Artykuły

Tęsknota za parabazą

Kiedy byłem na pierwszym roku studiów teatrologicznych w Krakowie, topos theatrum mundi przeżywał swój renesans - pisze Dariusz Kosiński.

Na uniwersytecie przypominały go w błyskotliwych analizach Ewa Miodońska-Brookes i Katarzyna Mroczkowska-Brand. W teatrze przypomniał go Andrzej Dziuk w tryskającej energią polskiej prapremierze "Wielkiego teatru świata" Calderona w przekładzie Leszka Białego. Polska edycja "Człowieka w teatrze życia codziennego" Ervinga Goffmana wciąż był książką nową, a na dodatek trudną do zdobycia, więc niemal mityczną. W Nowym Jorku Richard Schechner wydał "Between Theater and Athropology" i już pracował nad "Performance Theory". W Warszawie Leszek Kolankiewicz przygotowywał pierwsze wydanie "Świętego Artauda"...

Trzydzieści lat później przekonanie, że "świat jest teatrem, aktorami ludzie", jest tak oczywiste i powszechne, że nawet mówić o nim nie wypada. To, co było odkrywcze pół wieku lub kilka dekad temu, zeszło już nawet nie na poziom popularnego kina, ale wręcz telewizyjnych reklam. Gombrowicz trafił pod szkolne strzechy, więc dzisiejsi licealiści wkuwają Formę i Gębę tak jak my trzydzieści lat temu "wizję szklanych domów w Przedwiośniu". Kształtowanie wizerunku stało się popularnym i popłatnym zawodem, którego przedstawiciele bez żadnych zahamowań głoszą przekonanie, że w relacjach społecznych wszystko zależy od umiejętności zbudowania przekonującej "narracji". Wprawdzie performans nie jest jeszcze słowem powszechnie znanym i akceptowanym, ale dzięki spolszczeniu Tomasza Kubikowskiego przestał być obcym wtrętem i stopniowo pojawia się w coraz powszechniejszym użyciu. Tylko czekać, gdy Piotr Kraśko użyje go do opisu jakiejś wyjątkowo spektakularnej akcji politycznej, zamiast używanego w tej funkcji od kilku lat happeningu...

Od razu muszę się zastrzec, że nie widzę w tym nic złego. Od dawna bliska mi jest taka koncepcja życia kultury, zgodnie z którą nowatorskie projekty upowszechniane przez pionierów i innowatorów są stopniowo przyjmowane przez coraz szersze kręgi odbiorców, trwając w różnorakich, niekiedy wręcz pokrętnych i przeczących sobie formach przez czas o wiele dłuższy niż chciałaby to przyznać tradycyjna periodyzacja. Tak renesansowy humanizm przejęty przez szerokie warstwy szlachty i kształcących je jezuitów zamienił się w sarmacki barok, który w utajeniu tradycjonalistycznym trwał przez całe oświecenie, by ożywić swym podziemnym nurtem frenetyczny i nostalgiczny romantyzm. Ten z kolei w przebraniu realistycznej powieści historycznej został przez Sienkiewicza przekuty w fundament pop-romantycznej mitologii narodowej, zachowując swą trwałość po dziś dzień, niezależnie od tego, że jego źródła stały się przedmiotem wielu krytycznych reinterpretacji i bluźnierczych ataków. Idee spopularyzowane, a nawet spospolitowane trwają, chociaż zostają wykrzywione. Więc to, że performatywną kondycję swojego świata odkrywają nawet bohaterowie animowanych filmów dla dzieci (vide: "Lego: Przygoda"), wcale mnie nie martwi. Raczej ciekawi, a nawet pasjonuje.

W ostatnich tygodniach zauważam też coraz więcej przejawów tęsknoty, która wydaje mi się odpowiedzią na przekonanie o powszechności gry, nieuchronności perfomansu, a więc i nieuchronności częściowego ukrywania tych "resztek", które zawsze zostają, gdy już stworzy się przekonujące przedstawienie. Partia od lat uznawana i sama siebie uznająca za mistrzynię kreowania wizerunku spektakularnie przegrała wybory. Wprawdzie da się to nadal wyjaśnić w sposób zgodny z koncepcją spektakularności świata, mówiąc, że Komorowski przegrał, bo za rzadko i za słabo występował, a charyzmą sceniczną nigdy nie grzeszył, ale to chyba nie wszystko. Prezydent-elekt też nie ma wielkiej charyzmy, a jego sukces opierał się raczej na skutecznie wytworzonym przekonaniu, że jest "autentyczny", a nie "medialny". Wielką role odegrały w tym procesie występy w małych miejscowościach, które nie były budowane jako medialne eventy, ale jako wizyty "na żywo", skierowane do tych, którzy zgromadzili się "tu i teraz".

Prawdziwym zwycięzcą wyborów majowych był jednak Paweł Kukiz, wciąż aktywny piosenkarz rockowy, obdarzony niezłym głosem i niespecjalnymi umiejętnościami wokalnymi, ale zawsze zwyciężający charyzmą i zaangażowaniem w to, co akurat robi i w co wierzy. Niezależnie od głoszonych poglądów, zdobywa głosy właśnie tym niekwestionowalnym zaangażowaniem, w którym po prostu nie ma konkurentów. Korzystając pełnymi garściami z etyki i performatyki polskiego punku (którego kiedyś był jednym z głównych przedstawicieli), Kukiz budzi lęk kulturalnego establishmentu każdego koloru i zarazem entuzjazm tych, którzy tego establishmentu mają dość. Kiedyś punkowcy wrzaskiem i prowokacją domagali się przerwania obłudnego spektaklu władzy. Kukiz chce dziś w istocie tego samego. Jego propozycja to uprzątnięcie sceny, zakończenie gry i rozpoczęcie "normalnej, ludzkiej rozmowy". Jego zwycięstwo widzę jako znak tęsknoty do takiej rozmowy, która nie będzie rządzona troską o "public relations" i narracyjną atrakcyjność komunikacji. Znak tęsknoty za opuszczeniem "wielkiego teatru świata".

Tę samą tęsknotę coraz częściej można też dostrzec w teatrze i to - co wydaje mi się znamienne - w przedstawieniach młodych reżyserów. W finale "Balladyny" wystawionej w grudniu 2014 przez Radosława Rychcika w Teatrze im. Siemaszkowej w Rzeszowie, tytułowa bohaterka chwilę po tym, jak upada po uderzeniu pioruna, wstaje i jakby nagle uwolniona od przymusu bycia samą sobą, wraz z zamordowaną siostrą i Goplaną śpiewa "Party Girl" Chinawoman. W finale przedstawienia "Lalka. Najlepsze przed nami" Wojciecha Farugi według powieści Prusa Izabela Łęcka i Stach Wokulski opowiadają sobie, co będzie dalej, jak się rozstaną w pociągu, gdy ona ze Starskim będzie po angielsku kpiła z niezdarnego narzeczonego, a on będzie wszystko rozumiał i wysiądzie ze słynnym "Farewell, Miss Iza, farewell". A mówią to bez napięcia, spokojni i uśmiechnięci, niemal bliscy sobie i z sobą pojednani. To przedstawienie, na które - jak sami mówią na początku - przyszli i które z takim zaangażowaniem cały czas przed sobą odgrywali, właśnie dobiegło końca, więc choć koniec żałosny, to można go przywitać z ulgą.

Te teatralne parabazy, podobnie jak parabazy polityczne, są oczywiście odgrywane. Od przedstawienia nie da się uciec, choć można je zmienić lub przerwać. Można też tęsknić za jego końcem, za uwolnieniem od wszelkich masek, spięć, relacji i intryg. Za uwolnieniem od troski o podtrzymanie obrazu siebie, zachowanie twarzy, kształtowanie wizerunku, walki o niedawanie się innym. Mam wrażenie, że ta tęsknota narasta, choć jeszcze nie do końca znalazła swój język i nie jest wyrażana wprost. Ukrywa się pod renesansem konserwatyzmu, atakami na potwora dżendera i jego agentów, panicznym strachem przed zakwestionowaniem tego, co znane. Ukrywa i ożywia wszystko co lokalne, co oparte na bliskości i bezpośrednim kontakcie. "Twarzą w twarz", "Polak z Polakiem", "człowiek z człowiekiem" - utopijne marzenie o porozumieniu ponad podziałami i poza rolami.

Nie wierzę w jego realizację i w zaspokojenie tej tęsknoty w życiu, ale wiem, że możliwe jest zasmakowanie go w teatrze. Mędrcy klasycznego teatru hinduskiego jego sens widzieli w doświadczaniu smaku (rasa), za jego najwyższy cel uważając doświadczenie smaku uwolnienia, pokonania świata. Czasem zupełnie niespodziewanie przekonuję się, że chyba mieli rację.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji