Średniówka i przyzwoitość
Andrzej Łapicki po 50 latach schodzi ze sceny. Jubilat znika w kulisie, milkną oklaski, śmietanka warszawskiej publiczności podnosi się z foteli Teatru Powszechnego. Zostaje pustawa scena, umeblowana niedzisiejszymi dekoracjami. Czy znajdzie się jeszcze ktoś, kto tchnie w nią życie?
Radost w "Ślubach panieńskich" to nie jest tylko ostatnia rola wielkiego aktora. To pożegnanie całej epoki w teatrze, która rozpoczęła się w końcu lat 40., a swoje korzenie miała w dwudziestoleciu międzywojennym.
Dziś powoli odsuwa się w kulisy pierwsze pokolenie aktorskie powojennej Polski, które przeszło przez moralne i polityczne zawirowania, utrzymując się na wierzchołku teatralnej piramidy przez pół wieku. Wtedy, w niepewnych powojennych czasach, narodziły się błyskotliwe i długie kariery takich aktorów, jak Gustaw Holoubek, Barbara Krafftówna, Tadeusz Łomnicki, Ryszarda Hanin, Halina Mikołajska, Bronisław Pawlik, Wojciech Siemion, Andrzej Szczepkowski, Aleksandra Śląska...
Kiedy debiutowali na scenach w Łodzi, Krakowie, Warszawie, wyposzczona widownia tłukła się do teatru ciężarówkami z demobilu, co tak barwnie opisywał Wiech. Pół wieku później teatr stracił swoje pierwszorzędne znaczenie społeczne i czasem ma się poczucie, że staje się nie tyle elitarny, ile marginalny. Kolejne pokolenia aktorów lądują coraz dalej od sceny, brakuje następców. Czy jest to wina skostniałego modelu polskiego teatru, czy też może starsze pokolenie nie zdołało lub nie chciało ich sobie wychować? Faktem jest, że po premierach nie rozmawia się już o tym, co zdarzyło się na scenie. Dzisiaj największym wydarzeniem w teatrze jest pijany reżyser, który przerwie spektakl.
Fredro, wystawiony przez Łapickiego, to ślad po dawnym teatrze, w którym bawiono się kunsztownym wierszem, fredrowską średniówką, krótkim e i XIX-wiecznym szlacheckim obyczajem. Gdzie się mrugało do publiczności, malowniczo siadało na szezlongach i krzesłach, kilkoma prostymi kreskami rysowało uczucia. Teraz w kinach i na scenie - promowany jest model twardego faceta i finezja wiersza oraz gestu odchodzi do składu starych dekoracji.
Szkoła fredrowska trwa jeszcze, choć nadwątlona. Młodzi aktorzy, których Łapicki zaprosił do jubileuszowych "Ślubów", mają wszystkie zalety i wady mistrza: dobrze, że czują melodię wiersza, źle, że nie grają autentycznego uczucia. Są naturalni na scenie, zwłaszcza Justyna Sieńczyłło jako dziecinna nieco Aniela, bardziej emocjonalna od dość wychłodzonej Klary (Beata Ścibakówna) oraz Piotr Kozłowski, który z dużym poczuciem humoru gra rolę wilgotnego od łez Albina. Rafał Królikowski (Gustaw) ma zadatki na amanta, takiego, jakim niegdyś był Łapicki. Podobnie jak on posługuje się grą pozorów, umie pokazywać miłość jako przelotną zabawę. Widać jednak, że młodych partnerów Łapickiego tak naprawdę interesuje już inny teatr, a Fredrę traktują jako niezbędną lekcję rzemiosła.
Sam Łapicki zagrał Radosta z karykaturalnym zacięciem, zażartował z fredrowskiej formy, z własnego wieku i emploi. Jego udatne "hm", wdzięczne susy po scenie, komiczne teksty mówione niby to na stronie, ale prawie nad głowami publiczności, znaczące spojrzenia - to wszystko pachnie dawną szkołą, która zupełnie już zanikła. Należy do niej także Mirosława Dubrawska, która partnerowała Łapickiemu w roli Dobrójskiej.
"Przeżyłem wiele wzlotów i upadków na scenie" - wyznał Łapicki, odklejając po spektaklu wąsy. "A koledzy liczyli" - dodał zjadliwie Aleksander Bardini i wszyscy wybuchnęli śmiechem, jakby teraz dopiero zaczynała się prawdziwa komedia. Ale śmiech to pozór. Jak mówił jubilatowi Bardini, nikt spoza teatru nie pojmie, ile kosztuje pół wieku pracy na scenie, ile trzeba wysiłku, by nie zagubić po drodze fredrowskiej średniówki i zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Czy następne pokolenia wiedzą, jak to się robi?