Artykuły

Jacek Laszczkowski: Będę wyglądał jak bandzior w sutannie

- Zanim zdecydowałem, że zostanę śpiewakiem operowym, byłem rockowcem. Występowałem z moim zespołem nawet na festiwalu w Jarocinie i brałem udział w Debiutach na festiwalu w Opolu - rozmowa z Jackiem Laszczkowskim z Warszawskiej Opery Kameralnej, grającym gościnnie Otella w Operze Bałtyckiej w Gdańsku.

Przemysław Gulda: Wystąpi pan w tytułowej roli w "Otellu", najnowszym spektaklu na scenie Opery Bałtyckiej. Partia Otella uważana jest przez specjalistów za wyjątkowo wymagającą od śpiewaka. Z czego to wynika?

Jacek Laszczkowski: Wszystko w życiu jest relatywne. Zależy od punktu odniesienia. Każda pierwszoplanowa partia tenorowa jest trudna, jeżeli chcemy ją pięknie zaśpiewać, a wzorem wykonawczym jest np. Pavarotti. W przypadku Otella trudność polega na tym, że rola jest wyjątkowo obszerna, potężnie zinstrumentowana, co stawia wymagania i obliguje do mocnego śpiewania. Szukając analogii, to taka partia jest jak walka z którymś z braci Kliczków w wadze ciężkiej. Mam nadzieję, że przeżyję. W sferze emocjonalnej i dramatycznej rola popycha do bijatyki wokalnej, czego trzeba unikać, bo może być to bardzo niebezpieczne. Wyobrażenie o tej roli zostało wykreowane przez takie wzorce, jak: Tamagno, Vinay czy Del Monaco. Nie jest łatwo zbliżyć się do nich. Reasumując - do tej roli potrzebny jest mocny tenorowy głos, który ma mocne góry, a w dole i w średnicy brzmi jak baryton. Na tym głównie polega wyjątkowość tenorowych partii dramatycznych. Takich głosów jest bardzo mało.

W jaki sposób przygotowuje się pan do tego występu?

- Przygotowuję się całe życie. Konkretniej, może od 12 lat, kiedy okazało się, że będę śpiewał repertuar dramatyczny. Tutaj, w Gdańsku, w czasie prób dbam o to, aby nie być zmęczonym, nie dać się ponieść emocjom, które mogą prowadzić do zguby. Siedem i pół godziny śpiewania dziennie tak gigantycznej roli może nadszarpnąć struny, więc trzeba uważać. Dobrze się odżywiam i staram się wysypiać.

Czy w przygotowaniach do tej roli większy nacisk trzeba położyć na aktorstwo, czy na śpiew?

- Nie da się w operze oddzielić śpiewu od aktorstwa. Albo śpiew będzie bez sensu, albo aktorstwo bez dobrego śpiewu - jeszcze bardziej żałosne. Mam wielki komfort, że pracuję z wielkim reżyserem. Nie boję się, że przegnę w którąkolwiek stronę, bo Marek

Weiss nie przepuści mi fałszu. Mam do niego zaufanie, i to on rzeźbi, a ja jestem gliną. Ma tak duże doświadczenie i doskonały warsztat, że nie wsadzi mnie na żadną minę.

W jakimś sensie z tekstu libretta i dramatu Szekspira, ale jeszcze bardziej z założeń interpretacyjnych Marka Weissa, reżysera spektaklu, wynika, że ta rola to uosobienie starości. Panu do starości jeszcze daleko. Czy wobec tego trudniej jest się panu wcielić w tę postać?

- Otello żył bardzo intensywnie. Przeżył ponad sto bitew. Zabił tysiące ludzi. Posiadł tysiące kobiet. Jest zmęczony i wypalony. Może jeszcze nie bardzo stary, ale już nie młodzieniaszek. Tak jak ja! Wydaje mi się, że łatwiej zagrać starca, będąc młodym, niż młodzieńca, będąc starym, ale będę lepiej to wiedział za 30 lat. Otello to wojownik, który jest ciągle w ruchu, funkcjonuje zawsze na najwyższych obrotach, nie umie się odnaleźć w warunkach pokojowych. Na łonie rodziny, u boku potulnej żony czuje się nieswojo. Stary tygrys chyba nawet nie chce się dać oswoić. Nie marzy o ciepłej klatce i owsiance do końca życia. Przyzwyczaił się, że ranił, zabijał, ale i sam wylizywał swoje rany. Nie potrzebował nigdy nikogo i chyba nie potrzebuje. Jest samotny. Nie ma zaufania do nikogo, co ewoluuje i nabiera wręcz paranoicznego wymiaru. Dlatego tak łatwo go zmanipulować.

To pytanie, którego nie sposób nie zadać aktorowi grającemu Otella, czyli postać - co ma fundamentalne znaczenie dla wymowy sztuki - czarnoskórą. Jak wyglądają zamysły inscenizacyjne wobec tej postaci? Jak ma wyglądać kostium i charakteryzacja?

- Nie będę czarnoskórym Otellem. Nie wiem, czy wolno mi zdradzać szczegóły inscenizacyjne. Opakowanie nie będzie chyba aż tak istotne jak zawartość. Na razie nie golę się do premiery. Będę wyglądał jak bandzior w sutannie.

Jako członek swego rodzaju hermetycznego środowiska operowego wielokrotnie romansował pan z szeroko rozumianą kulturą popularną. Skąd u pana takie ciągoty, rzadkie niestety wśród pana kolegów i koleżanek?

- Zanim zdecydowałem, że zostanę śpiewakiem operowym, byłem rockowcem. Występowałem z moim zespołem nawet na festiwalu w Jarocinie i brałem udział w Debiutach na festiwalu w Opolu. Wcześniej przez wiele lat grałem w różnych zespołach na klarnecie, saksofonie, gitarze, na klawiszach, na basie, perkusji i oczywiście zawsze śpiewałem. Dzisiaj wciąż czuję się częścią również tamtej muzyki. Jeżdżę ze swoim stratocasterem (gitara elektryczna) i wieczorkiem po próbie lubię sobie pobluesować. Takie odreagowanie po pełnym emocji operowym dniu. Wielu spośród kolegów śpiewaków operowych potrafi grać lub śpiewać jazz czy bluesa. Nie jest to dla nas bardzo trudne. Trudno jest zaśpiewać na poziomie Pavarottiego.

Na zdjęciu: Jacek Laszczkowski (Otello) i Katarzyna Hołysz (Desdemona) w "Otellu", Opera Bałtycka

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji