Artykuły

Poznań. Izabella Cywińska o swojej książce

O autobiografii Izabelli Cywińskiej "Dziewczyna z Kamienia" będzie można porozmawiać z autorką 18 i 19 kwietnia w Teatrze Nowym, po pokazie jej spektaklu "Wiśniowy sad".

"Dziewczyna z Kamienia" - fragmenty

"Nie musiałam o nic prosić, to on mnie prosił, żebym przyszła do Poznania". Przedstawiamy fragment autobiografii Izabelli Cywińskiej "Dziewczyna z Kamienia"

Prezydent Poznania Stanisław Cozaś, mały, korpulentny, uśmiechnięty, mówił do mnie "moja córeczko", poił kawką i bardzo długo rozmawiał o niczym. Wreszcie wyjął z szuflady maleńką karteczkę, pokazał mi ją i powiedział:

- Dyktuj

- Co mam panu prezydentowi dyktować?

- Co zechcesz, moja córeczko.

To on zaprosił mnie na rozmowę. Miałam wyjątkową sytuację. Nie musiałam o nic prosić, to on mnie prosił, żebym przyszła do Poznania. Nasz kaliski teatr miał wśród publiczności poznańskiej dobrą renomę. Autokary ze stolicy Wielkopolski przyjeżdżały do nas na wszystkie spektakle. Prezydent Cozaś, prawdziwy gospodarz, postanowił przemienić Poznań w miasto kultury. Uznał, że w mieście obok dobrze funkcjonujących instytucji muzycznych i Teatru Lalki "Marcinek" powinny działać dwie sceny dramatyczne, które konkurowałyby ze sobą, dzieliły się publicznością. Ta druga miałaby powstać z wydzielenia z Teatru Polskiego mniejszej sceny na Dąbrowskiego.

Wyjęłam swój kalendarzyk i przeczytałam z niego nazwiska aktorów, dla których potrzebowałam mieszkań. Powiedziałam, jaki metraż jest potrzebny dla takiej czy innej rodziny, i jeszcze wspomniałam o samochodzie dla teatru, bo wiedziałam, że z tym jest bieda. Cozaś zapisał wszystko, podpisał ten karteluszek, zawołał sekretarkę i oddał jej z instrukcją: "Będziemy załatwiać". (...)

***

Teatr był "nowy", to znaczy - po remoncie. Widownia nie została jeszcze wykończona, mój gabinet był pusty, elektrycy kończyli walczyć z nową rozdzielnią umieszczoną zupełnie idiotycznie z boku sali teatralnej, na prawej ścianie widowni. Nie dało się inaczej. (...)

Teatr Nowy. Ta nazwa rzeczywiście coś dla mnie znaczyła. Nowy teatr, nowe wyzwania, ja znów byłam nowa w kolejnym teatralnym miejscu. Czekały na mnie nie tylko nowe mury, szukałam także nowego ducha. Wiedziałam, że nie da się kaliskiego modelu zaimplantować w Poznaniu bez zmian. Inna skala odpowiedzialności, inne wyzwania, inna publiczność Nie mam czasu na eksperymenty. Każdy mój błąd ludzki lub repertuarowy urośnie do rangi teatralnej katastrofy. Jako dyrektor muszę znaleźć sposób na stworzenie warunków, w których moi aktorzy mogliby się znowu rozwijać.

Idę więc na rozmowę z Conradem Drzewieckim, "ojcem dyrektorem", Poznańskiego Teatru Tańca. Siedzimy na rynku Starego Miasta w paskudnej pseudonowoczesnej kawiarni Związku Plastyków, narzekamy na bezmyślnych niszczycieli piękna, które nam pozostawili w spadku przodkowie, i próbujemy zaprzyjaźnić nasze dwa teatry. Zaproponowałam Conradowi ścisłą współpracę. Żeby nauczył moich aktorów innego sposobu wyrażania siebie, przypomniał, że do wzajemnego komunikowania się gest i ruch są przynajmniej w równym stopniu potrzebne co słowo. Conrad się zgodził. Dla niego też było to coś nowego. W moim spektaklu "Giganci z gór" Pirandella uruchomił naszych aktorów, pracując z nimi jak u siebie w szkole, potem sam wyreżyserował u nas spektakl: "Szkołę błaznów" Ghelderodego. W obu spektaklach ten miks - teatru ruchu i teatru dramatycznego - okazał się bardzo owocny.

Chciałam też rozśpiewać zespół Śpiew i muzyka miały także przełamywać konwencję sztuki realistycznej. Ówczesny teatr dramatyczny, z małymi wyjątkami, jak w przedstawieniach Jurka Grzegorzewskiego, bazował na realizmie, nawet bardziej niż dzisiejszy. Z tego właśnie powodu zadebiutował u nas Jurek Satanowski, a spektakle muzyczne stały się ważną pozycją naszego repertuaru. Podstawą zespołu Teatru Nowego była grupa kaliska. Doangażowałam do niej aktorów poznańskich, z którymi lubiłam pracować za czasów Zegalskiego w Teatrze Polskim. Przyszła do mnie między innymi wspomniana już Sława Kwaśniewska, Kajka Nogajówna, Marian Pogasz To nie koniec. Z biegiem lat zaprosiłam do współpracy parę osób całkiem nowych, ale "gwarantowanych ", jak Witek Dębicki, Krysia Feldman, Jurek Kozłowski

Pisałam w tamtym czasie:

"Teatr to próba zrozumienia wszystkiego. Wspólnym wysiłkiem staramy się nazwać nienazwane, dotknąć tego, co nietykalne, uczynić widzialnym niewidzialne, odkryć i zrozumieć świat i samego siebie w tym świecie. Nieustannie brakuje nam słów, za pomocą których potrafilibyśmy to sobie wzajemnie opowiedzieć. Bo to, co jest trochę głębiej, naprawdę jest niesemantyczne, ale język ciała, muzyka, światło okazują się pomocne. Możemy próbować nazywać to sami, możemy próbować razem, wspólnie. Ja chcę - wspólnie. Gdy praca w teatrze jest zespołowa, a zespół jest tak dobrany, że jak mówi Wlastimil Hofman: <>, wtedy próba nazywania świata, rozumienia jego i siebie w nim odbywa się nieustannie każdego wieczora od nowa".

Otworzyliśmy z pompą Nowy Teatr tuż przed świętami 1973 roku. 20 grudnia odbyła się premiera "A jak królem, a jak katem będziesz" młodego reżysera Janusza Nyczaka, dzień później miałam premierę swoich "Gigantów z gór" Pirandella, a kolejnego dnia zaprezentowałam nową wersję przeniesionej z Kalisza "Śmierci Tarełkina". (...) "Giganci" byli dla mnie niezwykle ważną wypowiedzią. "Są bezwzględni, gardzą poezją, śmieją się z wielkiej sztuki" - mówiła ze sceny jedna z bohaterek, aktorka Liza. Bo Giganci byli kryptonimem wrogiej cywilizacji, która niesie kulturze zagładę. Kultura jest dla nich czymś obcym i niezrozumiałym. W świecie, w którym rządzą Giganci, czyli "Oni", inność jest winą. Ta katastroficzna wizja nie była jednak jakimś płaskim aluzyjnym spektaklem o złej komunistycznej władzy. Raczej baliśmy się, że Gigantów znajdziemy wśród nas, w społeczeństwie, że powoli sami się w nich zamienimy. Również w ramach inauguracyjnego maratonu Wiesiek Komasa odegrał monodram "Odejście Kaina" według tekstów poetki Marianny Bocian.

Te trzy, a właściwie cztery spektakle na inaugurację nowego poznańskiego teatru stały się naszą deklaracją ideową. Chcieliśmy rozmawiać z widownią o potrzebie miłości, która ocala człowieka w złych czasach, i o odpowiedzialności za świat i drugą osobę ("A jak królem ). O miejscu twórcy, w świecie niszczącym uznane wartości (w moim Pirandellu) i wreszcie o małości i dziwności natury ludzkiej ("Śmierć Tarełkina"). Prowokowaliśmy do dyskusji o współczesności, o ludzkich emocjach, wątpliwościach i rozterkach. Cieszyłam się, że każde przedstawienie zostało utrzymane w innej poetyce. Krytycy jak jeden mąż zwracali też uwagę na rzadko w innych teatrach spotykaną zespołowość gry.

Zespół. Wspólnota. Kolektyw. Pod tym względem "mój" Poznań na samym swoim początku przypominał początek "mojego" Kalisza, a oba teatry zbudowane były na wzór monolitu drużyny siatkarskiej. Wszyscy aktorzy bez wyjątku uczestniczyli w próbach, bo jak ktoś grał dużą rolę w jednej sztuce, to dostawał jakiś drobiazg w drugiej i trzeciej realizacji. Jednym słowem znów spędzaliśmy cały dzień w teatrze, próby trwały od rana do nocy. Jak coś ciekawego działo się na scenie, jak ktoś zamruczał, wrzasnął albo się jeden z drugim pokłócił, robotnicy rzucali młotki, siadali na pustej jeszcze, bo bez krzeseł!, podłodze widowni i słuchali. (...) Kiedy po czterdziestu latach wróciłam do Teatru Nowego podczas pracy nad "Wiśniowym sadem", odkryłam, że teraz w moim dawnym gabinecie zadomowiły się fryzjerki. A nasza dawna radość - zielony, pełen kwiatów przyteatralny ogródek, do którego wychodziło się w przerwie grania i na który patrzyłam z mojego dyrektorskiego okna, zamienił się dziś w jakąś przybudówkę do małej sceny. Szkoda mi tamtego widoku sprzed lat, ale rozumiem, że wszystko teraz musi służyć czemuś praktycznemu i dlatego moje zielone drzewka zamieniono na styropian. Jesienią 2013 roku chodziłam po labiryncie teatralnym i szukałam smaków i zapachów przeszłości. I w pierwszej chwili brakowało mi tego harmideru i nieustannego stukotu z pierwszych miesięcy mojego dyrektorowania w Nowym. W swoich wspomnieniach słyszę je do dziś.

Wtedy, w 1973 roku, gdy wymagały tego ode mnie sprawy organizacyjne, biegłam ze swojego gabinetu przez suterenę na górę, gdzie mieścił się sekretariat i bardzo poważny gabinet mojego zastępcy "do spraw wszystkich innych". Tym moim zastępcą był nadany mi z góry głęboko partyjny, czujny, ale chyba życzliwy nam wszystkim i profesjonalny, jeśli chodzi o sprawy teatralne - Wacek Wilanowski. Wacek palił jak smok. I umarł na raka, właśnie takiego papierosowego. Bardzo go żałowałam - jako człowieka i jako zastępcę. Nie miał ze mną łatwo jako opiekun partyjny, ale był uczciwy i dzięki temu nigdy nie doszło między nami do zasadniczej wojny. Niczego przed nim nie ukrywałam i to było dla niego dość kłopotliwe. Bo w tej sytuacji to on zmuszony był ukrywać przed swoimi władzami wszystko to, czego się ode mnie dowiedział. Raz na przykład dostał instrukcję, żeby zatrzymać recytowanie wiersza Wierzyńskiego. Recytować miał Janusz. Udając naiwnych, dopytywaliśmy się, jakie zastrzeżenia ma do tego wiersza. O co mu chodzi? Przecież to przedwojenny wiersz Biedak, nie chcąc zdradzić swojej misji, kręcił się i wił jak piskorz, udając, że on tylko tak z siebie zgłasza pewne wątpliwości. Wreszcie upokorzony odpuścił. Takich wypadków było więcej. Ale Wacek, chcąc nie chcąc i nie wiedzieć kiedy, stał się współwinny naszej nieprawomyślności. I jeszcze jedno: dzięki Wackowi rzuciłam palenie. Ostatni raz zaciągnęłam się papierosem, kiedy usłyszałam o jego śmierci. Marlboro kupione za ostatnie centy w Peweksie i złotą zapalniczkę, prezent z Izraela, oddałam swojej sekretarce. Bardzo lubiłam wizytować nasz pokoik literacki na drugim końcu korytarza, mieszczący się na tym samym piętrze, gdzie urzędował Wacek. Rezydowali w nim Milan Kwiatkowski i Romek Chojnacki. Początkowo kierownictwo literackie zaproponowałam Barańczakowi. Staszek kończył wtedy pisać doktorat, zajęty był nawiązywaniem swoich pierwszych zakazanych kontaktów, toteż nic dziwnego, że mi odmówił. Kiedy w 1977 roku po sfingowanym procesie za przekupstwo został wydalony z Uniwersytetu, zwrócił się do mnie z prośbą o zastępstwo. Miałam przejąć jego grupę. Zgodziłam się, ale dziś już wiem, że uczenie studentów to nie jest moja pasja.

Kierownikiem literackim naszego teatru został Milan Kwiatkowski. Nie miał ze mną łatwo. Rzadko kiedy wpadam w histerię, ale on mnie taką znał. Ilekroć nie mogłam zdecydować się na wybór repertuaru, popadałam w stany lękowe i do Milana miałam wtedy jakieś absurdalne pretensje, że nie potrafi dogodzić moim gustom A jemu rzeczywiście było szczególnie trudno. Milan miał zupełnie inny smak literacki niż ja. Jako polonista podchodził do wszystkiego z wielkim pietyzmem, lubił, gdy teatr był wierny historii bez współczesnego myślowego sita. Spieraliśmy się o ten współczesny naddatek wielokrotnie. Przyjaźnił się z aktorami i prowadził z nimi indywidualne rozmowy, podsuwał im adekwatną do roli lekturę. A co najważniejsze, prowadził przy naszym teatrze dla młodzieży, skupionej w Młodzieżowym Ruchu Miłośników Teatru "Proscenium", stałe dyskusje o sztuce. Jednym słowem wychowywał nam nową widownię.

A Romek Chojnacki był poetą. Wyjechał z Polski zaraz po stanie wojennym. Dziś klei kafelki w pięknych kanadyjskich łazienkach, a w wolnych chwilach pisze wiersze. Pochodził z jakiegoś niedużego miasteczka pod Poznaniem, gdzie jego ojciec aktywnie współpracował z UB. Był tam jakąś prawdziwą szychą. Romek mieszał się w różne podziemne działania, odsiedział swoje w karnej kompanii Wojska Polskiego, a potem jakoś spokorniał. W pracy, w przeciwieństwie do Milana, nigdy mi nie ulegał, dyskutował, krytykował, walczył o swoje. W pokoiku u Milana i Romka zawsze pełno było rozdyskutowanej młodzieży. Smarkacze nie czuli przede mną żadnego respektu: po prostu przychodziła "szefowa" i z nią też trzeba było się pokłócić.

Mieliśmy u nas w teatrze jeszcze kilka miejsc do pogawędek: taką funkcję pełnił bufet w podziemiu i kasa. Bufet prowadziła pani Górna, matka Zbyszka Górnego, założyciela Orkiestry pod dyrekcją Zbigniewa Górnego. Tu odbywały się wszystkie nasze uroczystości, którymi zarządzała Iga, nasza "kulturalno-oświatowa", tu Sława Kwaśniewska obowiązkowo na "rodzinnych" przyjęciach śpiewała wszystkie piętnaście zwrotek "Płynie Wisła płynie" aż do ostatniej: "A dopóki płynie, Polska nie zaginie" i śmialiśmy się, i wzruszali w chwilach patriotycznych wzlotów. Tu oglądaliśmy wspólnie telewizję. Do kasy wpuściłam młodzież z polonistyki. Wprawdzie zrobili z niej klub młodzieżowy, ale rozsławili między kolegami nasz teatr i już wkrótce w dobrym tonie wśród studentów było chodzenie do Nowego.

U mnie gości bywało jeszcze więcej. Mój gabinet stał zawsze otwarty. Nawet barek był powszechnie dostępny. Często zdarzało się, że wchodząc do siebie, zastawałam któregoś z naszych współpracowników odpoczywającego sobie na kanapie albo kogoś z obcych, kto, przechodząc koło teatru, wpadł akurat na pogawędkę. W przerwach premierowych spektakli - taki był obyczaj - to tu przychodzili co godniejsi widzowie. Zamiast likierów piło się u nas gorzałkę albo po prostu samogon. W stanie wojennym Janusz pędził ten napój z żyta na naszym strychu.

Emil Naganowski, pisarz, krytyk literacki i wielki przyjaciel naszego teatru, tak kiedyś opisał porządki panujące w Nowym:

"To nie jest zwykły teatr, jak każdy inny, choćby najlepszy. Teatr Nowy w Poznaniu to faktycznie prywatna scena Izabelli Cywińskiej, tyle że robiona za państwowe pieniądze. Ma niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju atmosferę, wytworzoną właśnie przez panią domu. Przy każdej premierze wchodzi się do teatru jak na prywatne przyjęcie, gdzie gospodyni serdecznie wita wchodzących. To miłe i symptomatyczne: Iza identyfikuje się z teatrem, zaprasza do siebie na ucztę, którą jakby specjalnie dla danego gościa przygotowała. () Kiedy ta pani domu zaprasza do siebie, to z góry wiadomo, że nie spotka nas przykra niespodzianka, a wręcz przeciwnie - ciekawe, nader oryginalne przeżycie".

Oczywiście nie robiłam żadnego "teatru prywatnego" w tamtych czasach, a Naganowski napisał mi tę jubileuszową laudację w 1988 roku na moje piętnastolecie pracy w Nowym, kiedy przymiotnik "prywatny" oznaczał po prostu, że troszczę się o scenę jak o swoją własność. Za Peerelu gmachy i przestrzenie teatralne były "państwowe", czyli oficjalnie należały do wszystkich. A skoro coś należało do wszystkich, to automatycznie było "niczyje" i w powszechnym mniemaniu nie trzeba się już było o to troszczyć. Bo ktoś to zamiast nas zrobi. Komuś się każe to zrobić. Określenie "prywatny teatr" to był komplement doceniający stopień mojej i zespołu identyfikacji z instytucją. Nowy był "mój" i "nasz".

Czułam, że jestem częścią tego żywego organizmu, że ludzie i przestrzeń stanowią w nim nierozerwalną całość. Może rację miał Naganowski, rzucając to hasło "prywatny teatr". Prywatny teatr brzmi prawie tak jak rodzinny dom. A więc co, dom rodzinny, czyli drugi Kamień? W gmachu na Dąbrowskiego spędziłam więcej lat niż tam. I emocje zostały w nim inne, dojrzalsze. Teatr Nowy był (i jest) miejscem stworzonym przeze mnie, podczas gdy dom w Kamieniu ofiarowano mi, był częścią mnie samej, zanim jeszcze zdążyłam zrozumieć i nazwać to, co posiadam. Więc tak - może w pewnym sensie Teatr Nowy był "dworem", a ja i mój zespół funkcjonowaliśmy w nim jako Obywatele Krainy Dojrzałości. Nie wiem, czy każda wspólnota artystyczna automatycznie staje się rodziną, chciałabym jednak wierzyć, że przynajmniej w paru istotnych dla naszego teatru momentach - byliśmy nią.

Izabella Cywińska

Do Poznania przyjechała w 1973 r. (razem z mężem - aktorem Januszem Michałowskim) z Kalisza, gdzie przez kilka lat była dyrektorką Teatru Bogusławskiego.

Stworzyła Teatr Nowy przy ul. Dąbrowskiego w Poznaniu (wcześniej działała tu scena pod szyldem Teatru Polskiego). Spektaklami rozsławiła zespół teatru na całą Polskę. W 1981 r. wyreżyserowała tu głośne przedstawienie "Oskarżony: czerwiec pięćdziesiąt sześć", za które w stanie wojennym była internowana.

O małych i dużych sprawach, dzieciństwie spędzonym w majątku Kamień, życiu prywatnym, wielkiej historii, pracy i swojej wielkiej aktorskiej rodzinie Izabella Cywińska opowiada w autobiografii "Dziewczyna z Kamienia", która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Agora.

Izabela Cywińska "Dziewczyna z Kamienia", autobiografia, Agora, 2015. Do kupienia w księgarniach oraz na KulturalnySklep.pl i w wersji elektronicznej na Publio.pl

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji