Artykuły

Kartka z dziejów królowej

Jest to kartka dość makabryczna, zapisana niemałym rejestrem zbrodni i okropności, dokony­wanych wśród miłosnych uści­sków i do wtóru ballad. Lecz tym, co kartkę tę wydarło z folia­łów historii i uczyniło natchnieniem poety, był właśnie ów ton szkoc­kiej ballady, miły dla ucha i wy­obraźni romantyka. Poeta-romantyk nazwał nawet przecież bohaterkę jednej ze swych późniejszych tra­gedii - Balladyną. Zanim jednak "z ariostycznym uśmiechem wyjdzie na świat Balladyna" i zanim poeta sięgnie do mitów Słowiańszczyzny, ten wczesny swój utwór - "drama historyczne" - poświęci określone­mu fragmentowi dziejów królowej Szkocji - Marii Stuart.

Znamienny jest wybór tego frag­mentu. Dwudziestoletni Słowacki, pisząc w r. 1830 swą "Marię Stuart" tworzył ją jako replikę tragedii Schillera i podczas gdy poeta nie­miecki ukazywał Marię uciśnioną znękaną, poddaną przemocy i ocze­kującą haniebnej śmierci, począt­kujący poeta polski narysował tę samą kobietę w okresie jej władzy, jej świetności i... ulegania namięt­nościom, co zamiast postaci z mar­muru uczyniło z niej postać z krwi i kości. U Schillera Maria stoi u kresu swego przeznaczenia, u Sło­wackiego dopiero wychodzi mu na­przeciw.

No, tak. O tym wszystkim pamię­tałem, idąc na przedstawienie "Ma­rii Stuart" Słowackiego w warszaw­skim Teatrze Polskim, pamiętałem też - zanim jeszcze przeczytałem to w interesująco zredagowanym pro­gramie - że niegdyś poeta pisał z Paryża do Matki: "...znajdują tu, że nie mam dramatycznego usposobie­nia - ale przypisuję to ich nieobeznaniu się z nowym dramatycznym rodzajem... nie widzą, jak wiele jest sztuki w wierszu przekładanym "Marii Stuart" - lecz kiedyś do­bry aktor da uczuć słowa, wyrywa­jące się z duszy - powiąże duszą te rozmowy, które teraz zdają się połamane..."

Istotnie - wiele jest sztuki w wierszu, którym młodziutki urzęd­nik skarbowy kazał mówić swym królom, błaznom, lutnistom i pa­ziom, wiele jest sztuki w "słowach, wyrywających się z duszy", w tych zwłaszcza, w których tenże młody urzędnik transponował własne nie­pokoje miłosne na dialog królowej z faworytem. I właśnie świadomość tego, jak "wiele jest sztuki" w tym dramacie, kazała mi z tym bardziej wyostrzoną uwagą śledzić rozwój jego scenicznej realizacji.

Obecny spektakl warszawski wy­reżyserował Roman Zawistowski. Wyreżyserował "czysto", bez silenia się na odkrywczość, na "koncepcje", na "nowe spojrzenie". Jest to spek­takl całkowicie tradycyjny, choć rozgrywa się w ultranowoczesnych ramach scenograficznych Ottona Axera. I chyba dobrze, że tak wła­śnie jest, bo wprawdzie przedsta­wienie toczy się bez niespodzianek, ale... z niespodziankami mogłoby być gorzej. Nie znaczy to, żebym nie doceniał paru interesujących rozwiązań Zawistowskiego (np. sce­na zabójstwa Rizzia), albo żebym sądził, iż utrzymanie owych dzie­więciu odsłon w rygorach pewnej statyki nie jest godne uznania. Przeciwnie, robota Zawistowskiego, dyskretna i taktowna, pozwala sku­pić całą uwagę na aktorach, na tych aktorach, o których poeta marzył, by kiedyś "dali uczuć słowa..."

Otóż na ogół dają. Trudną a tak waż­ną w dramacie rolę Nicka gra bardzo dobrze Czesław Wołłejko, jak zawsze swobodny, jak zawsze inteligentny, jak zawsze pełen wdzięku i zresztą zanadto tym wdziękiem kokietujący. Ale szcze­rze wzruszający w scenie śmierci i dobrze podający tekst. Niewdzięczną ro­lę Bothwella Władysław Hańcza ujął najwłaściwiej, tzn. bez demonizmu, którym tak lubią zwykle epatować sceniczni Bothwellowie. co często daje skutek wręcz przeciwny od zamierzonego, nato­miast z dużą dozą cynizmu, będącego tu bardzo na miejscu. Niestety Stani­sław Jasiukiewicz (Darnley) i Franciszek Dominiak (Douglas) są przykrym niepo­rozumieniem. Pierwszy, zupełnie nie pa­nując nad gestem, wyprawia ponadto bardzo dziwne rzeczy z głosem. Takich "modulacji" dawno w teatrze nie sły­szałem i myślałem, że nie usłyszę. Dru­gi gra także operę; i to nie z tej epoki. Nieco lepiej wypadają na ich tle Ignacy Gogolewski (Rizzio) i Kazimierz Orze­chowski (Paź). Boję się tylko, czy Go­golewski wciąż nie gra trochę Gustawa-Konrada, nawet tutaj, w tej ,,dramie historycznej", która - jak wiadomo - z ,,Dziadami" ma raczej mało wspólne­go. O Buszyńskim - Mortonie, Mali­szewskim - Astrologu i Dmochowskim - Lindsayu nie mam nic do powiedze­nia.

Dużo mam za to do powiedzenia o Ninie Andrycz w roli tytułowej. "Maria Stuart" to właściwie salowy popis aktorki, a przy tym rola jak najdalsza od typu, który przywykło się określać jako "role łatwe". Rola Marii jest trudna niezwykle, już choćby ze względu na swą złożoność, na swą zawartość psychologiczną, pełną sprzeczności i to sprzeczności krańcowych.

Rola Marii Stuart w wykonaniu Niny Andrycz jest dziełem sztuki. Opromieniona tradycją Hoffmannowej, Modrzejewskiej, Siemaszkowej, podejmowana chętnie przez najwy­bitniejsze artystki skuszone jej uro­kami, rola ta lśni teraz na scenie Teatru Polskiego blaskiem zupełnie nowym i - z całą pewnością - in­nym niż niegdyś. Jest to blask pa­stelowy, lecz niepokojący, jakże su­gestywny np. w scenach z Rizziem. W tych scenach artystka odnajduje akcenty słodyczy, dzięki którym jej słowa i gesty komponują się w liry­czną etiudę o niezapomnianej to­nacji.

Liryzm leży u podstaw budowy tej kreacji, jak zresztą u podstaw ca­łej sztuki aktorskiej Niny Andryczówny. Lecz liryzm ten jest powściągliwy, kontrolowany. Tym sil­niej uwydatniają się te partie roli w których Maria Stuart jest tylko kobietą, lub pragnie być tylko kró­lową. W scenie zabójstwa Rizzia lub w scenach z Bothwellem Andryczówna bardzo kunsztownie odkrywa nie­bezpieczne dna psychiki królowej, które w pełni manifestują się w sce­nie usiłowanego otrucia Darnleya. Cała ta interesująco i artystycznie bezbłędnie poprowadzona linia roli zmierza bez załamań do apogeum pią­tego aktu. I tutaj rozwija się w na­prawdę wspaniałych rytmach i pa­sażach, wybuchach i ściszeniach. Otwiera się cała głębia możliwości dramatycznego wyrazu, którymi Andryczówna dysponuje, których używa bez wysiłku i nieomylnie. Sądzę, że owe słynne sceny rozterki, pół-obłędu, straszliwych halucynacji, nie mo­głyby zostać wykonane bardziej przejmująco, a przy tym bez chwilo­wych choćby przerysowań. To jest aktorstwo klasy najwyższej, bardzo nowoczesne w doborze środków, w dawkowaniu efektów, a przede wszy­stkim w swej zasadniczej formule, określającej trudno osiągalny, a prze­cież przez artystkę osiągnięty stopień intelektualnego panowania nad rolą. Osobno należałoby wspomnieć o pięknych kostiumach (także Axera). Z jednym wyjątkiem: czarnego stroju Rizzia. Suknie Marii Stuart są jed­nak godne dużych pochwał - znako­micie uwydatniają urodę artystki (bo podkreślać jej nie trzeba). Jeśli więc te kilka uwag o warszawskim przed­stawieniu młodzieńczego, pobrzmie­wającego Szekspirem dramatu Sło­wackiego, nazwałem "Kartką z dzie­jów królowej", to chciałbym dodać na zakończenie, że jest to kartka z dziejów królowej - pięknej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji