Artykuły

Koniec Europy

Początek nie zapowiada Apokalipsy. Raczej oswojony banał. Muzyczny zespół - amarantowe marynarki, białe gorsy, muchy - sadowi się w pobliżu sceny. Pierwsze takty, kurtyna, konferansjerzy. Kabaret? Może, tylko konferansjerzy są dziwni. Mają twarze clownów; marionetkowe, jakby zacinające się lekko gesty i ruchy.

Na małej estradzie nieruchoma grupa. Nie wiadomo - ludzi czy manekinów. Trwa jak na rodzin-nej fotografii ze starego albumu. W pewnym porządku, wedle jakiejś hierarchii ważności. Jednak brak jej banalnej ładności, spokoju i harmonii rodzinnych portretów. Jest w niej natomiast ekspresyjna sztuczność. Nie taka, która bywa następstwem zatrzymania na kliszy ruchu, lecz inna - narzucona postaciom jako forma ich zewnętrzności, rygorystyczna i konsekwentna. Zdeformo-wana, przejaskrawiona, niesamowita: okolone grubą, czarną krechą oczy, pobielone i poszarzałe twarze, mocno podkreślone brwi. Kostiumy - jakby wyciągnięte wprost ze starego lamusa, ledwie otrzepane z kurzu. Nienaturalność, zniszczenie, brzydota.

Konferansjerzy wszystko to zachwalają, nęcą (znakomita para - Lech Łotocki i Jacek Różański). Stopniowo "rodzinna fotografia" ożywa: dzieci, rodzice, kuzyni i kuzynki, żołnierze - rozpoczynają samodzielny byt sceniczny. Powróci ten portret dopiero w finale. Okaże się wówczas klamrą całości. A zarazem - figurą zatrzymanego czasu, przemijania, życia i śmierci. Wszystkim tym po trosze i niczym w pełni, bez reszty. Ta wieloznaczność i niedookreślenie są świadome, jak sądzę. Cechują również postaci, przedmioty i przestrzeń tego nierzeczywistego świata, naznaczonego głodem, nędzą, wojną i tęsknotą do wyśnionej Ameryki - mitu szczęśliwości. Nie zawsze jednak dają w efekcie pożądaną migotliwość znaczeń, często powstaje pustka. Bo wbrew temu, co niektórzy głoszą, "Koniec Europy" jest przedstawieniem nie spełnionym, choć w rysunku - oryginalnym, w detalach atrakcyjnym. Urzekającym nawet.

Janusz Wiśniewski mnoży stylistyczne cudzysłowy. Kabaret, cyrk, buda jarmarczna, gabinet osobliwości. Wywoływacz o twarzy clowna (Janusz Michałowski) prezentuje Małpę Kiki (Paweł Hadyński), która strzela dymem z tyłka. Jest dwumetrowa Kobieta Słoń o twarzy bezmyślnej lalki (Eleonora Strachecka), Człowiek ze Stygmatami (Edward Warzecha). Woltyżerka, karzełek, Mu-rzyn. Atrakcje, cuda, czar tandety i prowincji tęskniącej do wędrownego panopticum. Wszystkie te pomysły ujmują w dystansujący nawias to, co się na scenie opowiada - historię biednej ro-dziny żydowskiej i jej wędrówki za Ocean.

Opowiada - to niewłaściwe słowo. "Koniec Europy" jest pokazem i prezentacją. Niewiele ma wspólnego z regułami fabularnej narracji - a już na pewno nie z epiką - z jasnością precyzyjnie wyważonych wątków i motywów. Choć, rzecz jasna, ma swoją konstrukcyjną logikę. Wiśniewski wprowadza kolejne sekwencje tokiem asocjacji, tokiem nadrealnych i absurdalnych skojarzeń. Rozgrywa zderzenia ludzi i przedmiotów chwilami śmieszne, kiedy indziej dramatyczne. Zaskakuje dowcipnymi, groteskowymi pomysłami, jak owa złożona chyba z części motocykla ma-szyna, która napędza na scenie skomplikowaną konstrukcję "galbanizującą" (na "moim" przedstawieniu aktorzy nie mogli jej wyłączyć - dodatkowa pointa). Ale choć obrazy zmieniają się szybko, pomysł goni pomysł, chwilami jakby nic się nie dzieje. Przedstawienie nuży, a trwa ledwie godzinę. Gorzej, mówię teraz o sobie, pozostawia w chłodnej rezerwie. A to już błąd w sztuce. Błąd dlatego, że Janusz Wiśniewski dąży do takiej intensywności, takiej siły teatralności, przed którą widz powinien skapitulować bezapelacyjnie. Estetyka szoku (tak funkcjonuje np. gwałtowne odsłonięcie nagich piersi), czarny humor, tragigroteska, absurd, ironia, dwuznaczność nawet wulgarna - wszystko atakuje agresywnością.

Jednak kryje ona przesłanie w tonacji zgoła odmiennej, serio. Może po raz pierwszy u Wiś-niewskiego tak wyraziste. "Koniec Europy" czytać można i jako przedstawienie o dramacie ludzkiej egzystencji w obliczu zagrożenia, przed którym nie ma ucieczki, i jako rzecz o odwiecz-nej wędrówce w poszukiwaniu arkadyjskiego mitu. Banalne? Może, tylko Janusz Wiśniewski pokazuje to środkami niebanalnymi.

Słowo ma w tym pokazie udział nikły. Jest tylko jednym z elementów spektaklu, wcale nie nadrzędnym. Podkreśla się to chwilami wręcz manifestacyjnie. Kwestie giną w gwarze i ruchu, mówione są jakby od niechcenia, po drodze, między czynnościami o wiele istotniejszymi. Ważniejsza bywa nie semantyczna, lecz emocjonalna ich zawartość. Jak, na przykład, w zaśpiewie karzełka o ważnym liście czy frazie Madame Smolenskin (Hanna Kulina) o kartofelku ostatnim, którego zjadł jej mąż (tu następuje prezentacja czynności za pomocą manekina). Fragment z "Tako rzecze Zaratustra" mówi Michał Grudziński (wspaniały Nauczyciel-Śmierć) w taki sposób, że dociera do nas jego melodia przede wszystkim, dobitnie zaakcentowana końcowym "wo". Musztrowany przezeń chłopiec, o somnambulicznym wyrazie twarzy, mechanicznie, również w języku niemieckim, powtarza, iż jest uczniem. Cała ta niemczyzna da się wytłumaczyć zupełnie zgrabnie jako sygnał rzeczywistości historycznej (i literackiej) tuż sprzed I wojny światowej - może jest to c.k. Galicja - z której Wiśniewski zaczerpnął rodowody swoich bohaterów. Z drugiej jednak strony, nie jest to przecież język ludzi zebranych po obu stronach rampy i jakby z założenia likwiduje się tutaj jego semantyczną nośność.

Dźwięki, słowa, zdania powtarzają się jak refren. Podobnie gesty, ruchy, działania. Pełno tych nawrotów i powtórzeń. Plugawa harmonistka (Sława Kwaśniewska, fascynująca ekspresją) uparcie śpiewa o bliskim końcu Europy, o jej zagładzie i nowym podziale. Wywoływacz znów prezentuje małpę, woltyżerka kilkakroć rzuca rozkaz "galop"; kurwy babilońskie maszerują z wy-soko uniesionymi nogami, by za chwilę powrócić. Anonimowy żołnierz zastyga z otwartymi, jak do krzyku, ustami. Powtórzenia te, wraz z muzyką Jerzego Satanowskiego budują rytmy przed-stawienia.

Choć programowo jest ono wyzwolone spod prymatu słowa, ma literackie odniesienia. Wiśniewski ich nie ukrywa, ale i nie wskazuje wprost w komentarzu-impresji wydrukowanej w programie. Proza Brunona Schulza, Rilkego, Biblia. Z Schulza: "Sklepy cynamonowe", "Sanatorium pod Klepsydrą" i "Kometa". Z niej zapewne zaczerpnął Wiśniewski pomysł teatralizowania zarówno zjawiska Galvaniego, jak redukcji postaci do "nagiej zasady młotka Neeffa" - laboratoryjnych eksperymentów Ojca, będących formą poszukiwań nowych możliwości istnienia (a zarazem - prawdziwej substancji człowieka). I chyba także z "Komety" pochodzi tytułowy koniec Europy, przepraszam - świata, o którym Schulz pisze: "Nie, nie był to eschatologiczny, od dawna przez proroków przepowiedziany tragiczny finał i akt ostatni komedii boskiej. Nie, był to raczej bicyklowo-cyrkowy, hopla-prestidigitatorski, wspaniale-hokus-pokusowy i pouczająco-eksperymentalny koniec świata - wśród aplauzu wszystkich duchów postępu".

Cytować można więcej. Nie ma to większego sensu. Wiśniewski swobodnie przetwarza literackie inspiracje, kreuje świat oryginalny o samoistnej logice. Nie ulega wątpliwości, że jest uważnym czytelnikiem np. Witkacego, że zna "Kabaret" Boba Fosse'a. Jednak tym razem - w odróżnieniu od "Balladyny" i "Panopticum a la Madame Tussaud" - nie bawi się manifestacyjnie ani kalka-mi, ani stereotypami masowej wyobraźni, a w każdym razie czyni to znacznie dyskretniej.

Aktorzy mają w tym przedstawieniu diablo trudne zadanie. Reżyser pozbawił ich oparcia analizy psychologicznej postaci, rozwijanej na scenie w pewnej ciągłości. Dawał im często kilka sekund i żądał, by wypełnili je

intensywnym życiem. Niektórzy robią to po mistrzowsku. Janusz Michałowski, Michał Grudziński, Sława Kwaśniewska, Bronisława Frejtażanka. Ale nie wszyscy potrafili się odnaleźć w jednym słowie czy w geście (nie powinno być tak, że aktor nie różni się od statysty). Zabrakło więc momentami ludzkiej prawdy. Koniec Europy jest mimowolnym świadectwem trudności, na które wystawia się aktora, odbierając mu przywilej budzenia ciekawości widza tym, co bywa fa-scynujące - rodzeniem się i dojrzewaniem działania postaci, opartego na rozwoju myśli.

Nie ulega wątpliwości, że dla prawdy ludzkiej jest miejsce w sztucznym świecie, wymodelowa-nym przez Janusza Wiśniewskiego za pomocą tylu masek, zasłon, cytatów, nawiasów. Tym razem nie udało się go intensywnie wypełnić. I to jest najgłębszą skazą poznańskiego spektaklu. Uświadamia on niebezpieczeństwo drogi, jaką obrał Wiśniewski. Musi się na niej spotkać z pomówieniami o naśladownictwo teatru Kantora. Pisano już, że "Koniec Europy" to teatru tego pastisz, i odwrotnie - że kontynuacja. Przyznaję się, że nie przekonuje mnie ani jedno, ani drugie. Jako pastisz byłoby to przedstawienie puste, jako kontynuacja - wtórne. Świat, do któ-rego zwracał się Kantor w "Umarłej klasie" i "Wielopolu...", jest dla Wiśniewskiego czymś "z drugiej ręki", czymś już w punkcie wyjścia nieautentycznym. Generacyjnie i historycznie odległym. A przy tym całkowicie osobnym, nie do powtórzenia. Ale Janusz Wiśniewski jest zbyt świadomym artystą, aby tego niebezpieczeństwa nie dostrzegał. Trzeba więc postawić znak zapytania. I czekać na kolejne jego przedstawienia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji