Artykuły

Czasem jestem jak bomba zegarowa

- Denerwujące jest to, że wystarczy być kuzynką, siostrą, ciocią kogoś wpływowego, by grać. I to bez szkoły. Te reguły, a właściwie brak reguł, to twarda rzeczywistość. To czasem załamuje - mówi aktorka JOANNA LISZOWSKA.

Jest wulkanem. Energii i seksapilu. Mówią o niej "chodzący feromon". Jej wygląd sprawił, że stała się tematem niewybrednych plotek. JOANNA LISZOWSKA bardzo to przeżywa, ale jak mówi, "przecież języków nie poucina".

Gdy seksowna pani radiolog z serialu "Na dobre i na złe" wchodzi do lokalu, w którym mamy spotkanie, wszystkie oczy kierują się w jej stronę. Jakby była magnesem. Ona zdaje się jednak nie zwracać na to uwagi. Rozpromieniona, co chwila wybucha śmiechem. Z przejęciem opowiada o swym nowym domu, o planowanym ślubie. Półtora roku temu przechodziła emocjonalne piekło, związane ze zdradą i bolesnym rozstaniem z Robertem Rozmusem. Dziś jednak jest szczęśliwa. Jak nigdy dotąd.

Anita Nawrocka: Właśnie remontujesz dom. Czy to znaczy, że razem z narzeczonym wijecie sobie gniazdko?

JOANNA LISZOWSKA: - Raczej gniazdo (śmiech). Przekonuję się, że wykańczanie domu wykańcza. Także finansowo. I dlatego, gdy widzę w sklepie fajne buty (a mam do butów słabość), przeliczam je na nowe kontakty albo jakiś klosz (śmiech).

Nie tęsknisz za rodzinnym Krakowem?

- Tempo życia w stolicy jest tak duże, że nawet nie mam czasu zatęsknić, choć to moje ukochane miasto. Ale gdy już tam jadę, to staram się znaleźć chwilę, aby połazić po ryneczku i pospotykać się ze znajomymi, jeszcze z czasów liceum. To są zawsze urocze spotkania, bardzo relaksujące, bo każdy z nich wykonuje inny zawód. Ktoś jest lekarzem, prawnikiem, ktoś inny policjantem kryminalnym. Dla mnie jest to bardzo ożywcze, bo wreszcie mogę porozmawiać o czymś innym niż aktorstwo. Niestety, my w "branży" mamy takie zboczenie, że nawet kiedy spotykamy się prywatnie, to prędzej czy później rozmowa zawsze schodzi na nasze środowisko.

No proszę, a jeszcze nie tak dawno mówiłaś, że nie masz przyjaciół.

- Dlatego powiedziałam, że spotykam się ze znajomymi. Być może oni są moimi przyjaciółmi, ale ja staram się nie rzucać słów na wiatr. Przyjaźń to coś naprawdę wyjątkowego, wielka rzecz, skarb. Nienależę do tych, którzy parę razy spotkają się z kimś, kto odbiera na tych samych falach, i już mianują go przyjacielem. Ja jestem ostrożna, ale bardziej w nazywaniu relacji niż w byciu blisko czy we współodczuwaniu. Gdy jestem komuś potrzebna, potrafię wszystko rzucić, aby pobiec na ratunek. Warto nieść pomoc innym. Bo kto wie, może za chwilę ja też będę jej oczekiwała? Nierobię tego z wyrachowania, na zasadzie: muszę to zrobić, bo to do mnie wróci. Nie. Jestem otwarta i bardzo ufna, choć co chwila dostaję jakiegoś kopa i jest mi przykro. Ale mimo wszystko chcę wierzyć, że można ufać.

Taki kop to były dla ciebie związek i rozstanie z Robertem Rozmusem, kolegą po fachu. Miałaś wtedy przy sobie osoby, które cię wspierały?

- Poradziłam sobie właśnie dzięki nim. Miałam w nich wielkie oparcie. Świat rozleciał ci się wtedy na kawałki?

- Właściwie wolałabym na ten temat nie rozmawiać. Może zabrzmi to cynicznie, może ktoś pomyśli, że odbijam piłeczkę. Ale - jak wyczytałam w wywiadzie z Robertem w "Na żywo" - mimo że przez dwa lata byliśmy razem, mieszkaliśmy, to właściwie między nami nigdy niczego nie było. Bo okazuje się, że Robert od pięciu lat jest w stałym związku z inną kobietą. A więc, idąc tym tropem, świat nie miał mi się kiedy ani jak rozpaść na kawałki. Ale to od dawna jest zamknięty temat. Co było między nami, to było, a właściwie - jak się okazuje - nie było (śmiech). Co mnie, szczerze powiedziawszy, rozbawiło.

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Po tym rozstaniu związałaś się z Tadeuszem i od tamtej pory tworzycie szczęśliwy związek, jakby na złość tym wszystkim, którzy twierdzą, że miłość aktorów z "cywilami" szybko się kończy.

- Nie jest tak źle, właściwie to cieszę się, że mamy dwa, zupełnie inne światy. One się nie przenikają, ale wbrew pozorom nas łączą, bo doskonale wiemy, jak to jest, gdy człowiek chce się realizować i spełniać. Dlatego rozumiemy swoje potrzeby i w razie czego potrafimy się wesprzeć. A poza wszystkim i tak wieczorami spotykamy się na seansie przed telewizorem. Tak się bowiem składa, że uwielbiamy dobre horrory. I wtedy też mamy okazję się wspierać, bo obydwoje się boimy (śmiech). Ostatnio jednak naszą "życiową pasją" jest przykręcanie kinkiecików i targanie mebli.

Mówi się, że remont bądź budowa domu to prawdziwy sprawdzian uczuć. Niejedna para nie wytrzymała tej próby. Rozumiem, że was to nie dotyczy?

- Cóż... Mieliśmy krytyczne momenty, gdy kumulowały się zmęczenie i stres. Ale, jak się okazało, w tym też się świetnie uzupełniamy. Ja zajmuję sie "kreowaniem wizerunku domu" (śmiech), a Tadeusz, do czego wcześniej tak do końca się nie przyznawał, jest złotą rączką. I podział jest taki, że ja kupuję oświetlenie, on je montuje. Ja wybieram meble, on je skręca, ja wyszukuję oryginalne kontakty, a on musi je zainstalować. I w związku z tym ma coraz więcej energii, bo od czasu do czasu kopnie go prąd (śmiech). Nabrał takich zdolności, że ostatnio nawet stwierdził, że mógłby już rozbrajać bombę. Nie będę ukrywać, że odczuwamy zmęczenie materiału i dlatego sylwestra chcemy spędzić spokojnie i kameralnie - właśnie w naszym nowym domu. Myślę, że to dobry znak, bo to tak, jakbyśmy zaczynali nowe życie. Będą z nami mój brat ze swoją dziewczyną, siostra Tadeusza z mężem i jeszcze kilka bliskich nam osób.

Tak pięknie to brzmi, że aż się zasłuchałam. Ale wróćmy do poprzedniego wątku. Czy Tadeusz rozumie twój stres przed premierą? To, że nie możesz spać, jeść?

- Pewnie, że tak. Wydaje mi się, że trudniej jest mu zrozumieć to, co czasem mam wykonać w ramach zawodu. Na przykład, gdy muszę się z kimś całować. Gdy się poznaliśmy grałam w "Pannie Tutli...". I w pierwszej scenie naga wychodzę z basenu. Jest to chwila, ale...

Ale jednak jest?

- Właśnie. Poza tym grałam wtedy także w musicalu "Chicago", gdzie biegam po scenie frywolnie ubrana, właściwie to w samej bieliźnie. Tadeusz dobrze to zniósł, choć na pewno go to kłuło.

Ale jestem mu to w stanie wytłumaczyć. Poza tym miłość opiera się na zaufaniu. Tadeusz wie, że jeżeli mam się z kimś na planie pocałować, to nie znajduję w tym przyjemności. Po prostu wykonuję swój zawód. A gdy można takie sceny obejść, to robimy to. Na szczęście kamerę też można odpowiednio ustawić. Tym bardziej kiedy ma się za partnera profesjonalnego aktora i przy okazji fajnego, normalnego faceta. Takiego, jak na przykład Radek Krzyżowski w "Na dobre i na złe". I wiadomo, że nie brniemy w jakieś nie wiadomo co. Dlatego nie ma dramatów. Na początku zresztą starałam się Tadeusza chronić tak bardzo, że nie mówiłam mu o takich scenach. Wychodziłam z założenia, że najlepiej, jak nie będzie o nich w ogóle wiedział. Ale gdy parę razy zadzwonili do niego znajomi, żeby daną scenę z moim udziałem skomentować, to poprosił mnie, żebym jednak wcześniej go ostrzegała.

Nie dziwię się. W końcu nawet jeśli on nie ogląda serialu, w którym grasz, to robią to żony jego kolegów, partnerów w interesach.

- Oczywiście. Ale dobrze sobie z tym wszystkim radzimy. Na początku było gorzej, denerwowały nas różne spekulacje prasowe na nasz temat. Wystarczyło, że pojawiliśmy się gdzieś na dwóch imprezach oddzielnie, by pisano, że nasz związek przeżywa kryzys. W końcu machnęliśmy ręką, bo przecież najważniejsze jest to, że my znamy prawdę.

Przez role, jakie grasz, jesteś postrzegana wyłącznie jako ciało. To także ci nie przeszkadza?

- Drażni mnie. Ale wierzę, że ludzie i tak zobaczą we mnie coś więcej. Nie muszę nikomu udowadniać, że mam coś w głowie, że myślę. Bo myślę.

Często spotykasz się z zawiścią ze strony innych aktorek?

- Wiem, że za moimi plecami ludzie mówią różne rzeczy. Ale jak mogę z tym walczyć? Nie mogę. Przecież nie poucinam im języków. Dla mnie najważniej sze jest to, żeby samej sobie móc spojrzeć w oczy. A j eśli ktoś inny idzie po trupach do celu, to jego sprawa. O ile tym "trupem" nie jestem ja.

O co cię ludzie oskarżają?

- Docierały do mnie zawistne opinie, że jedną z ról dostałam najprostszą drogą. Wiadomo jaką. Bardzo mnie to zabolało. Bo gdybym coś takiego rzeczywiście zrobiła, to już nigdy nie spojrzałabym sobie w oczy.

Nie bronisz się w żaden sposób?

- Ale jak? I tak nikt mi nie uwierzy. To jeden z cieni tego zawodu.

Liczyłaś się z tym, gdy decydowałaś się na szkołę aktorską?

- Gdzieś tam zdawałam sobie sprawę z tego, że w aktorstwie są blaski i cienie. Dla mnie najtrudniejsze jest odstresowywanie, spuszczanie powietrza. Jestem strasznym nerwusem. Nawet trudno mi jest policzyć do dziesięciu, by się uspokoić, i chwilami jestem jak bomba. Denerwuję się, że tu nie zdążę, coś zawalę, nie dogadam się z reżyserem, że muszę zagrać scenę na przykład z kimś, z kim "się duszę". Do tego dochodzi zmęczenie. I wiadomo, że jak wracam do domu, to wyładowuję się na najbliższej mi osobie, czyli na Tadeuszu.

Wkurza cię, że aktor jest zależny od widzimisię reżysera, producenta?

- Oczywiście. Denerwujące jest także to, że wystarczy być kuzynką, siostrą, ciocią kogoś wpływowego, by grać. I to bez szkoły. Te reguły, a właściwie brak reguł, to twarda rzeczywistość. To czasem załamuje. I dlatego w tym zawodzie szczególnie ważne jest, żeby mieć normalny dom, żeby nie zostawać z tym wszystkim samemu.

Ale z drugiej strony aktorstwo jest zaborcze. Niektórzy twierdzą nawet, że aby dostać się na szczyt, trzeba się poświęcić aż po trzewia.

- To prawda. Jeżeli chce się wykonywać ten zawód dobrze, to trzeba się całkowicie zaangażować. Lubię wyzwania i aby im sprostać, muszę dać z siebie 100 procent, albo i więcej. Właśnie dlatego to specyficzne zajęcie, jakim jest aktorstwo, staje się ważną częścią życia. Nie można jednak zapomnieć o tym, co najważniejsze. A jak mam być wielką gwiazdą, to i tak będę. Jak nie, to nie. Podejrzewam, że gdybym teraz poświęciła się walce o miejsce na szczycie, za cenę miłości, to ten top wcale by mnie nie cieszył. Miałam okazję być w Lizbonie na rozdaniu nagród MTV Awards (stamtąd pochodzi sesja zdjęciowa, wykorzystana przy naszym wywiadzie - przyp. red.). I przypatrzyłam się z bliska gwiazdom światowego formatu i blichtrowi, który je otacza. Owszem, to robi wrażenie. Może i chciałabym choć na chwilę znaleźć się na ich miejscu. Ale z drugiej strony nawet dla światowej kariery nie byłabym w stanie zrezygnować z tego, co ważne. Nie mówiąc o domu, ukochanej osobie, bliskich, to szalenie istotne jest pozostanie sobą. Tymczasem mam wrażenie, że wielu z tych gwiazd się to nie udało. Ja poszłam do szkoły, bo chciałam grać, rozwijać się, spotykać ciekawych ludzi. I na razie nie mogę narzekać. Choć cały czas marzy mi się rola w fabule, gdzie mogłabym się odrzeć z seksapilu.

Żeby już nikt o tobie nie mówił "chodzący feromon"?

- To akurat jest sympatyczne (śmiech). Ale może fajnie by było, gdyby mówili, że nie tylko feromon.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji