Artykuły

Andrzej Chyra: Bezczel w operze

- Od dłuższego czasu zabieram się do zakupienia fletu. Przechodzę obok sklepów muzycznych i zerkam tęsknie na ten instrument, ale nie mogę się zdecydować, bo ciągle uważam, że to nie ten egzemplarz. Trzeba będzie jednak w końcu podjąć męską decyzję i flet kupić. Będę sobie wtedy wieczorami improwizował - mówi aktor i reżyser Andrzej Chyra. 26 czerwca na Malta Festival Poznań odbędzie się premiera opery "Czarodziejska góra" w jego reżyserii.

Nie wyobrażam sobie ciebie z fletem poprzecznym przy ustach.

- A to bardzo fajny instrument. Lubię jego dźwięk, czy to w wydaniu symfonicznym, czy jazzowym, choć rzeczywiście najlepiej chyba brzmi w klasycznym otoczeniu. Dobrze wspominam swoją przygodę z fletem, choć była krótka.

Gdzie się zaczęła?

- W szkole podstawowej w Polkowicach, gdzie miała siedzibę orkiestra górnicza. To był chyba pomysł ojca, by urządzić mi spotkanie z kapelmistrzem i sprawdzić, czy jestem muzykalny. Okazało się, że tak, więc trzeba było wybrać jakiś instrument - nie za duży i nie za głośny. W taki oto sposób zostałem flecistą wyposażonym w wypożyczony od kapelmistrza flet. I tu muszę się od razu przyznać, że nie tylko na nim grałem, ale też nim żonglowałem, więc flet wylądował kilka razy w naprawie. Dziś żałuję, że nie posiadam ani jednego zdjęcia z tego orkiestrowego okresu, a byłoby co oglądać, bo miałem górniczy mundur i czapkę z pióropuszem!

Czytasz nuty?

- Co nieco, bo po krótkiej przygodzie w orkiestrze uczyłem się jeszcze trzy lata gry na skrzypcach. Nie szło mi to jednak jakoś specjalnie, bo skrzypce to supertrudny instrument. Poza tym miałem sztywną lewą rękę i nie potrafiłem zrobić vibrata. Zacząłem więc uciekać od skrzypiec, ale już wtedy uważałem, że to praktyczne dotykanie muzyki może się okazać bardzo przydatne w moim dorosłym życiu. I zobacz, okazuje się, że to było prorocze. Przez naukę na tych instrumentach wszedłem w świat muzyki klasycznej i oprócz tego, że słuchałem Heleny Vondráckovej, poznawałem muzykę Bacha czy Mozarta. Do dzisiaj mam poczucie - być może przesadzone - że z muzyką klasyczną jestem comme il faut.

Od dłuższego czasu zabieram się do zakupienia fletu. Przechodzę obok sklepów muzycznych i zerkam tęsknie na ten instrument, ale nie mogę się zdecydować, bo ciągle uważam, że to nie ten egzemplarz. Trzeba będzie jednak w końcu podjąć męską decyzję i flet kupić. Będę sobie wtedy wieczorami improwizował.

Nie wierzę, że nadejdzie taki moment.

- Dlaczego? Kiedy się czasami spotykamy w przyjacielskim gronie u Pawła Mykietyna na imprezie i już jesteśmy troszkę zrobieni, to sięgamy po instrumenty i wychodzą z tego bardzo ciekawe wieczory muzyczne.

Jesteś melomanem?

- Może nie do końca oświeconym, ale tak. Nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że nie wyobrażam sobie życia bez muzyki klasycznej, ale sporo jej słucham i zawsze wywoływała we mnie emocje, inspirowała i uruchamiała do różnych działań. U nas w rodzinie nigdy nie było żadnego snobowania się na filharmonię, zwłaszcza że żadnej w pobliżu nie było, ale pamiętam czasy, kiedy muzyka była mocno obecna w telewizji i oczywiście w radiu. Pamiętam puszczane na życzenie widzów "Boléro" Ravela albo odkrycie, że początek serialu "Kobra" to muzyka Francisa Poulenca. Muzyka klasyczna otaczała mnie więc z różnych stron sama.

A kogo ostatnio słuchasz w domu?

- Najlepiej mi teraz wchodzi barok - Jan Sebastian Bach, Georg Philipp Telemann czy Tomaso Albinoni. To muzyka, która w przejrzysty sposób organizuje mi czas. Słyszę ją, choć zajmuję się przy okazji czymś innym.

Kiedy poszedłeś pierwszy raz do opery?

- Późno, bardzo późno. W teatrze też byłem późno. Pierwszy raz w liceum, kiedy do Lubina przyjechał teatr z Wrocławia z jakąś bułgarską sztuką. A pierwszy raz w teatrze w Warszawie byłem w klasie maturalnej. Na zakończenie szkoły zabrał nas do stolicy nasz profesor, który nazywał się zresztą Wyspiański. Wybrał operetkę, w ten sposób zaliczyłem "Wesołą wdówkę". To znaczy pierwszy akt, bo stwierdziliśmy z kolegą, że to nie dla nas, i uciekliśmy do Teatru Dramatycznego. Tam akurat była przerwa i weszliśmy na "Świętoszka" Moliera w reżyserii Gustawa Holoubka. Intensywnie do teatru zacząłem chodzić dopiero po złożeniu papierów do szkoły teatralnej, a w operze pierwszy raz byłem na "Nabucco" Verdiego, ale nie bardzo mi to weszło, poza słynnym chórem.

Wiadomo, "Va, pensiero", moc.

- Tak, robi wrażenie. Reszta nie bardzo. W ogóle wydawało mi się dziwne, jak w operze działa czas, że wypowiedzenie jednego zdania zajmuje pół minuty. Nie potrafiłem się przez to skoncentrować. To było nie do zniesienia. Wróciłem za to do operetki, w której wszystko mnie śmieszyło.

Opera też wielu śmieszy.

- Bo wydaje się sztuką z lamusa. Umierająca pół godziny śpiewaczka może nudzić albo bawić. Ja też długo postrzegałem operę jako miejsce pełne XIX-wiecznych ramot z tymi wszystkimi bel cantami. Ale kiedy dostałem pierwszą propozycję zagrania w spektaklu Krzysztofa Warlikowskiego, "Bachantkach", poszedłem zobaczyć "Don Carlosa" Verdiego, którego Krzysiek robił w Operze Narodowej, i to było świetne. Wróciłem do opery z inną świadomością. Przestała mi przeszkadzać, męczyć, zniknęła archaiczność. Okazało się, że może być nowoczesna i fascynująca.

Oglądałem głównie opery Krzyśka, choć nie tylko. Widziałem jego "Sprawę Makropulos" w Operze Paryskiej, "Poppea e Nerone" w madryckim Teatro Real, "Lulu" w La Monnaie w Brukseli. Wszystkie powstały z genialnymi scenografiami Małgosi Szczęśniak i wszystkie zrobiły na mnie wielkie wrażenie. I nie tylko na mnie, bo niezwykle emocjonalnie na opery Warlikowskiego reaguje publika - połowa buczy, a połowa wiwatuje.

W końcu i ty zadebiutowałeś jako reżyser operowy. Z propozycją zadzwonił do ciebie dyrektor Opery Bałtyckiej Marek Weiss.

- Złapał mnie w łóżku chorego na zapalenie płuc i zapytał, czy wyreżyserowałbym "Graczy" na podstawie Gogola z muzyką Dymitra Szostakowicza, dokończoną przez Krzysztofa Meyera. Ja, chyba pod wpływem leków, się na to zgodziłem. A poważnie mówiąc, bardzo lubię muzykę Szostakowicza, bo z jednej strony ma ten tak zwany wypierd, a z drugiej jest delikatna, ironiczna i oczytana. Niedługo po rzeczonym telefonie Marek przywiózł mi "Graczy" po rosyjsku, których przeczytałem jednym tchem.

Nie wiedziałem, że znasz rosyjski.

- Dziesięć lat w szkole.

Wiele osób miało rosyjski w szkole, ale Gogola w oryginale by nie przeczytało.

- Może się go uczyłem pilniej, bo zrozumiałem przynajmniej trzy czwarte. Bardzo mnie ta brutalna, cyniczna historyjka, w której w dodatku występują sami faceci, zajęła. Ale do wystawienia "Graczy" zabrałem się, przyznaję, dość lękliwie.

Dlaczego? Przecież oprócz aktorstwa skończyłeś także reżyserię.

- Ale to było wieki temu, dawno i nieprawda. Lęk, na szczęście, szybko minął, bo "Gracze" okazali się operą bliską dramatu. To był teren, który dobrze rozumiałem, a moim głównym zadaniem było nakręcenie sprężyny, która uruchomi wartką akcję. I to się chyba udało.

Spektakl zebrał znakomite recenzje.

- Bo myśmy naprawdę z całym zespołem poczuli, że idziemy w tym samym kierunku. Śpiewacy byli otwarci i gotowi na przygodę. Znosili mnie dzielnie, a ja ich nie oszczędzałem, z parodiowaniem ich gry włącznie, bo zależało mi na skruszeniu przyzwyczajenia do pewnego manierycznego grania operowego. Chciałem mieć na scenie postaci z krwi i kości.

W końcu je miałeś.

- I powiem ci, że byłem zaskoczony, kiedy się dowiedziałem, że spektakl szedł przy niemal pełnych widowniach, a przecież Szostakowicz to nie jest nazwisko, na które by się tak ochoczo chodziło.

Ale Chyra to jest nazwisko, na które się chodzi.

- To nazwisko mnie akurat niespecjalnie podnieca.

Podnieca innych.

- Może, w każdym razie publika dopisała. Na premierę przyjechał nawet Krzysztof Meyer i bardzo mu się podobało.

Nie tylko jemu. Zachwycony z Opery Bałtyckiej wyszedł także Michał Merczyński, szef Festiwalu Malta, który zaproponował ci wyreżyserowanie "Czarodziejskiej góry" Tomasza Manna. Zapytałem go, dlaczego akurat tobie, i usłyszałem, że po obejrzeniu twoich "Graczy" dostał iluminacji.

- Rzeczywiście propozycja padła zaraz po premierze. Spotkaliśmy się wieczorem w hotelu i wiadomo, co to znaczy. Długo gadaliśmy. I może w innych okolicznościach bym się nie zgodził, ale "Gracze" rzeczywiście zaskoczyli, tuż przed premierą zażarło i na fali tej bezczelności powiedziałem "tak".

Rano, na drugi dzień, nadal chciałeś robić Manna?

- Przyznaję, obudziłem się trochę przerażony, ale pomyślałem, że mam przecież na to jeszcze dwa lata. Jakoś się to ogarnie.

Jak to ogarnianie wyglądało?

- Właściwie od razu zaproponowałem Małgosi Sikorskiej-Miszczuk, która przy "Graczach" była dramaturżką, wspólną pracę na librettem "Czarodziejskiej góry". Zaczęliśmy czytać, dużo czytać i byłem coraz bardziej przerażony, bo nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Patrzyliśmy na dzieło Manna w optyce biograficznej, kulturowej, mitologicznej, przez Žižka i inne teksty teoretyczne, łapaliśmy wszelkie tropy. W końcu okazało się, że razem libretta nie napiszemy, i postanowiłem oddać tę robotę Małgosi, co było dobrą decyzją.

Muzykę napisał Paweł Mykietyn.

- I jest to muzyka w całości nagrana. Kiedy Paweł wysyłał mi kolejne kawałki, z jednej strony byłem zachwycony, a z drugiej - włosy stawały mi dęba, bo czułem, że poprzeczka jest coraz wyżej.

Nagrana muzyka ułatwia czy utrudnia pracę reżyserską?

- To jest trochę drugorzędna sprawa, choć wydaje się, że łatwiej jest z żywą orkiestrą. Przekonamy się niebawem. Wiesz, tu wszystko jest nieprzewidywalne, bo to eksperymentalna prapremiera, przed którą mamy tak naprawdę tylko dziesięć dni prób ze scenografii. Czyste szaleństwo!

Opera będzie w całości śpiewana?

- Owszem, mamy świetną obsadę. Wystąpią między innymi Jadwiga Rappé, Agata Zubel, Urszula Kryger, a partię Hansa Castorpa zaśpiewa Szymek Komasa, który wydaje się do tej roli idealny.

Scenografię robi kolejne w tym przedsięwzięciu ważne nazwisko - Mirosław Bałka.

- Zaprosiliśmy Mirka, bo wydawało nam się, że trzeba ten spektakl dotknąć z innej strony, niż być może zrobiłby to zawodowy scenograf.

Chyra reżyseruje, Mykietyn komponuje, Bałka projektuje - czy tak silne osobowości są w stanie się dogadać?

- Może nie powinienem tego mówić, ale nie wiem, czy dzisiaj odważyłbym się na ten projekt, bo stopień trudności jest rzeczywiście przerażający. To dla mnie wielkie wyzwanie, ale stanę na rzęsach, żeby pracę tego zespołu połączyć w sensowną całość.

Premiera "Czarodziejskiej góry" zapowiadana jest jako największe i najważniejsze wydarzenie tegorocznej Malty. To ci pomaga?

- To mi pomaga tak bardzo, że nie mogę spać po nocach. Dostałem podczas pracy nad tą operą mnóstwo telefonów od znajomych i przyjaciół. Każdy miał jakieś porady i sugerował, co w dziele Manna jest dla niego czy dla niej najważniejsze. Każdy, kto "Czarodziejską górę" czytał, ma o niej własne wyobrażenie i obawiam się, że miłośnicy swoich ulubionych wątków wyjdą z mojej opery rozczarowani. Wiem, że powinienem, reżyserując "Czarodziejską górę", być magikiem, a nie wiem, czy nim jestem. I pamiętam, że zabierali się do niej najwięksi, jak Jerzy Grzegorzewski czy Krystian Lupa - obaj w końcu rezygnowali. A ja w swojej bezczelności na tę górę się wspinam.

***

Premiera opery "Czarodziejska góra" według Tomasza Manna, z librettem Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, z muzyką Pawła Mykietyna, scenografią Mirosława Bałki, w reżyserii Andrzeja Chyry - na poznańskim festiwalu Malta, 26 czerwca 2015 r.

Andrzej Chyra - ur. 1964, aktor. Na scenie zadebiutował pod koniec lat 80. Sławę przyniosła mu rola w filmie "Dług" Krzysztofa Krauzego. Od 2001 r. był aktorem Teatru Rozmaitości/TR. Od roku 2008 członek zespołu Nowego Teatru w Warszawie. W 2013 r. zadebiutował jako reżyser operowy "Graczami" Szostakowicza/Meyera w Operze Bałtyckiej

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji