Artykuły

Czy w teatrach istnieje "statystyczny widz"?

Statystyczny widz nie istnieje. - To abstrakcja, twór mediów i speców od marketingu. Nasz widz jest inteligentny i czujny - mówią dyrektorzy dolnośląskich scen.

"W moim teatrze/ jest miejsce dla/ królów, pijaków, meneli, świętych./ W moim teatrze/ ściany słuchają spowiedzi nawiedzonych,/ odepchniętych, poszarpanych" - napisał Ludwik Gadzicki w wierszu dedykowanym legnickiej scenie. Takiego widza żaden teatr już mieć nie będzie. Ukochane spektakle potrafił oglądać kilkadziesiąt razy z rzędu, a na bukiety i bombonierki dla aktorek wydać ostatnie zaskórniaki. Zawsze siadał w pierwszym rzędzie, z rozwichrzonym włosem, w naciągniętych szelkach. Kiedy aktorzy słyszeli jego sapanie, padał na nich blady strach, gdy rżał ze śmiechu - wiedzieli, że przedstawienie się udało.

Na finał padał na kolana przed aktorami. Jego ulubionym spektaklem było "Made in Poland". Oglądał go 24 razy. Dla polonisty z technikum górniczego scena była sensem życia i tą namiętnością zaraził kilkanaście pokoleń uczniów. Wyjazdy do teatrów były w tej szkole obowiązkowe. Bez niego przez 30 lat nie mogła się w Legnicy odbyć prawie żadna premiera - opuścił tylko jedną z powodu choroby. Na ostatnią przyjechał na przepustce ze szpitala.

Kiedy zmarł, jego imieniem została ochrzczona duża scena. To ewenement w światowej skali.

- Takich ludzi już nie ma, a wraz ze śmiercią Ludwika [na zdjęciu] skończyła się pewna epoka. Nadając naszej scenie jego imię, chcemy ją zatrzymać, pokazać innym widzom, że w teatrze sens życia odnajdują nie tylko jego twórcy - mówił cztery lata temu, po śmierci Gadzickiego, Jacek Głomb, dyrektor Modrzejewskiej. Wtórował mu Krzysztof Mieszkowski, szef Polskiego: - Niesamowity facet, uważał, że teatr jest niezbędny do życia. Fotel po nim pozostał pusty - nie wiem, czy udało mu się wychować godnego siebie następcę.

Demokracja na widowni

Taki widz jest na wagę złota, ale dla teatru ważny jest każdy zainteresowany teatrem człowiek. Kiedy Jacek Głomb trzy lata temu ogłaszał swój manifest kontrrewolucyjny, postulował m.in. demokrację na widowni, z publicznością złożoną z profesorów i gospodyń domowych, robotników i nauczycieli.

Dziś mówi, że ta demokracja od lat jest rzeczywistością, a publiczność Modrzejewskiej jest wymieszana. Obok przedstawicieli miejskich elit, studentów i uczniów zasiadają ludzie zwabieni opowieściami o nich samych. Najbardziej demokratyczna pod tym względem była "Ballada o Zakaczawiu", mieszkańcy tej dzielnicy mogli kupić w miejscowym barze bilety za 7 złotych, zdarzało się, że do teatru wybierali się w dresie i kapciach. I z reklamówką, w której coś pobrzękiwało. Wchodzili w dialog ze scenicznymi postaciami albo przerywali spektakl, mówiąc: "to nie tak było", po czym przedstawiali własną wersję wydarzeń.

Statystyczny widz

Podobnie jest w innych dolnośląskich teatrach, chociaż - jak przyznają ich dyrektorzy - badań widowni, jej społecznego składu, nigdy nie przeprowadzono. Statystyczny widz? Szefowie dolnośląskich scen uważają, że taki byt nie istnieje. - To abstrakcja, szkodliwa, wydumana, twór mediów i speców od marketingu - mówi Mieszkowski. - A nasz widz jest inteligentny, czujny, obdarzony wrażliwością polityczną. Jest naszym partnerem, niezależnie od tego, czy ma wykształcenie zawodowe czy wyższe.

- Można próbować dokonać podziału na spektakle przeznaczone dla starszej i młodszej publiczności - mówi Weronika Czyżewska, rzeczniczka Polskiego. - Ale szybko okazałoby się, że ten podział i wszelkie statystyki biorą w łeb. Bo możemy założyć, że "Courtney Love", przedstawienie Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego, to właśnie taka opowieść. Ale jeden z najlepszych spektakli odbył się, kiedy na widowni siedziała wycieczka koła emerytów z Opola. Nie wiem, czy wcześniej słyszeli o Nirvanie i o Cobainie, ale takiej chemii między artystami a publicznością nie było nigdy wcześniej.

4D z bólem tyłka

Każdy dyrektor cieszy się, kiedy może gościć na widowni przedstawicieli elit. We wrocławskich teatrach można spotkać Stanisława Beresia, historyka literatury, pisarkę Olgę Tokarczuk czy Dorotę Monkiewicz, dyrektorkę Muzeum Współczesnego Wrocław. Czy poetkę Agnieszkę Wolny-Hamkało, która swoje zauroczenie teatrem wplotła w uprawianą przez siebie sztukę - jej pierwszy dramatyczny tekst "Dzień dobry, wszyscy umrzemy" miał swoją premierę w formie czytania na wrocławskiej Scenie Kameralnej. - W teatrze podoba mi się to, że wydarza się w czasie rzeczywistym i że jest wspólnotowym doświadczeniem - mówi. - Czytając i pisząc, człowiek jest bardzo samotny, te procesy oddzielają go od ludzi. A teatr jest miejscem spotkań. W świecie, gdzie niemal całe doświadczenie zapośredniczamy, gdzie mamy swoich avatarów, którzy jeżdżą do dalekich krajów, by nam o tym opowiedzieć, tu dostajemy rzeczywistość 4D. Łącznie z czysto fizjologicznym doświadczeniem - bólem tyłka, zapachami, światłem. Teatr to eksperyment - na ludziach i na sztuce. Jest nieobliczalny, przez co tak ekscytujący.

Jednak to premierowa publiczność. Na co dzień jest inaczej. Przychodzą pojedynczy widzowie i grupy zorganizowane. Przyjeżdżają na spektakle nieraz z bardzo daleka - Szczecina, Warszawy, Krakowa, Katowic. Są grupy szkolne przywożone przez zwariowane na punkcie teatru polonistki. I skromniejsze grona przyjacielsko-koleżeńskie, które w ten sposób lubią spędzać czas. Są widzowie, którzy potrafią ten sam spektakl oglądać dziesięć razy z rzędu - z zachwytu inscenizacją, ale i poszczególnymi kreacjami. Tak jak pewien mężczyzna, który przyjeżdża z Niemiec na każdy pokaz "Kuszenia cichej Weroniki". Swoich fanów mają też inne spektakle - "Courtney Love", "Dziady" czy "Wycinka". Są tacy, co przychodzą "na Porczyka" albo "na Skibińską".

Psychoterapia na widowni

Magdalenie Dzięciołowskiej, literaturoznawcy z Wrocławia, zdarzało się oglądać spektakle po kilka razy z rzędu - tak było z "Kliniken", "Hansem, Dorą i Wilkiem", "Prezydentkami" i "Kuszeniem cichej Weroniki", a ostatnio - z "Podróżą zimową". Na takie spektakle zwykle chodzi sama - czuje się wtedy zwolniona z obowiązku zabawiania towarzystwa, zastanawiania się nad ich odbiorem.

- Idę do teatru dla mojego doświadczenia, nie dla przyjemności sympatycznie spędzonego wieczoru - mówi. - Jestem przekonana, że twórcy spektaklu mają mi coś ważnego do powiedzenia. Szukam teatru, który mówi o najtrudniejszych tematach. Odbieram ten przekaz bardzo emocjonalnie - to, co mnie najbardziej poruszy, wmuruje w fotel, jest najważniejsze. I jak już wejdę w taki trans, jak między mną a sceną wytworzy się magnetyczne pole - nie przeszkadza mi nikt i nic. Nowatorskie rozwiązania tylko mnie nakręcają - nie widzę tu żadnego obrazoburstwa. Idę też do teatru, by rozwiązywać swoje problemy, i bardzo wyraźnie czuję, w których momentach aktorzy na scenie dotykają właśnie ich. Zwykle wtedy czuję dyskomfort, zaczynam się wiercić. Teatr daje mi bardzo wiele - nie muszę korzystać z pomocy psycholog. Kupuję bilet za 40 złotych i dostaję sześć godzin terapii, nie znam tańszej i skuteczniejszej oferty.

Po intensywność emocjonalnych doznań przychodzi do Teatru Modrzejewskiej w Legnicy prawniczka Joanna Kiełkowicz. "Made in Poland" oglądała tam sześć razy, "Komedię obozową" - tyle samo, "Zabijanie Gomułki" - pięć. Nawet najnowszą premierę Modrzejewskiej "Iliadę. Wojnę" zdążyła już zobaczyć dwukrotnie. A rewolucyjne spektakle Lecha Raczaka mogłaby oglądać w nieskończoność. Teatr kocha bezwarunkowo, ale nie bezkrytycznie. - Ta pasja zaczęła się w liceum, ale nabrała intensywności, kiedy do Legnicy przyjechał Jacek Głomb i tchnął nowego ducha w to miejsce - opowiada. - A odkąd zostałam wdową, teatr w jakimś sensie zastępuje mi męża. Mieliśmy taki rytuał - szliśmy razem na spektakl, a potem rozmawialiśmy o nim. Może dlatego teraz chodzę do teatru tak maniakalnie. Po śmierci męża, zamiast pomnika na cmentarzu, wykupiłam mu fotel na widowni. I zawsze z tego właśnie miejsca oglądam spektakl. I mam wrażenie, że toczę dialog nie tylko z teatrem, ale i z duszą człowieka, którego bardzo mi brakuje. Teatr jest więc dla mnie terapią w żałobie, samotności. Tam dostaję i oddaję emocje.

Cicho sza

Krystyna Zajko-Minkiewicz, polonistka, poetka, animatorka życia kulturalnego z Legnicy, od pięciu lat prezesuje Stowarzyszeniu Przyjaciół Teatru im. Modrzejewskiej. Mówi o sobie, że jest zakochana w teatrze. I że ta miłość może konkurować jedynie z uczuciem, jakim darzy własną rodzinę i literaturę. Deklaruje, że w teatrze szuka prawdy. - To ponadczasowa potrzeba - chcemy, żeby teatr nas wzruszał, oczyszczał, żeby mówił nam coś ważnego o nas samych - tłumaczy. - Żebyśmy przeglądali się w nim jak w lustrze. To jest wartość poza samym przeżyciem estetycznym. I tak w "Konferencji ptaków" znajduję ilustrację mojego życia, duchowych poszukiwań. A w "Iliadzie. Wojnie" poprzez tekst Homera widzę wojnę, która toczy się blisko nas, która dotyka nas współcześnie. Te spektakle uwrażliwiają nas na współczesność.

Zdarza się, że to indywidualne doświadczenie pojedynczego widza sumuje się z odczuciami siedzących obok. Krzysztof Mieszkowski pamięta spektakl "Hamleta" tuż po śmierci Tadeusza Szymkowa. Ewa Skibińska rozrzuca kwiaty nad grobem Ofelii - jedna z kalii wbija się w deski sceny. Zespół gra w natchnieniu, które przenosi się na widownię.

Bo czasem w teatrze dzieje się coś wyjątkowego. - Nie skrzypią fotele, nie słychać szelestów i westchnień, kliknięć klawiatury telefonów - opowiada Głomb. - Jest cisza, która w teatrze jest wydarzeniem - wtedy mam pewność, że opowieść pochłonęła wszystkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji