Artykuły

Jerzy Łapiński: Przesiąkłem aktorstwem

Mówią o nim "polski Danny de Vito", cieszy go to tylko w połowie, bo chciał studiować polonistykę, socjologię i zostać psychiatrą. Postawił wszystko na sceniczną kartę i został aktorem w trzecim pokoleniu. Jerzy Łapiński, który ma na koncie setki kreacji.

Panie Jurku, świetnie się pan trzyma jak na 52-latka!

- Na 52-latka? Gdzie pan znalazł tę informację? (śmiech) Ja w listopadzie skończę 75 lat!

Chodziło mi o to, że w zawodzie jest pan od 52 lat.

- Aaa, no tak. Wie pan, że nadspodziewanie szybko to minęło... Jakby było wczoraj. A do tego w pewnym wieku człowiek ma inną pamięć. Doskonale pamiętam, co było 50 lat temu, ale zawsze to, co było wczoraj.

Musi mi pan wyjaśnić sprawę swojego nazwiska. Bo są dwa: Gaździński i Łapiński.

- Córka mojego dziadka Stanisława Łapińskiego, Krystyna Łapińska, czyli moja matka, wyszła za mąż za inżyniera rolnika Ryszarda Gaździńskiego. Z tego małżeństwa urodziłem się ja i dwóch moich braci. Tak więc moje rodzone nazwisko to Gaździński. Później matka została aktorką pod panieńskim nazwiskiem Łapińska. Więc żeby zachować logiczny ciąg naszych tradycji rodzinnych, zapytałem dziadka, czy udzieli mi swojego nazwiska jako mojego scenicznego pseudonimu. Zgodził się.

Czy musiał pan spełnić jakiś warunek?

- Poprosiłem o to dziadka, kiedy kończyłem Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną w Łodzi. Od razu się zgodził. Mówił, że jest dumny.

Cała rodzina chciała, żeby został pan aktorem?

- Dziadek podskórnie pewnie chciał, matka pewnie też. Jednak ja nie pytałem ich o zdanie, sam zadecydowałem. Zresztą po długim namyśle. Z drugiej strony nie miałem innego wyjścia. Wychowałem się za kulisami Teatru Jaracza w Łodzi. Przesiąkłem tym wszystkim.

Chciał pan studiować polonistykę, socjologię i zostać psychiatrą.

- Kiedy człowiek zda maturę i przychodzi moment, żeby o sobie coś zadecydować, to zaczyna szukać alternatyw na życie. Postanowiłem jednak wszystko postawić na jedną kartę. Udało mi się za pierwszym razem. I to nie dzięki rodzinnym koligacjom. Rola Pani dziekan, która była koleżanką mojej matki, powiedziała do mnie po egzaminie: "Jureczku, dostałeś się, bo dobrze zdałeś egzaminy. To jednak nie znaczy, że skończysz tę szkołę". Ucieszyłem się, że mi to powiedziała, że to nie dzięki dziadkowi tam trafiłem. Zresztą dziadek nie wtrącał się w moje sprawy.

Na scenie występował pan jeszcze, zanim dostał się do szkoły filmowej.

W wieku 16 lat otrzymał pan poważną rolę w łódzkim teatrze.

- Dzieci pracowników teatru wystawiły bajkę "Księżniczka na ziarnku grochu". Byłem najstarszy, więc zagrałem starego króla. O dziwo, bajka weszła do repertuaru teatru. Niedługo później zostałem obsadzony w roli ogrodniczka w "Interesie przede wszystkim "Octave Mirbeau". Wystąpiłem w jednej scenie obok dziadka, który grał główną rolę wstrętnego kapitalisty. To był mój prawdziwy debiut sceniczny.

Patrząc na lata, w których grany był spektakl, to ten kapitalista musiał być straszny. Dziadek tłumaczył, dlaczego taki charakter ma grana przez niego postać?

- Nie. Z dziadkiem to było tak: był tęgi i niski. Ja odziedziczyłem po nim te warunki. W Teatrze Nowym im. Kazimierza Dejmka w Łodzi w spektaklu "Brygada szlifierza Karhana" grał złego typa, który gnębił swoich podwładnych. W związku z tym nigdy nie mógł dostać państwowego odznaczenia. Kiedyś był na spotkaniu z Włodzimierzem Sokorskim, ówczesnym ministrem kultury i sztuki, i się poskarżył. A minister powiedział do dziadka: "Panie Stanisławie, niech pan się nie martwi". I za tydzień dostał order, (śmiech).

Był pan szatanem w szkole?

- Szatanem nie byłem, ale zapewne chodzi panu o mój debiut filmowy.

Tak. 1960 rok i "Szatan z siódmej klasy".

- Byłem wtedy po pierwszym roku studiów. Reżyserowała to moja pani profesor Maria Kaniewska. W głównej roli zagrała m.in. Pola Raksa, tyle że ona nie była jeszcze w szkole filmowej. Dopiero po tym filmie dostała się do Łodzi, a była już po pierwszym roku polonistyki. Miała trochę ułatwiony start, później była jedną z lepszych studentek. A po studiach prawdziwą aktorką.

A pan nie jest? Ma pan na koncie setki świetnych ról.

- Tylko widzi pan, to były inne czasy. Nie mówiło się o celebrytach, w szkole mieliśmy zakaz występowania w innych teatrach. Był on tak samo niefortunny, jak zakaz brania udziału w filmowych produkcjach. Zygmunt Malanowicz go ominął, bo będąc jeszcze studentem zgrał w filmie "Nóż w wodzie". Myśmy nie myśleli o żadnej karierze w filmie czy telewizji. Myśleliśmy o tym, żeby zostać artystą.

Czuje się pan artystą?

- Nim się bywa. To są takie momenty w życiu, kiedy człowiekowi się wydaje, że chwycił Pana Boga za pięty. Kilka razy, dosłownie, zdarzyło mi się doznać olśnienia na scenie. Więc o sobie mogę powiedzieć, że jestem aktorem. Wykonuję swój zawód, częściej z lepszym skutkiem, z czego bardzo się cieszę. Dzisiaj młody człowiek wystąpi w dwóch serialach i mówi o sobie, że jest artystą.

Trochę się panu namnożyło tych ról przez ponad półwieku.

- To Bozia mi na to pozwoliła, więc to nie było ode mnie zależne.

Z drugiej strony talent trzeba umieć wykorzystać.

- Czy ja wiem? Moja profesor Chojnacka zawsze powtarzała, że dla aktora talent oczywiście się liczy, praca też, jednak najwięcej zależy od szczęścia. Trzeba się znaleźć w odpowiednim miejscu i odpowiednim czasie. Mnie się to udawało. W Teatrze Wybrzeże w Gdańsku spędziłem 29 lat. To kawał życia.

Mój kolega z redakcji wręcz mi nakazał, żebym zapytał o wspomnienia ze śp. Henrykiem Bistą.

- (śmiech) A czemu na to nalegał?

Stwierdził, że obaj jesteście świetnymi aktorami. Poza tym dużo razem graliście w Gdańsku.

- Pierwszy poważny kontakt z Henrykiem miałem przy spektaklu "Tragedia o bogaczu i łazarzu". On grał jedną główną rolę, a ja, w zastępstwie, drugą. Cały czas konkurowaliśmy ze sobą i byliśmy bardzo długo na "pan". Wie pan, to były wyścigi. Henryk był dla mnie przykładem, ale takim, którego nie rozumiałem. Był rzemieślnikiem. Trenował przed lustrem, czego nie rozumiałem. Ja brałem wszystko na intuicję i wyobraźnię. On wszystko musiał mieć przećwiczone. Jak robił pauzę, to ona się zgadzała do jednej dziesiątej sekundy. Kiedyś nawet mu to liczyliśmy ze stoperem. Był niesamowity pod tym względem. W "Ślubie" grał Pijaka i pauza zawsze trwała tyle samo. Co nie znaczy, że zawsze tak było. Raz spieszył się na plan filmowy i mówi do mnie: "Łapa, zagrajmy to szybciej, bo ja mam pociąg". I zyskał 20 minut (śmiech).

A dlaczego tak długo mówiliście sobie per pan?

- Nie wiem, tak się jakoś ułożyło. Może dlatego, że nasze żony nie za bardzo się lubiły. Jednak nigdy moja żona nic na ten temat nie mówiła...

Pamięta pan objazdy prowincji z Teatrem Ziemi Łódzkiej?

- To były moje dwa pierwsze sezony po szkole. Niestety, dwa lata stracone. Po prostu paranoja. Młody aktor w sezonie ma dwie premiery. To znaczy przez półtora miesiąca próbuje jedną sztukę i jeździ z nią przez pól roku po Polsce. Są tzw. bazy. Pamiętam, że jedna była jesienią w Wieluniu. Chlapa, cały dzień wolny, a wieczorem jedzie się do wioski, by zagrać w remizie. Wyobraża pan sobie, że mieszka w pokoju z sześcioma chłopami bez łazienki? To była makabra. Uciekłem. Chciałem się zaangażować w Teatrze Nowym w Łodzi. Poszedłem do dyrektora Janusza Kłosińskiego, a on mówi: "Chętnie bym pana przyjął, ale jest pan po Ziemi Łódzkiej. Niech pan chociaż na sezon pojedzie do Kalisza, to stamtąd pana wezmę". Pojechałem do Kalisza, a później znalazłem się w Gdańsku.

Było przeświadczenie, że młody aktor na prowincji ma się ograć.

- To samo mówił mój dziadek, bo i jemu to mówili profesorowie. Przez sezon byłem też w teatrze w Jeleniej Górze. Odbywał się zlot krytyków. Napisali o mnie w recenzji, że jak na Jelenią Górę, to zupełnie dobrze. Zdenerwowałem się, bo jedną miarką powinno się mierzyć. Poza tym na prowincji bardzo szybko można było się zdegenerować. Znam wielu aktorów, którzy przegrali swoje życie, bo szli na łatwiznę. To był też jeden z powodów, dla którego odszedłem z Gdańska. Tam w bufecie miałem swój fotel i nikt nie miał prawa go zajmować. Co bym nie zagrał, to było dobre. Było mi tam za dobrze, za ciepło i za wygodnie.

Z Gdańska do Teatru Narodowego przeniósł się pan w 1997 roku. Po 29 latach.

- Złożyło się na to wiele spraw. O jednej już pan wie. Po drugie, córka, która jest scenografem i plastykiem, od lat mieszkała w Warszawie. A ja z żoną w Gdańsku. I jak chciałem zarobić, to i tak musiałem jechać do Warszawy. Poza tym w gdańskim teatrze zaczęło się źle dziać. Przyszli ludzie, którzy kompletnie rozpieprzyli zespół. A to przez wiele lat był jeden z najlepszych w Polsce. Nie miałem za bardzo z czego żyć, telewizja w Gdańsku padła. Dostałem propozycję od Jerzego Grzegorzewskiego, który otwierał Teatr Narodowy po remoncie. Pojechałem i zagrałem w "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Jana Potockiego. Spaliłem za sobą mosty i przeniosłem się do Warszawy na stałe.

Niektórzy mówią o panu, że jest polskim Dannym De Vito.

- (Chwila milczenia) Wiem i w połowie jestem z tego faktu zadowolony. To dobry aktor, ale jednostronny. Znam go tylko z filmu, a nie wiem, czy gra w teatrze. Ja jestem natomiast przede wszystkim aktorem teatralnym. Nie wiem, czy pan wie, ale jestem jedynym aktorem w Polsce, a może i na świecie, który zagrał wszystkie role ojców Gombrowicza. Filmowym aktorem zostałem przy okazji, bo nie było żadnych podziałów. Dzisiaj aktorzy serialowi nie mają w teatrze czego szukać. Nie wiem, może w szkole tego nie uczą, ale postać, którą grają w teatrze, nie przechodzi przez tzw. rampę. Nawet głosowo. Mówiąc nawet szeptem głos powinien dojść do ostatniego rzędu. Tymczasem dzisiaj używa się mikroportu, czego ja nie znoszę. Technika jest pomocna, ale nie można jej traktować jak zasadę!

Pańscy koledzy aktorzy podkreślają, że jest pan świetnym kucharzem i smakoszem.

- Kucharzem jestem i jest to moje największe powołanie w życiu.

A nie aktorstwo?

- Nie, aktorstwo to mój zawód.

Aktor młodego pokolenia Rafał Mohr tak o panu mówi: "Patrząc, jak on zawsze przed spektaklem powtarza tekst, nawet jeśli spektakl pokazujemy kolejny dzień z rzędu, jak do każdego wejścia na scenę przygotowuje się w kulisie, uświadamiam sobie tylko, że w naszym pokoleniu, niestety, takich ludzi już nie ma".

- W innym przypadku nie wyszedłbym na scenę. W młodości za kulisami łódzkiego teatru podpatrywałem aktorów. Jeden musiał trzy razy splunąć przez lewę ramię, drugi robił coś innego. Ja zawsze dwa razy z rzędu żegnam się przed każdym wejściem na scenę. Więc czasami tych gestów wykonam w jednym spektaklu nawet piętnaście. Poza tym zawsze muszę wbić sobie tekst w mózg. Naczytać się, by na scenie tekst szedł sam z siebie. Pamiętam, jak w Gdańsku grałem u Kutza w "Opowieściach z Hollywoodu". Przez trzy godziny nie schodziłem ze sceny, a przypominanie tekstu zajmowało mi dwie godziny. Nie wiem, czy to jest dobre, czy źle. Takie mam przyzwyczajenie.

Ważne, że pomaga.

- A z wiekiem trema rośnie jak cholera. Jak człowiek jest młody, to nie ma nic do stracenia, idzie przebojem. A jak człowiek jest starszy i, nie daj Boże, jeszcze z jakimś dorobkiem, to ma wszystko do stracenia i nic do zyskania. A wiadomo, jak wtedy organizm reaguje.

Internet donosi, że mieszka pan w czterotysięcznym Chotomowie pod Warszawą.

- Właśnie siedzę na tarasie (rozmawialiśmy w czwartek po południu - red.). Spokój, cisza. Tylko pociągi jeżdżą. Ale to już mi nie przeszkadza.

Ma pan coś wspólnego z miejscowością Łapy pod Białymstokiem?

- Nie, ale wiem, że tam co drugi to Łapiński. I to Stanisław. Jak mój dziadek, (śmiech).

***

JERZY ŁAPIŃSKI urodził się w 1940 roku w Lublinie. Wnuk wybitnego aktora Stanisława Łapińskiego, syn aktorki Krystyny Łapińskiej. W 1963 roku ukończył wydział aktorski PWSTiF w Łodzi. Na deskach teatru zadebiutował 16 listopada 1963 roku. W 1960 roku jako adept sztuki aktorskiej zadebiutował w filmie "Szatan z siódmej klasy" w roli ucznia. Obecnie jest aktorem Teatru Narodowego w Warszawie. Wystąpił w serialach, m.in. "Świat według Kiepskich", "Na dobre i na złe" czy "Złotopolscy"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji