Artykuły

Przestępcza grupa teatralna

W jakimś miasteczku, w jakiejś melinie, zakładam teatr i daję premierę, na którą pies z kulawą nogą oczywiście nie przyjdzie. Następnego dnia idę z ekipą na miasto. Wchodzimy do sklepu. Co jest kur - pytamy grzecznie - nikogo nie było na premierze? Nie lubicie kultury? No to macie! - i łup, rozbijamy witrynę - felieton reżysera Jakuba Kasprzaka o rynku pracy o rynku pracy po szkołach teatralnych.

Mama, kochana kobieta, chciała, żebym uczył się na inżyniera, ale nie naciskała. To twoje życie i twoja droga - mówiła.

Egzaminy na reżyserię teatralną to był magiel i roller coaster. Zadymiony pokój pełen brodatych łbów profesorskich, a ja malutki jak tartinka do schrupania na raz. Ktoś kazał mi wymyślić w trzy sekundy inscenizację Antygony, ktoś inny chciał zobaczyć jak rysuję, następny sprawdzał jak śpiewam, a już kolejni czekali, żeby wypróbować moją wiedzę o literaturze, historii i kolarstwie. Wszyscy przekrzykiwali się, zadawali pytania na krzyż i łapali za słówka. Trwało to z przerwami pięć dni, schudłem, słabo spałem. Kiedy zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych, nie miałem siły się cieszyć.

Chłopie, a gdzie ty potem robotę jaką znajdziesz? Kto ci tera do teatru pójdzie? - pytał Wujek Waldek, rolnik spod Kraśnika. Najwyraźniej nie trzeba być ministrem kultury, żeby wiedzieć, że teatr wegetuje podtrzymywany przy życiu kroplówką publicznych pieniędzy. Jak zdechnie, nikt nie zauważy.

Nie słuchałem, chciało mi się tworzyć. Trudno było nieopierzonemu mnie przekonywać aktorów do swoich pomysłów. A aktorzy byli nieufni i zadawali mnóstwo pytań. Dlaczego Hamlet i Laertes mają być starzy? Dlaczego ubieram takie śliczne dziewczyny w wojskowe szynele? Czemu sadzam widzów za stołem wysypanym ziemią? Dlaczego Chrystus na Golgotę wnosi kobietę zamiast krzyża? Dlaczego robię spektakl w parku, zamiast, jak wszyscy, w czarnych salach teatralnych? I w ogóle kto cokolwiek z tego wszystkiego zrozumie?

Nauka zajmowała sześć dni w tygodniu. Wykłady od 9:00, nierzadko do 20:00, a próby czasem i do północy. A jeszcze do teatrów, do bibliotek - nie starczało czasu dla siebie. Do tego strach i stres czy kogoś nie wywalą, a jeśli tak, to przecież mnie. Ciągle słyszałem od wykładowców, że jestem nieśmiały, że charyzmy mam mniej niż francuski pudel.

Pod wpływem Witkacego wymarzyły mi się przedstawienia-narkotyki, od których widzowie dostawaliby uczuciowych drgawek. Sam w teatrze przeżyłem to raptem parę razy. Cholernie trudno zrobić spektakl, który uzależnia. Drażniło mnie, że mi się nie udaje.

Czytałem, myślałem, błądziłem, uczyłem się na błędach i znowu błądziłem. Przez pół roku marzłem na stypendium w zaśnieżonej Rydze, żeby od osiadłego tam rosyjskiego reżysera uczyć się psychologicznego prowadzenia postaci. Wertowałem Stanisławskiego i Grotowskiego, wgapiałem się w nagrania spektakli Swinarskiego i Wajdy. Żeby lepiej zrozumieć "te" sprawy pojechałem do Gardzienic i do Brzezinki. Szkoła wysłała mnie na oglądanie spektakli do Berlina. Sam z siebie włóczyłem się po widowniach Londynu. Ciężko było. Dobrze było.

Skończyło się po pięciu latach. Dyplom z wyróżnieniem, drobne stypendium na nową drogę życia i pytanie: co teraz?

Zastanawiam się: ile zainwestowało we mnie państwo? Była nas na roku czwórka, wykłady od świtu do zmierzchu, mrowie kadry. Do tego fundusze na nasze produkcje, na aktorów, na scenografię - nie za dużo, ale zawsze. A jeszcze stypendia, wyjazdy. To musiała być niezła sumka. Czułem się ważny. Miałem fach. Byłem specjalistą, trochę jak żołnierz Gromu, trochę jak cechowy rzemieślnik. Zdawało mi się, że skoro ojczyzna włożyła tyle wysiłku w moje wykształcenie, to ma dla mnie teraz jakieś zadanie. Chciałem jeździć po Polsce i pracować. Byłem naiwny.

Spośród setki z górką dyrektorów teatrów w naszym kraju, żaden nie jest moim krewnym, kochankiem, przyjacielem, znajomym. Nie wiedziałem do kogo się zwrócić, kto mógłby mi pomóc? No to zaczęło się! Dzwonienie, wysyłanie maili, przebijanie się przez sekretarki, czatowanie na korytarzu między toaletą a drzwiami gabinetu, wpraszanie się bez zaproszeń na bankiety po dyrektorskich premierach, plątanie się po knajpach, do których dyrektor zwykł wpadać na jednego. Kończyło się nieodmiennie tak samo: "niestety repertuar mamy ustalony na dwa lata z góry,niech pan zrobi coś w innym teatrze, wtedy zobaczymy i moje ulubione: niech pan przyśle CV na mail sekretariatu". Przeprowadzenie z kimkolwiek rozmowy dłuższej niż minuta graniczyło z cudem. Wolno dochodziło do mnie, że rynek jest przesycony i moja wartość wynosi tyle, co śmiecia leżącego na chodniku przed teatrem. Państwo Polskie cholernie przeinwestowało. Za ćwierć tysiąca pomysłów na spektakle walających mi się po łbie nie mogłem kupić kajzerki.

Pierwsze prace po szkole były nudne, ale dochodowe. Pisanie biogramów, wklepywanie metadanych, porządkowanie zbiorów bibliotecznych. Potem gorzej: spisywanie nagrań z dyktafonów, przeprowadzanie ankiet, testowanie infolinii. Dryfowałem. Gdy już naprawdę nic nie było do roboty, a pieniędzy potrzebowałem wściekle, bo zaraz ślub i wesele, najmowałem się anonimowym ludziom, dla których byłem parą niewykwalifikowanych rąk pracujących za osiem złotych na godzinę. Zeskrobywałem ptasie odchody z czerwonosrebrnych krzesełek Stadionu Narodowego. Przeliczałem zawartość przysyłanych z Chin kartonów z dziecięcymi ubrankami. Dawałem się wywozić autokarami do supermarketów pod Łodzią, gdzie całą noc z trzystoma innymi ludźmi skanowałem kody kreskowe tubek past do zębów, tabliczek czekolady i czterystupięćdziesięciogramowych paczek mrożonego groszku.

I robiłem teatr. Tak naprawdę złotówki potrzebne są do płacenia w sklepie spożywczym i w banku. Teatr można robić bez nich. W zasadzie potrzebni są tylko ludzie i ich praca.

Takich jak ja jest więcej. Aktorzy, scenografowie, tancerze, muzycy Zdolni, młodzi, mający problem z realiami.

Zebrała się nas czwórka. Milena, Olimpia, Karol i ja. I jeszcze Szymon, który skomponował dla nas kilka kawałków. Wzięliśmy na warsztat "Króla Leara". Apokaliptyczna wizja Shakespeare'a współgrała z wydarzeniami z pierwszych stron gazet. Rosjanie zajmowali Krym, w kraju narastał niepokój. My robiliśmy spektakl o końcu świata. Praca zbliżała nas do siebie.

Scenografię znajdowaliśmy w śmietnikach i na skupach złomu. Spotykaliśmy ludzi, którzy już przeżyli swoje apokalipsy: bezdomnych pchających supermarketowe wózki wypchane śmieciami, śpiących na śmierdzących barłogach ukrytych między plastikowymi kontenerami. Rysy tych osób można odnaleźć w lalkach, które Karol robił z masy papierowej. Nowotworowe guzy na głowie Gloucester'a, zniszczona alkoholem twarz Regany

Spektakl nosi tytuł "Skończyły nam się dni" i gramy go, póki co. W poszukiwaniu publiczności jeździmy do różnych miejsc. Oczywiście nie mam samochodu. Trzeba pożyczać Citroena od Mamy, kochanej kobiety. Do bagażnika idzie fotel od Malucha, kandelabr z drutu z całym okablowaniem, puszki po farbie ze sztucznymi liśćmi, stare, blaszane pudło po jajkach w proszku, w którym jakiś malarz trzymał terpentynę, zardzewiałe coś przypominające piecyk z łańcuchem i połamanym dziecięcym wózeczkiem w środku. Więcej się nie mieści. Dziewczyny idą na tył. Między nimi jest drewniany podest, na kolanach trzymają skrzynki po owocach pełne szmat i pudełka z lalkami. Sięga im to do podbródków. Po mojej prawej siedzi Karol, obładowany plecakami, śpiworami, reklamówkami z jedzeniem, i usiłuje śledzić trasę w atlasie samochodowym. No a ja prowadzę.

Jeździmy tam, gdzie nas chcą, więc nie gramy za często. Zdarzają się festiwale w mniejszych miejscowościach, czasem jakaś załatwiona po znajomości scenka w grożącej zawaleniem kamienicy, czasem jakiś dom kultury, a raz nawet prawdziwy, publiczny teatr. Czasami, po spektaklu, widzowie zostają na miejscach chcąc jeszcze z nami pobyć, pogadać. To są ważne chwile. Po to się to robi.

Jeżeli ktoś nam już płaci, to na ogół tyle, że wystarcza akurat na benzynę do Citroena. Czasem nawet na kolację po przedstawieniu. Jeśli jakieś złotówki zostaną, idą do wspólnej puli - pokryją ewentualne straty przy kolejnym graniu. O żadnym zarabianiu nie ma mowy.

Trudno powiedzieć, na ile jestem przypadkiem typowym dla teraźniejszości, a na ile ofermą. Oczywiście, że jestem niezaradny, jasne, że się nie odnajduję. Mówię Żonie, że skończę jako wariat grający monodramy przed naszymi kotami. Ale ona mnie pociesza, kochana dziewczyna.

Kiedy czasem na mieście wpadnę na któregoś z moich nauczycieli z Akademii, nie klei nam się rozmowa. Znaleźliśmy się w tak różnych sytuacjach, że brakuje nam punktów stycznych. Ja im zazdroszczę, oni mi w najlepszym razie współczują.

Dobrze mi się rozmawiało ze starutkim profesorem Kulczyńskim. Był spełnionym artystą. Z zaciekawieniem słuchał swoich studentów. W zeszły poniedziałek byłem na jego pogrzebie. Kiedy mówiłem z nim ostatni raz, opowiedziałem mu jedną głupią fantazję: w jakimś miasteczku, w jakiejś melinie, zakładam teatr i daję premierę, na którą pies z kulawą nogą oczywiście nie przyjdzie. Następnego dnia idę z ekipą na miasto. Wchodzimy do sklepu. Co jest kur - pytamy grzecznie - nikogo nie było na premierze? Nie lubicie kultury? No to macie! - i łup, rozbijamy witrynę. Potem dodajemy: wiemy, gdzie chodzą do szkoły wasze dzieci. Lepiej przyprowadźcie je w sobotę na bajkę. Profesor śmiał się szczerze.

Po pogrzebie musiałem pojechać do Mateńki, kochanej kobiety - chciała wyciągnąć z piwnicy letnie opony do Citroena, a nie mogła, bo wejście zawaliłem scenografią. Gdzieś ją trzymać trzeba.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji