Artykuły

Pieśń tworzenia (Tropy)

Kiedy Swinarski przebywał w Nowym Jorku jako stypendysta, przypomniał sobie, że gdzieś na południu Stanów mieszka jego wujek. Postanowił go odwiedzić. Kiedy siedział już w samolocie z kupionym za ostatnie stypendialne dolary biletem w ręku, nagle uświadomił sobie, że przecież wcale nie zna wuja i nie ma najmniejszego pojęcia jak wygląda. Tamten wyjechał z kraju zanim ten się urodził. Odbywała się wprawdzie korespondencja między matką i wujem, ale Konrad nie brał w niej udziału. Wiedział tylko, że ma wujka w Stanach, który grał kiedyś w knajpach na saksofonie.

I teraz w samolocie Swinarski uświadomił sobie, że za nic w świecie wśród ludzi na lotnisku nie pozna wuja ani tamten jego. I stało się tak jak przewidywał. Kiedy zdesperowany tym faktem zorientował się, że nie ma pieniędzy na powrót, było mu już wszystko jedno i postanowił wyjść do miasta. Wtedy w rogu olbrzymiej sali zauważył grupkę ludzi skupioną wokół starszego człowieka, który na saksofonie grał "Jeszcze Polska nie zginęła".

Tę anegdotę o Konradzie Swinarskim opowiedział mi ZYGMUNT KONIECZNY. W zacisznej kawiarence pod Sukiennicami chętnie dzielił ze mną wspomnieniami o Swinarskim. Tutaj - tak. Zaś tam, w Starym Teatrze nie chciał o tym mówić głośno, do wszystkich.

Zaś Stary Teatr w Krakowie, a wraz z nim wszyscy, którzyśmy się tu znaleźli, przeżywał święto. Niezwykłe święto, bowiem odbywały się tutaj Dni Swinarskiego. Przybyli ludzi z różnych stron kraju, przyjaciele Konrada, jego współpracownicy i wielbiciele. Przyjechali, by złożyć hołd wielkiemu artyście i człowiekowi wielkiego serca. Jednemu z ostatnich już "co tak poloneza" wodził pośród dzieł wielkich pisarzy, i co nie wzdragał się stawiać pytań wielkich i ostatecznych. Aż nie do uwierzenia jest fakt, iż ponad 20 lat pracy inscenizacyjnej Swinarskiego - będącego w dziejach naszego teatru już zjawiskiem historycznym - nie zostało ujęte w żadnym kompendium monograficznym. Nie ma dotychczas książki poświęconej jednemu z najwybitniejszych polskich inscenizatorów.

Teatr starannie i godnie przygotował się do Dni. Odbywały się tzw. posiady, czyli spotkania, dyskusje, pokazano film o Swinarskim oraz zrealizowany w RFN spektakl "Śmierć Tarełkina", zarejestrowany przez zachodnioniemiecką telewizję, odsłonięto tablicę pamiątkową, była "Noc Swinarskiego", gdzie aktorzy prezentowali wybrane sceny z przedstawień reżysera, było pożegnalne przedstawienie "Wyzwolenia" . A wszystko to zostało obudowane niezwykle interesującą wystawą, którą tworzyły fotografie, dokumenty, listy, pamiątki i osobiste drobiazgi Swinarskiego.

Umieszczone w hallu teatru zdjęcie ukazujące szczątki rozbitego samolotu odsyła naszą pamięć do tragedii, która wydarzyła się 10 lat temu. Któż nie pamięta tragicznej wiadomości jaka obiegła nasz kraj 19 sierpnia 1975 roku. Wiadomości, informującej, iż nad Damaszkiem rozbił się samolot z Konradem Swinarskim na pokładzie. Miał wówczas tylko 46 lat, w Warszawie niedokończone przedstawienie "Pluskwy" Majakowskiego (zabrakło mu "ostatniej" próby), a w Krakowie rozpoczęte próby "Hamleta" z Radziwiłowiczem w roli głównej. "Pluskwę" zobaczyliśmy w dwa tygodnie później, w przeddzień pogrzebu jej reżysera. "Hamleta" - nigdy. Wizualny ślad owych prób pozostał tylko na zdjęciach Kazimierza Chwiejczaka. Było to 19 lutego 1975 roku, a więc w dniu imienin Swinarskiego. Efektem tego jest seria unikalnych zdjęć, które znakomicie uchwyciły charakter prób oraz gest i ekspresję reżysera.

W czasie pogrzebu, żegnając artystę, ADAM HANUSZKIEWICZ powiedział: "Pieśń Twoja teatralna rozbrzmiewa od lat głośnym echem w naszym kraju. W Polsce. Pieśń to wielka, pieśń - tworzenie, taka pieśń jest siła, dzielność, taka pieśń jest nieśmiertelność". Wraz z odejściem Swinarskiego w pewnej mierze odszedł nasz współczesny teatr. A czy się odrodzi? Śmiem wątpić czy za mojego pokolenia. Tym bardziej, że Swinarski nie pozostawił po sobie kontynuatorów. Był samotnikiem Tuż po śmierci reżysera Marta Fik napisała: "Był artystą, który udowadniał raz po raz, że kryzysowi jakiejkolwiek sztuki może zapobiec tylko odwaga, bezkompromisowość i intelektualna ranga jej przedstawicieli. I jeśli w czymkolwiek poniósł klęskę, to może w tym, że - gdy raz już został zaakceptowany i uznany - poprzemieniał w swych sprzymierzeńców nawet tych, co powinni pozostać jego wrogami: w nich wszak mierzyć miał jego teatr".

Podobno, na kilka dni przed śmiercią - jak podaje ZYGMUNT HUBNER - Swinarski do któregoś ze swych przyjaciół powiedział: "Przez cale życie tęsknię i dlatego reżyserują". Nie dowiemy się już nigdy co było przedmiotem owej tęsknoty. Zresztą on sam nawet najbliższym przyjaciołom nie lubił mówić o tych najbardziej osobistych sprawach w swoim życiu, które podobno było trudne i niezmiernie skomplikowane. Miał ogromne poczucie tragiczności ludzkiego życia. Jego fascynacja matką - według JANA BŁOŃSKIEGO - łączyła się z jego silnym poczuciem winy. A powodem tego był fakt, iż matkę Swinarskiego tak naprawdę była Niemką. I nie chciała tego zmieniać. "On odczuwał to jakoś tak, że wszystkich zdradził... ojca zdradził z matką, matkę zdradził z Polską, potem Polskę z Niemcami, kiedy pojechał do Brechta..."

Od Brechta też wszystko się zaczęło. Dopiero po powrocie z Berliner Ensemble krytyka zaczęła dostrzegać inscenizacje Swinarskiego i pisać o nich. Różnie, bo rożnie, ale pisała. Swinarski po ukończeniu w 1951 r. Wydziału Malarstwa (u prof. Władysława Strzemińskiego) przy Wyższej Szkole Plastycznej w Łodzi, a następnie po studiach reżyserskich w warszawskiej PWST w 1954 r. (i po realizacji kilku spektakli, m. in., po znakomitym debiucie - będącym warsztatem reżyserskim - "Karabiny pani Carrar" Brechta) na zaproszenie Brechta wyjechał do Berlina na staż asystencki.

Ów wyjazd do Berlina nie był jedynym wyjazdem stypendialnym Swinarskiego. Odbył jeszcze dwa takie: jeden w 1962 roku do Moskwy i później drugi do Nowego Jorku. Wyjazd na stypendium nie należał do spraw łatwych i stanowił w tamtym czasie duże wyróżnienie. Jednakże w ówczesnej prasie polskiej niewiele można znaleźć zainteresowania się tym faktem. Podobnie jak trudno by szukać u nas świadectw zagranicznych sukcesów Swinarskiego. A przecież w końcu lat 50 i w latach 60. Swinarski był chyba jedynym polskim reżyserem, który stale reżyserował w teatrach zagranicznych. Za spektakle zachodnioberlińskie (zrealizowana w 1964 r. prapremiera sztuki Petera Weissa "Męczeństwo i śmierć Paul Marata" oraz .Pluskwa" Majakowskiego) otrzymał nagrodę niemieckiej krytyki teatralnej. Podobno na premierze "Pluskwy" ponad 50 razy szła kurtyna w górę, a Weiss po premierze swojej sztuki publicznie podziękował znakomitemu reżyserowi z Polski.

A po powrocie "od Brechta" przez długie lata nie tylko określano Swinarskiego uczniem Brechta, ale we wszystkim co robił doszukiwano się metody Brechtowskiej. Zwłaszcza, że w krótkim czasie reżyser zrealizował pięć sztuk Brechta, a wśród nich słynną "Operę za trzy grosze" w warszawskim Teatrze Współczesnym. Wiele czasu musiało upłynąć zanim krytyka przestała w przedstawieniach Swinarskiego "znajdować" estetykę Brechtowską, choć on sam odszedł od niej już dawno.

Tak więc najpierw zdobył Swinarski popularność zagraniczną. Gorzej było z akceptacją jego twórczości w kraju. Już po swoich stypendialnych wojażach, w 1965 r., artysta związał się ze Starym Teatrem w Krakowie. Później w jednym z wywiadów powie: "Szukałem po świecie, znalazłem w Krakowie".

Owo "znalezienie" okupione było ogromną pracą i nieustającą walką z przeciwnikami. A tych było co nie miara. Artysta bowiem wyraźnie odcinał się od tzw. obowiązującego u nas wówczas nurtu w teatrze, nie mieścił się w nim, wyrastał ponad. Był twórcą indywidualnym i nie sposób go było zaszufladkować, choć usilnie się o to starano. Startował od zupełnie innej estetyki niż ta, którą praktykowano wówczas.

Każda kolejna premiera Swinarskiego stawała się skandalem. A to obyczajowym, a to polonistycznym, a to innym. Po premierze "Nie-Boskiej komedii" (1965), pierwszego dzieła z serii inscenizacji polskiego dramatu romantycznego, "poloniści", a i literaci, nie posiadali się z oburzenia. Jarosław Iwaszkiewicz pisał: "Broń nas panie od takiej kreacyjności" i "teatralności (). Oglądając przedstawienie "Nie-Boskiej komedii'' w Starym Teatrze nie tylko wydawałem okrzyki oburzenia, ale próbowałem nawet gwizdać. () To Cassino de Cracovie, jakie pokazano nam powinno się z powszechną reakcją pisarzy (). Jako człowiek teatru żądam, aby teatry dawały nam naprawdę teatr, a nie cyrk, nie music-hall". Jeden z krytyków zaś pisał, że przedstawienie to budzi wyłącznie jego opory, ale i fascynacje. A Klub Krytyki Teatralnej SDP, właśnie za to przedstawieni (oraz za "Przygody pana Trapsa Durrenmatta w Teatrze TV) przyznał reżyserowi Nagrodę im. Boya.

Później w 1967 r., już po premierze "Woyzecka" Buchnera i "Pokojówek" Geneta powie Swinarski w wywiadzie, że satysfakcję z tych przedstawień miał tylko on i aktorzy. Jeśli zaś chodzi o widownię to ta "świeciła" pustkami, a i krytyka miejscowa wyrażała się mało przychylnie".

Wkrótce już zaczęły nadchodzić listy do Starego Teatru. Po premierze "Woyzecka" w 1966 r. (jednej z najwybitniejszych inscenizacji Swinarskiego) ówczesny poseł BOLESŁAW DROBNER wystosował list do dyrekcji teatru, w którym - oburzony wręcz inscenizacją, którą uważał za jeden wielki skandal - groził dyrekcji, że jeśli ta natychmiast sztuki nie zdejmie on znajdzie sposobność by tego rodzaju "sztuczydła szpetne" zrzucać ze sceny. "Bo cóż to widziałem :m. in. dzieci jakieś pijane, mordercę, który z całą precyzją morduje swą kochankę na oczach dzieci, innego, który rzuca się na kobietę z "precyzją" szakala (). Domagam się jako widz szukający piękna, a nie próchna na scenie polskiej () zerwania z taką sztuką".

W odpowiedzi, ówczesny dyrektor Starego Teatru Zygmunt Hubner, wyjaśnił posłowi, iż Konrad Swinarski to ten sam, któremu właśnie Klub Krytyki Teatralnej przyznał nagrodę za inscenizację "Nie-Boskiej komedii". I dalej pisze: "Rozumiem, że jego estetyka nie wszystkim musi odpowiadać, ale nie sądzę, aby właśnie Pan Poseł miał się domagać unifikacji kierowników artystycznych i administracyjnego podporządkowania różnych form wypowiedzi jednej obowiązującej stylistyce. Znamy takie próby z własnego doświadczenia i wiemy, ile krzywdy wyrządziły one naszej kulturze".

W kilka lat później z powodu innej premiery ("Wszystko dobre, co się dobrze kończy") również słano listy do teatru. Tym razem wyraz swemu oburzeniu dawali nauczyciele "zgorszeni" demoralizującą - ich zdaniem - sceną gwałtu. A w rok później, w 1972 r., na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych tenże sam spektakl przez wiele minut oklaskiwano stojąc i widownia zaśpiewała reżyserowi "Sto lat". Jego kolejne inscenizacje: "Fantazy"; Słowackiego, dwie jednoaktówki Wyspiańskiego Klątwa'' i "Sędziowie", "Żegnaj Judaszu" Iredyńskiego nie tylko stały się następnym szokiem, ale wskazały też na rozbieżność ocen. I co charakterystyczne, większość warszawskich opinii wyrażała zachwycenie spektaklami Swinarskiego, zaś większość krakowskich dawała dowód swemu oburzeniu. I tak było do "Dziadów".

Jakkolwiek życie prywatne Konrada Swinarskiego otoczone było nimbem tajemnicy, nie do ukrycia przecież pozostawał fakt kilkakrotnego pobytu artysty w klinice neurologicznej. Po latach Jan Błoński powie o Swinarskim: "Bał się zła, ale równocześnie bardzo je lubił. Miał silne poczucie bluźnierstwa, śmiał się, wyzywał, ale i bał się jednocześnie, że coś go nagle pacnie, ręka Boża czy coś takiego. To wciąż było w nim obecne. Myślę także, że przeżywał swoje przedstawienie jak halucynacje, skoro zdarzało mu się zemdleć z napięcia na próbach. Po dniu pracy szukał alkoholu, żeby się odprężyć, odreagować"

W czasie jednego z pobytów w klinice Swinarski obmyślił i to bardzo dokładnie inscenizację "Dziadów". Tak oto pisze w liście do żony: "Rytko luba! () zafascynował mnie ten Mickiewicz naprawdę, co proszę donieś Grzesiowi i zaznacz, że wcale nie ze względów patriotycznych, ale raczej mistycznych. Pomysł polega na tym, że zaangażuje się wszystkie dziady Krakowa jak gdyby na Peachumowisko ()"

Później w wywiadzie tak powiedział Swinarski o pracy nad przedstawieniem: "O wystawieniu "Dziadów" myślałem juz dawno. Dlaczego zrobiłem to teraz? Zadecydowały oczywiście możliwości obsadowe i mój pobyt w szpitalu. Praca nad egzemplarzem "Dziadów" okazała się, znakomitą, terapią zajęciową, pozwoliła mi wrócić do zdrowia. Zadecydowały również względy inne. Skończyłem właśnie 44 lata Tak więc zbliżał się dzień 19 lutego. Dzień imienin Konrada - bohatera dramatu Mickiewicza. I moich. 18 lutego wystąpiliśmy z premierą. W ten sposób sprawdziła się moja prywatna kabała".

Prawie wszystkie inscenizacje Swinarskiego, i te w kraju, i te za granicą, były wydarzeniami artystycznymi. Co do tego - dzisiaj - nikt nie ma już wątpliwości. Ale na ten brak wątpliwości trzeba było wielu lat. Przedstawienia artysty wychodziły daleko poza tzw. tradycję naszych scen, nie mieściły się ani w kategoriach realizmu lat 50, ani też w kategorii tzw. teatru intelektualnych dyskusji i metafor. Spojrzenie Swinarskiego na bohaterów romantycznych było krańcowo odmienne. Nie były to już teoretyczne maksymy, symbole postaw jednoznacznie słusznych czy też nie, lecz po prostu ludzie. "Postacie utworów romantycznych w teatrze polskim - mówił na łamach "Teatru " w 1966 r. - ciągle jeszcze inscenizowane są w koncepcji "od głowy do pępka". Teatr nasz będący pod wpływem tradycyjnej moralności pruderyjnie wymienił żywych ludzi na symbole literacko-filozoficzne.

Dwie szczytowe realizacje Swinarskiego to "Dziady" Mickiewicza i "Wyzwolenie" Wyspiańskiego. Pierwsze przedstawienie zeszło już z afisza wcześniej. Drugie miało swoją ostatnią edycję podczas Dni. Dzisiaj, po 11 latach grania "Wyzwolenia" można stwierdzić, że była to inscenizacja ponadczasowa. Przesłanie tego przedstawienia, jego zawartość myślowa, przez te wszystkie lata - a wśród nich nie brakło przecież burzliwych i dramatycznych - cudownie się spełniały. A i od strony artystycznej jest to przedstawienie wciąż żywe, mimo swej "starości" i mimo braku kontroli reżysera przypominającego aktorom o motywacji tego, co robią i tego, co mówią. Przedstawienie, które tak samo porusza widownię teraz jak 5 czy 10 lat temu. To niebywałe. Czy uda nam się jeszcze stworzyć dzieła na miarę "Dziadów" czy "Wyzwolenia"? Któż to wie. Jedno jest pewne - ani jednego, ani drugiego przedstawienia nie zobaczymy już w teatrze przy placu Szczepańskim. Jedno i drugie zeszło z afisza w pełni sił twórczych.

I choć naturalną rzeczy koleją jest, że wszystko ma swój koniec, że nie można grać wiecznie młodego Konrada, że obok poza sceną zegar biologiczny wymierza nieubłagalny metrykalny czas, to jednak żal. Żal mi, że nie usłyszę już Wielkiej Improwizacji z "Dziadów", żal, że nie usłyszę już "Modlitwy" Konrada i "Spowiedzi starego aktora" z "Wyzwolenia". Żal

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji