przesłuchaniach, weszłam w próby dopiero w grudniu, na miesiąc przed premierą. Aldonza to dla aktorki bardzo interesująca propozycja - postać z krwi i kości, wrażliwa, dynamiczna, zmieniająca się na oczach widza.
Rola Cervantesa/Don Kichota jest także ważna dla Krzysztofa Gosztyły. W powszechnej opinii Gosztyła - blisko 5 lat nieobecny w Polsce - powrócił dzięki niej do czołówki aktorskiej kraju.
W "Człowieku z La Manczy" zainteresował go nie tyle musicalowy gatunek, lecz sama postać Rycerza smętnego Oblicza.
- Chciałem zmierzyć się z postacią, która zaczyna funkcjonować właściwie jako postać historyczna - mówi Gosztyła. - Lubię kostium i wielki repertuar - sztuki niewspółczesne, dziejące się w odległych historycznie czasach. Don Kichot realizuje coś z tych moich tęsknot. I dodaje: - Tak naprawdę to zależało mi na tym, by publiczność, oglądająca "Człowieka z La Manczy", czuła się wzruszona. Na tym przecież polega główna funkcja musicalu amerykańskiego.
Antoni Ostrouch, przesympatyczny, ciepły Sancho Pansa zaskoczył w tej roli wszystkich. Nie tylko dużymi umiejętnościami wokalnymi. Także tym, że tak wyraziście i inteligentnie zagrał postać, która w musicalu została ledwie naszkicowana. Mimo tremy i braku tzw. warunków, czyli ogromnego brzucha i tłustej figurki wiernego giermka.
- Nie mam naturalnej vis comica - mówi Ostrouch. - Dlatego nie starałem się nikogo rozśmieszać "na siłę". Postawiłem sobie zadania ściśle wypływające z tekstu musicalu a nie z powieści. Nie gram utrwalonego w świadomości widzów stereotypu Sancho Pansy, lecz postać, którą zarysował Wasserman - wiernego i oddanego sługę Rycerza Smętnego Oblicza.